Rozdział 9

Word podpowiada mi, że ten rozdział ma 30 kartek.
Cholerne 30 kartek.
Z góry przepraszam za taką ilość, ale inaczej nie potrafiłam tego zrobić. Dziwnie było mi podzielić to na dwie połowy, dlatego mamy WIELKI dziewiąty rozdział, w którym dzieje się... no cóż, dużo.
Może nie czekają na nas takie przygody z ucieczkami po Londynie jak w rozdziale wcześniejszym, ale mam nadzieję, że w wybranych momentach czytelnik uśmiechnie się sam do siebie czy zamknie oczy z zażenowania. Przynajmniej ja tak robiłam.
Jednakże moja mentalność nie idzie w parze z wiekiem i wyglądem, dlatego JA jako przykład naprawdę jest ruchem nieadekwatnym. Więcej pogadam sobie na koniec rozdziału, a teraz powodzenia!

Szybkie PS. Rozdział zawiera sceny 16+. Niewiele osób patrzy na takie informacje, ale dodaję, aby wszystko było cacy.

***

- Znowu tu przyjedzie?! - krzyknęła wzburzona pani Hudson, wyrzucając ręce w górę w geście kapitulacji - Ten dziadyga bez brody, ten diabeł w ludzkiej skórze, ten typek spod ciemnej gwiazdy?!

John westchnął ciężko i przystąpił z nogi na nogę, nie patrząc na staruszkę, a Sherlock uśmiechnął się lekko, zerkając co chwila na kobietę.
Jak zwykle była szczera i niezwykle niewinna w owej szczerości, ponieważ nie uważała tego za coś złego. Po prostu mówiła co myśli, choćby była to niepochlebna opinia o znajomych swojego pracodawcy; aczkolwiek Moriartiego trudno było nazwać znajomym Johna.
Cała trójka stała w kuchni, gdzie pani Hudson zaczęła już przygotowywać lunch. Reszta służby zajmowała się domostwem. Andersonowi przypadło zabawianie dzieci.
O poranku, kiedy Holmes jeszcze nie wrócił do domu doktora po nocnej eskapadzie, Mary wyjechała na jakiś czas do serdecznej przyjaciółki, zostawiając potomnych pod opieką nieradzącego sobie z kurkiem od kranu Philipa.

- Po raz pierwszy napisał do mnie - wyjaśnił cierpliwie Watson, opierając plecami o brudny blat - Zapowiedział wizytę o konkretnie ustalonej porze, dlatego wysnułem wniosek, iż przybędzie na obiad. Więc niech pani ugotuje coś tak, jakby zamiast profesora była z nami Mary.

- Ależ oczywiście, że ugotuje wam coś dobrego - żachnęła się staruszka - Wyraziłam tylko swoje niezadowolenie z powodu wizyty tego zbója.

- Któż by się spodziewał? A już myślałem, że go pani polubiła - wtrącił Sherlock, otwierając i zamykając szufladę z zastawą. Brakowało tam noża do sera.
Jego usta wykrzywiły się w kpiącym uśmieszku, kiedy pani Hudson westchnęła cicho i delikatnie uderzyła go otwartą dłonią w głowę. Zdążył się przebrać w względnie czyste i schludne ubrania, podczas gdy poplamioną krwią koszulę wyrzucił, nie chcąc mieć z nią więcej do czynienia.
Nie powiedziała nic na temat jego dość nieciekawego wyglądu oraz ran i otarć na twarzy. Jedynie zmierzyła go wzrokiem i skinęła głową, jakby zaakceptowała fakt, iż były rzeczy, o których jej z łatwością nie opowie. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Następnie kobieta poklepała Johna po ramieniu i zniknęła w spiżarni, szukając odpowiednich składników do posiłku, który zamierzała przygotować. Holmes miał cichą nadzieję, że podczas szykowania obiadu staruszka wleje truciznę do porcji Moriartiego.
Watson spojrzał na bruneta przez długość kuchni, jaka ich dzieliła, i uśmiechnął się niepewnie.

- Muszę pozbyć się z domu wszelkich parasolek.

- Z jakiego powodu? - zdziwił się Sherlock, świdrując spojrzeniem rozluźnionego doktora.

- Profesor do nas przyjdzie. Lepiej abyś nie był w stanie wykonać na nim tego samego ruchu, co na Moranie.

- Masz na myśli cios w oko, a następnie...

- Tak, tak, to mam na myśli! - przerwał mu brutalnie blondyn i pokręcił z niedowierzaniem głową - Jesteś niemożliwy.

Sherlock przeszedł parę kroków i stanął przed zaskoczonym gospodarzem, który mimowolnie się wyprostował, chcąc sięgać rozmówcy głową choćby poza ramię. Mężczyzna upewnił się, czy pani Hudson nadal szukała potrzebnych warzyw, a potem schylił się do tego drugiego.
Ogarnęło go przyjemne ciepło i ból w dolnych partiach brzucha. Doktor wciąż pachniał książkami i sobą. Najwspanialsze perfumy na całym bożym świecie.
Poczuł chłodny policzek towarzysza, kiedy przybliżył się ze swoim, poranionym i posiniaczonym. Na zmianę żałował i nie żałował owych ran (zabił ludzi, ale ocalił Johna).
Watson odetchnął, przez co ucho Holmesa owiane zostało przez gorący oddech, wywołujący drżenie kończyn i dziwaczne ciarki na plecach.

- John - szepnął niskim głosem Sherlock, przez co również owiał ciepłym tchnieniem ucho doktora. Wywołało to podobne objawy co u niego - drżenie i nerwowe przełykanie śliny.

- Tak?

Brunet zniżył się jeszcze bardziej i złożył krótki subtelny pocałunek na odsłoniętej szyi gospodarza. Zasmakował obcej skóry na tyle długo, aby zdołać zapamiętać jej niewiarygodnie słodki smak, jednak na tyle krótko, iż od razu chciałby jej więcej.
Teraz blondyn się trząsł, chcąc ustać w jednej pozycji. Wydawało mu się, że Watson próbował się opanować oraz powstrzymać przed zrobieniem jakiejś nieprzyzwoitej rzeczy.
Sherlock był więcej niż bezwstydny, wykonując taki ruch. Zachował się doprawdy skandalicznie, aby na tak odsłoniętym terenie, w dodatku niedaleko pani Hudson, okazywać uczucie Johnowi. Jednakże, jak już wcześniej wspomniał, przestało mu na tym tak mocno zależeć.
Coś spadło w spiżarni i usłyszeli przekleństwa staruszki, kiedy coś najwyraźniej zbierała z ziemi. Holmes złożył kolejny pocałunek na szyi doktora, trochę wyżej muskając rozchylonymi wargami wciąż delikatnie opaloną skórę. Tym razem doczekał się stanowczej odpowiedzi.
Watson złapał go silnie za nadgarstki i odsunął na niewielką odległość, jednak dla Sherlocka przypominało to grubą szybę, którą odgrodzono go od tego ciepła i bezpieczeństwa. Brązowe oczy lśniły dziko, wpatrując się bez mrugnięcia powiek w jego twarz.

- Przestań - wysapał cicho, choć słychać było wahanie w głosie mężczyzny - Ona może tu w każdej chwili przyjść.

- Ciekawie zareagowałeś - mówi Holmes, przekrzywiając głowę delikatnie w bok - Przecież nie zrobiłem nic takiego. Mój mały eksperyment się powiódł.

- Nie wymądrzaj się - uśmiechnął się krzywo John, puszczając jego nadgarstki - Pamiętaj, że Mary wyjechała na parę dni, co daje mi pełną swobodę działań w domu. Przekonamy się, jak ty zareagujesz, kiedy ja zacznę eksperymentować na tobie.

Na niewątpliwie prawdziwą i szczerą groźbę rozmówcy, brunet uniósł brwi w geście niedowierzania.

- A cóż takiego masz zamiar mi zrobić?

- Tajemnica.

- Co z Mycroftem?

- Och, on zapewne spędzi czas z inspektorem Scotland Yardu - szepnął, przekręcając oczami w zabawny sposób, co wywołało cichy śmiech Holmesa. Po chwili przypomniał sobie o pewnej niecierpiącej zwłoki sprawie i odchrząknął nieznacznie.

- John, zanim do czegokolwiek się zabierzesz, muszę ci coś powiedzieć.

Po krótkim namyśle brunet zbliżył swe usta do mimowolnie rozchylonych warg rozmówcy. Watson czekał na kolejny pocałunek (choć przed chwilą przejmował się panią Hudson), który ostatecznie nie nadszedł.
Sherlock zatrzymał się w ostatniej chwili, uśmiechając szelmowsko.

- Wciąż musisz zapłacić moim prostytutkom za dzisiejszą noc.

- Przypomnij mi, dlaczego tu nadal jesteś? - westchnął ciężko doktor i pokręcił głową z rezygnacją. Nie oczekiwał tak naprawdę odpowiedzi, ponieważ oboje wiedzieli, dlaczego tam stali - Ile potrzebujesz?

***

dwa dni później

Wizyta Jamesa Moriartiego wstrząsnęła służbą domostwa, która była kompletnie niepoinformowana o owym fakcie.
Również Mycroft przebrał się w ostatniej chwili i odwołał swoje spotkanie z Grahamem z Londynu, aby dotrzymać towarzystwa Johnowi. Trzeba niestety przyznać, że była to jedynie część prawdy. Jej drugie dno było takie, iż Morstan wciąż polował na tego groźnego kryminalistę i pragnął mieć go na oku. Stanie u boku swojego zięcia było jedynie dodatkiem do dania głównego.
Sherlock poprawił kołnierz białej koszuli oraz krawat, ciasno oplatający jego szyję. Watson zmusił go do ubrania się według własnego życzenia, przez co ponad godzinę spędził przed szafą mężczyzny, udając, że wybiera odpowiedni dla niego krawat lub muszkę. Stanęło na atłasowym błękicie, który dobrze komponował się z jego oczami.
Stojący tuż obok niego John również przejrzał się w odbiciu w lustrze, wiszącym na korytarzu tuż przed drzwiami wejściowymi. Wyglądał jak zwykle - schludnie, zadbanie, prosto i zjawiskowo jednocześnie. Ten sam tweedowy garnitur, ta sama koszula, te same spodnie, te same buty, ten sam właściciel.
Ten sam?

Brunet zerknął na niego w odbiciu lustrzanym, czekając, aż mężczyzna spostrzeże, że jest obserwowany. John ostatecznie poprawił sposób, w jaki leżało na nim ubranie, i uśmiechnął do niego ciepło.
Nikt nie śmiałby rzec, że John Watson wciąż był taki sam. Zdecydowanie częściej się uśmiechał, gawędził, czerpał więcej radości z prostych czynności oraz pracy. Wciąż jednak nie był tak wolny, jak Sherlock tego sobie życzył. Na drodze do szczęścia, ich wspólnego szczęścia, stał nadal profesor Moriarty, dzisiejszy gość na obiedzie.

- Kto go odbierze? - spytał z przestrachem Anderson, zjawiając się nagle za nimi jak jakaś zjawa. On również postarał się o lepszy wygląd, przez co wyglądał dosyć znośnie.
Blondyn wzruszył beztrosko ramionami i odwrócił się do swojego pracownika.

- Jeśli ktoś zechce to uczynić, niech tak będzie. Ale jeśli nikt tego nie zrobi, nic się nie stanie. Jim jest już dużym dzieckiem, poradzi sobie z wyswobodzeniem się z wierzchniego odzienia.

Holmes powstrzymał uśmiech rozbawienia, chcący pokazać swojemu towarzyszowi jak zabawny czasem był. Zamiast tego zacisnął usta i przejechał palcami ciemne loki, zwijające się w różnorakie kierunki.
Prawdę powiedziawszy to czego by nie zrobił, wciąż wyglądał, jakby wrócił z pijackiej burdy. Rany na twarzy zaczęły się goić a sińce powoli znikać, głównie dzięki zagorzałej interwencji gospodarza, ale nadal wyraźnie było widać cienie pod oczami oraz ślady po odbytej walce.
Kiedy usłyszeli dorożkę przed domem, przez jego umysł zdążyło przebiec pytanie, z jaką szybkością Moriarty połączy fakty i oskarży go o zabicie jego ludzi. Służba błyskawicznie zniknęła z korytarza, zostawiając na nim jedynie jego i Watsona.

- Wygląda na to, że jestem jedynym służącym najbliżej drzwi - mówi kompletnie niepotrzebnie Sherlock, patrząc na Johna uważnie. Ten skinął głową i zerknął jeszcze raz na swoje odbicie w oprawionym złoconą ramą lustrze.

- Więc to ty otworzysz mu drzwi. Tylko nie uśmiechaj się przy tym zbyt szeroko, co by sobie za dużo nie pomyślał.

Tym razem Holmes się nie powstrzymał i zaśmiał cicho, splatając ręce za swoimi plecami. Usłyszał, jak tłocząca się w kuchni służba została brutalnie przegoniona przez panią Hudson, która stała dziś niemal cały poranek przy naczyniach, przygotowując rozmaite dania.
Grupka przeniosła się do jadalni, gdzie zapewne zaczęli poprawiać wszelkie talerze, zastawę i serwetki. Siedział tam już Mycroft, cierpliwie czekając na gościa i rozwój sytuacji. Ofukał parę służących za nadgorliwość, a paru innych za opieszałość.
John wziął głęboki wdech i podszedł do niego powoli. Kiedy prawie stykali się koszulami, klepnął go w ramię parę razy, nadając swoim ruchom trochę niezręczny wydźwięk. Jakby nie to chciał zrobić, ale to trzeba było uczynić.
Brunet dla odmiany przejechał dłonią po blond włosach gospodarza, delikatnie je czochrając. Zawsze były tak idealnie ułożone i lśniące, poza momentami, kiedy nie widział go nikt z wyjątkiem Sherlocka. Wtedy zazwyczaj przypomniały robione naprędce ptasie gniazdo.
Na schodach na ganku rozległy się kroki, oznajmiając mężczyznom przybycie trzeciej osoby. Doktor wyraźnie chciał coś powiedzieć, ale brunet złapał już za klamkę i otworzył szeroko drzwi, zapraszającym gestem wpuszczając do środka Jamesa Moriartiego.
Miał na sobie płaszcz oraz kapelusz z rondem, łudząco podobne do tych, które Holmes ukradł jakiemuś jegomościowi tej feralnej nocy na polowaniu w Londynie. Duże oczy jak zwykle z niezwykłą uwagą oraz precyzją śledziły każdy ruch oraz gest innych, zatrzymując się to na blondynie, to na jego służącym.

- Widzę Sherlocku, że balowałeś - zawołał wysokim głosem Moriarty, wchodząc na korytarz - Twoja arystokratyczna twarz została skalana. Witaj, John - zwrócił się do gospodarza, który zdawkowo kiwnął głową i sztywno wyciągnął rękę w geście oficjalnego powitania. Profesor z cierpkim uśmiechem potrząsnął ową dłonią i zerknął na Sherlocka, który usilnie starał się unikać wzroku diabła. Teraz jego odczucia względem tego dżentelmena były mieszanką wściekłości, strachu, bezsilności i pogardy; wszystkie je musiał trzymać na wodzy.
Błyskawicznie usunął się z drogi bogaczom i zniknął w kuchni, w której unosiło się mnóstwo cudownych zapachów. Pani Hudson odwróciła się na pięcie, chcąc wyrzucić intruza z pomieszczenia, jednak ujrzawszy Sherlocka, uśmiechnęła się niepewnie i wróciła do polewania pieczeni sosem.
Wszystko zostało przygotowane z największą precyzją i kunsztownością - żaden plaster cytryny czy odrobinka pieprzu nie psuły kompozycji potraw. Wyglądało to tak, jakby staruszka wymierzyła swój osobisty atak w Moriartiego, będąc perfekcyjną gospodynią i kucharką, dzięki czemu "dziadyga bez brody" nie byłby w stanie czegokolwiek zarzucić jej i gospodarzowi.
Dokończyła dzieło i wcisnęła tacę z nadziewaną kaczką Holmesowi, który zmarszczył brwi w akcie niezrozumienia.

- Nie po to tu przyszedłem.

- Więc po cóż tu sterczysz? - pyta kobieta, mieszając kompot w garnku - Cała reszta siedzi w jadalni, zostałeś mi tylko ty.

Oboje usłyszeli, jak za przymkniętymi drzwiami przeszli stojący wcześniej w korytarzu mężczyźni, a ich kroki skierowały się do feralnej jadalni, gdzie Anderson i reszta gryźli palce z nerwów.

- Liczyłem na pomoc w ukryciu się - mówi z wahaniem Sherlock, patrząc na nadziane Bóg wie czym upichcone zwierze - Nie mam zamiaru w tym uczestniczyć.

Taka była prawda. Pomimo tych wszystkich gruntownych przygotowań oraz mąk modowych, przez które zmuszony był przejść (głównie dzięki Watsonowi), w głębi ducha chciał jedynie stać z boku.
Nie miał najmniejszej ochoty na jakiekolwiek interakcje z przybyłym z Londynu człowiekiem, a doskonale wiedział, że jeśli się zaangażuje, poniesie na owym polu porażkę. Tutaj był jedynie służącym - nie mógł na profesora nakrzyczeć, uderzyć go czy nawet obrazić. Nie chodzi nawet o sam fakt, czy by chciał.
Emocje niezwykle rzadko brały nad nim górę, co pozwalało mu na racjonalne myślenie w niemal każdej sytuacji. Moriarty jednak wyzwalał w nim niezużyte pokłady złości i zgryźliwości, których ujście zostało zatkane przez tkaninę zwaną "statut społeczny".

- Wszyscy w tym uczestniczymy, a ty w szczególności. Nie możesz zostawić tak Johna - żachnęła się rozmówczyni, mieszając łyżką silniej.

- Jestem tylko służbą.

Pani Hudson prychnęła pod nosem, jakby owe stwierdzenie trochę ją rozbawiło. Pokręciła głową powoli i odwróciła się na krótką chwilę w jego stronę, z delikatnym uśmieszkiem rozciągającym usta.

- Nie mam pojęcia, kogo chciałbyś teraz okłamać. Mnie czy siebie?

Wargi Sherlocka rozchyliły się nieznacznie, nadając jego twarzy wyraz czystej konsternacji, a reszta ciała zamarła, jak najtrafniej oddając uczucia oraz przemyślenia swojego właściciela.
Więc ona również wiedziała. Zaczynało męczyć go dziwaczne przeświadczenie, iż każdy wiedział o charakterze relacji, która łączyła jego i doktora. Nie była ona przecież sprośna czy wyjątkowo nieprzyzwoita (pary heteroseksualne wyprawiały gorsze rzeczy na ich etapie znajomości, takie jak branie ślubu) ale... niewłaściwa.
Niewłaściwa dla ich czasów, dla mentalności danego społeczeństwa i dla nich samych. Oboje czuli się choć odrobinę dziwnie, kiedy ich usta po raz pierwszy złączyły się w ten niewłaściwy sposób. Później stało się to normalną czynnością, niepozbawioną magii oraz nuty adrenaliny, ale normalną; czymś co mogli i chcieli robić.
Wciąż jednak ciążyła nad nimi tajemnica, która niewiarygodnie irytowała Sherlocka. Gdyby mógł, nosiłby Watsona wszędzie ze sobą, chwaląc się na prawo i lewo, że zdołał ucałować tą niebiańsko słodką skórę doktora i nie trafił za to do więzienia pod zarzutem napaści. Realia jednak brutalnie ściągały go zawsze na ziemię, drwiąc z ukrytych pragnień mężczyzny.
Spojrzał z niewypowiedzianym nigdy na głos żalem na panią Hudson, a następnie przymknął oczy.

- Zapewne to panią brzydzi - stwierdził cicho.

- A dlaczegóż by miało?

Brunet zmarszczył brwi i otworzył oczy z powrotem, patrząc na zdziwioną postawioną przez niego tezą kobietę.

- Miłość to miłość - ciągnęła - Nie powinno mieć znaczenia, czy uczuciem darzą się osoby o różnych czy tych samym płciach, czy nasz kolor skóry różni się od pigmentu kochanka, czy nasza kieszeń zawiera więcej funtów niż kieszeń drugiej osoby. To wszystko tylko pozory, sprawa natury czy szczęścia. Nie kochamy za to czym ktoś jest. Magnaci, książęta, fabrykanci, robotnicy... czy nawet lekarze - uśmiechnęła się szeroko - Człowieka kocha się za to kim jest. A jeśli twój wybranek jest dobrym, szarmanckim, inteligentnym, wykształconym i kulturalnym mężczyzną, nie uważam, aby tkwiło w tym cokolwiek złego.

- To nie jest miłość - zaoponował nagle Holmes, zaciskając zęby - A John nie jest moim wybrankiem. Owszem, czuję do niego coś nieokreślonego, ale nie jest to miłość. Potrafię to odróżnić.

- Nie bądź naiwny, kochanieńki. Prędzej czy później staniecie się kochankami, ręczę za to - zachichotała pani Hudson i wróciła do pilnowania kompotu.
Sherlock potrząsnął głową w geście oburzenia i, chcąc nie chcąc, zaczął wyobrażać sobie pewne sceny, które prędko namieszały mu w głowie, przez co musiał zrezygnować z owej czynności. Usłyszał stłumiony śmiech Mycrofta a tuż po nim Moriartiego, który zabrzmiał jak obelga dla zebranych.
Nagle staruszka jakby oprzytomniała i w sekundzie znalazła się tuż przed nim, świdrując go wzrokiem. Taca z kurczakiem zachwiała się lekko, przez co jeden z kawałeczków marchwi spadł na ziemię.

- Mam nadzieję, że to nie jest żadna gra czy eksperyment - mówi cicho, mrużąc oczy, co pogłębiło jej zmarszczki - Tyle ich przeprowadzałeś na Philipie, że aż strach. Jeśli John jest twoim kolejnym obiektem drwin czy badań, to osobiście przetrzepię ci skórę. W dodatku na kolanie, jak niegrzecznemu dziecku. Wiedz, że dla naszego doktora to nie jest żadna zabawa, tylko poważna sprawa, w którą wpadł po uszy. A co czujesz ty?

Mężczyzna otworzył i zamknął usta.
Chciał coś powiedzieć, wytłumaczyć się czy uspokoić biedną kobiecinę, która podejrzewała go o najgorsze.
Nie potrafił.
Słowa ugrzęzły mu w gardle a umysł zaćmiła mgła.
Cofnął się parę kroków w tył i odwrócił, chcąc już wyjść, kiedy przystanął i wyprostował się, sprawiając wrażenie wyższego o kilka centymetrów. Drzwi uchylił nogą, dzięki czemu korytarz stał już dla niego otworem.

- Nie, pani Hudson - szepnął, najciszej jak potrafił, obawiając się, że krzykliwe słowa dojdą do uszu Johna - Moja relacja z doktorem nie jest obiektem eksperymentów. Ja również "wpadłem po uszy".

***

Po obfitej uczcie Mycroft, John oraz Moriarty postanowili podyskutować na ciekawiące ich tematy, z czego ponad połowa konwersacji kręciła się wokół nowych prac profesora i prac, które Watson powinien niedługo napisać.
Służba wyszła z jadalni już przed drugim daniem, ze znudzeniem wracając do dawnych zajęć. Jedynie Sherlock czuwał, stojąc pod drzwiami zamkniętej teraz jadalni i podsłuchując. Nie czuł się z tym źle w żadnej mierze, przecież robił to dla Johna. Z anielską cierpliwością wyczekiwał na polecenie sprzątnięcia brudnej zastawy, chcąc potowarzyszyć doktorowi na jego drodze cierpienia.
Wreszcie rozbrzmiał dzwonek, zapewne dzięki Morstanowi, który nie przepadał za brudem. Służący wpadł z rozmachu do pomieszczenia, rozglądając wokół uważnie.
Przy wielkim długim stole siedzieli jedynie trzej mężczyźni, teraz patrzący na niego z zaciekawieniem. Po lewej stronie zasiadał Mycroft, jak zwykle dostojny i w niewielkim stopniu wyrachowany, niczym rozpieszczony książę. Po prawej znajdował się gość dnia, opierający głowę o dłonie i natarczywie wpatrujący się we wchodzącego do środka bruneta. Holmes czuł, jakby ktoś wypalał mu dziurę na czole. Pomiędzy nimi siedział John Watson, marszcząc delikatnie brwi i uśmiechając lekko, jednak tak, aby nikt poza Sherlockiem tego nie zauważył. Jego włosy znów były starannie ułożone, co do kosmka zaczesane w tył.
Chciał zniszczyć tą idealną fryzurę, zerwać z niego eleganckie ubranie i ujrzeć takim, jakim go Natura stworzyła. To była sztuczna otoczka - niezwykle ciesząca oko, to jasne, ale była jedynie opakowaniem. Prezent znajdował się w środku.
Jakim cudem pani Hudson mogłaby podejrzewać, że uczucia które żywił do Johna, były w jakikolwiek sposób nieprawdziwe?
Mężczyzna odsunął od siebie wszelkie okropne i nieprzyzwoite myśli, i wszedł dalej do środka. Bez cienia skargi zajął się talerzami biesiadujących ludzi, zbierając wszystkie w chwiejną wieżę. Następnie błyskawicznie uporał się z pozostałymi resztkami, znosząc je do staruszki w kuchni, która za każdym razem jęczała o pomstę do nieba, przeklinając kolejne naczynia do mycia. Donovan, która jej dzisiaj pomagała, tylko zmierzyła wieżyczki wzrokiem, westchnęła i zabrała się do pracy.

- Teraz deser - mówi pani Hudson, wciskając mu w ręce orzechy włoskie oraz ciasta z kremem - Orzechy rozłupią sobie sami, najlepiej na taką papkę, żeby mogli posypać nimi krem.

Sherlock skinął głową, w jednej dłoni dzierżąc tacę ze słodkimi pysznościami (zapewne zamówionymi przez Mycrofta) oraz orzechami, a w drugiej moździerz kuchenny. Przeszedł szybkim krokiem niewielką odległość korytarza i znów wpadł do jadalni, zaskakując dyskutujących mężczyzn w połowie tematu.
Pan Morstan szybko wrócił na tory przerwanej rozmowy, zerkając na niesione ciasta, John prawie w niej nie uczestniczył, za to profesor śledził bruneta wzrokiem, jednocześnie prowadząc iście zajmującą konwersację z członkiem rządu.

- Dlatego uważam, że to jedna wielka bujda - zakończył wywód Mycroft, a potem zwrócił się do stojącego obok Holmesa, odkładającego tacę z ciastami i miseczkę orzechów włoskich - Na cóż ci moździerz?

- Pani Hudson poleciła mi przekazać, aby panowie samodzielnie rozłupali a następnie zmielili orzechy. Otrzymaną papką mają państwo posypać krem na cieście - wyjaśnił zwięźle Sherlock, prostując się i zakładając ręce za plecami.
Postanowił zostać w jadalni, na wszelki wypadek, gdyby miałby być znów wzywany. To był jeden z powodów. Mężczyzna powiódł oczami do swojego drugiego powodu, który również na niego zerkał.
John jako pierwszy złapał za moździerz i nasypał do niego odrobinę orzechów, podczas gdy Mycroft, kompletnie ignorując zalecenia swojej kucharki, pochłonął pierwszy kawałek ciasta, rozkoszując jego słodkim smakiem.
Moriarty nałożył na swój talerz trochę deseru, jednak wyraźnie widać było, iż nie miał zamiaru go tknąć. Trącił widelczykiem biszkopt i podniósł oczy na służącego, uśmiechając lekko.

- Masz zamiar nam towarzyszyć podczas deseru? - spytał James wesoło, wymachując śmiesznie widelcem - Czy może chcesz powtórzyć swój wyczyn i wbić mi zastawę w buta?

- Nie dziś, sir - odpowiedział brunet, mocniej ściskając, już i tak silnie zaciśnięte, dłonie. Profesor miał zamiar się z nim dziś droczyć, zapewne licząc na wybuch Sherlocka.
Uśmiechnął się do siebie w duchu, jednocześnie wyobrażając sobie, jak uderza kamiennym moździerzem w stopy diabła. Mógł sobie pozwolić jedynie na dzikie fantazje, ale to mu wystarczyło.
Wtedy zauważył, jak John złapał za owy moździerz, już po rozłupaniu skorup orzechów, i chciał zmiażdżyć je na malutkie kawałeczki. Służący błyskawicznie znalazł się przy gospodarzu i wyrwał mu z dłoni gruby tłuczek, zaskakując go tym niespodziewanym ruchem.
Watson odchrząknął i nieznacznie odsunął się z krzesłem od stołu, przez co znalazł się odrobinę bliżej Holmesa. Ciepło bijące od blondyna znów ogrzewało Sherlocka, napawając pewnością siebie i zadowoleniem, dla kontrastu chłodu który sam reprezentował.
Bez najmniejszego problemu rozdrobnił orzechy włoskie, pochylając się nad swoim pracodawcą bez krępacji, co nie umknęło czujnemu wzrokowi Mycrofta, który do tej pory zajmował się jedynie deserem.

- Często obsługujesz tłuczek doktora Watsona, drogi Sherlocku? - spytał nagle Moriarty z szelmowskim uśmiechem. Morstan zakrztusił się kawałkiem ciasta, John zamarł, a brunet zacisnął zęby, słysząc podobną ordynarną insynuację.
Jednakże zamiast ugryźć się w język i spokojnie dokończyć pracę, której się podjął, wyprostował się z dumą i zmierzył Jima lodowatym spojrzeniem.

- Zależy co ma pan na myśli, mówiąc "tłuczek". Chodzi panu o dokładne informacje na temat gniecenia orzechów, czy może o częstotliwość moich kontaktów intymnych z doktorem?

- Na miłość Boską, Holmes! - krzyknął wzburzony Mycroft, patrząc na niego z niedowierzaniem w oczach - O czym ty, do diaska, opowiadasz?!

- Odpowiadam jedynie na pytanie profesora - oznajmił spokojnie, a jego kąciki ust zaczęły niebezpiecznie drgać, z powodu rozbawienia właściciela. Watson również powstrzymywał się od uśmieszków, zakrywając wykrzywione wargi dłonią i odwracając wzrok od stołu.
Ich obu wyraźnie bawiła owa sytuacja, mimo iż była potencjalnie niebezpieczna. W taki sposób mogli dać Jamesowi ostateczną odpowiedź dotyczącą ich relacji. Doskonale wiedział już z samych obserwacji, że mężczyźni nie poprzestali na relacji pracownik-pracodawca.
Sherlock dokończył dzieło, nabrał garść papki, położył jeden z kawałków ciasta na talerzu gospodarza i obsypał krem orzechami.
Moriarty zaśmiał się cicho pod nosem i pokiwał głową, jakby ze zrozumieniem.

- Nie złość się na niego, Mycroftcie. Powiedział to, co myślał. Chyba nie zakazujecie tego służbie.

- Skądże - warknął Morstan, przełykając nerwowo ślinę i co chwilę zerkając na czerwonego od tłumionego śmiechu zięcia - Powinni być jednak odrobinę zdyscyplinowani i nie rzucać słów na wiatr.

- Nie rzucam ich, proszę pana - wtrącił się jeszcze Holmes, stojąc obok krzesła doktora i trzymając na oparciu prawą dłoń, co wyglądało, jakby go obejmował - Mogę opowiedzieć z dokładnością co do sekundy "co, gdzie i kiedy", jeśli tylko profesorowi o to chodziło.

- Nie musisz już odpowiadać na moje pytanie, mój drogi - zaczął się śmiać Jim i odłożył widelec obok swojego talerza - Myślę, że czyny mówiąc więcej niźli słowa. A te twoje są wyjątkowo krzykliwe. Również poproszę o posypkę na swoją część deseru.

Brunet zmrużył oczy i wziął do ręki cały moździerz, gdzie pozostała reszta orzechów rozłupanych przez Watsona i zgnieciona przez niego. Postawił dwa niepewne kroki w stronę Jima i wyciągnął zaciśniętą pięść dzierżącą garstkę papki, kiedy nagle Moriarty złapał jego nadgarstek. Dłoń mimowolnie otworzyła się i wypuściła z objęć długich palców orzechy, rozsypując je po cieście i talerzu.
Grdyka Johna podskoczyła nerwowo a zmarszczki pogłębiły. Mycroft tylko patrzył na rozgrywające się wydarzenia.
Sherlock zamarł na chwilę i wypuścił powoli powietrze z płuc, miotając wściekłe spojrzenia w stronę nic sobie z tego nie robiącego profesora.

- Masz piękne dłonie - mówi, podnosząc jego prawą rękę w górę i przyciągając bliżej siebie - Takie delikatne, gładkie i blade. Tłuczek jest szczęściarzem, do kogokolwiek by nie należał.

- Proszę sobie nie pozwalać - szepnął służący groźnie - Może i są delikatne, ale potrafią ranić.

- Niewątpliwie. Szczególnie jeśli dzierżą w dłoni przedmiot, który teoretycznie nie nadaje się do walki.

- Co ma pan na myśli?

James nie odpowiedział, a Holmes wyrwał się z jego uścisku i wrócił na wcześniej obrane stanowisko, czyli tuż obok krzesła wyraźnie poirytowanego Johna, który oblizał nerwowo wargi i zaczął spożywać ciasto.
Morstan odchrząknął z krzywym uśmieszkiem na ustach i zwrócił się znów do Moriartiego.

- Kiedy nasz doktor ma zacząć pisać kolejną pracę medyczną?

- Kiedy tylko go najdzie ochota. Pisarza nie wolno zaganiać do pracy, ponieważ nic z tego nie wyjdzie. To wena jest ich najlepszą przyjaciółką i mentorką. Ja jestem jedynie nędznym wydawcą.

- Ależ nie umniejszaj swoich zasług - zaśmiał się cierpko Mycroft, nakładając kolejną porcję deseru - Gdyby nie ty, mój drogi zięć nie wydałby żadnej pracy.

Brunet zacisnął zęby, tym razem nie pozwalając sobie na kolejny zbędny komentarz. Nie mógł słuchać ani patrzeć, jak Morstan uniżał się przed tym jegomościem.
Wiedza, iż robił to aby mu zaszkodzić, wcale nie pomagała. W owej chwili nie widział podwójnego agenta, widział padający na kolana rząd Anglii, poddający się we władanie kryminalisty. Był doskonale świadom, że to nieprawda, ale nie potrafił się powstrzymać przed podobnym porównaniem.
Moriarty wydął wargi, jakby nie zgadzając się ze słowami rozmówcy, i znów zwrócił swe oczy ku Sherlockowi, wyjątkowo zirytowanego tym faktem.

- Wybacz, iż nadal cię męczę, ale twoje siniaki spędzają mi sen z powiek. Cóż takiego wyprawiałeś, że nabawiłeś się takich ran? Szczególnie rozciętej wargi oraz łuku brwiowego.

- Biłem się z nim - wtrącił się błyskawicznie Watson, z hukiem odkładając widelec na stół, czym odrobinę wystraszył swojego teścia - Wyrzucił moje cenne papiery i pokazałem mu, że ze mną nie ma żartów. Stąd nabawił się rozciętej wargi oraz siniaków. Łuk brwiowy obił sobie spadając ze schodów. Poślizgnął się na zostawionej przez innego służącego ścierce i spadł z piętra na parter. Coś jeszcze?

Holmes uniósł brwi w geście zaskoczenia i podziwu dla odwagi blondyna, który piorunował wzrokiem zadowolonego z siebie profesora.

- Skądże, John. To wszystko.

***

- Co za kretyn!

Doktor odrzucił od siebie większość farb, zostawiając jedynie najpotrzebniejsze odcienie. Zanurzył pędzel w białej mazi, metodycznie krążąc nim po pojemniczku z farbą. Jego twarz wyrażała mieszankę złości, rozżalenia i skupienia.
Sherlock siedział na swoim zwyczajowym stołku, jak zawsze naprzeciwko sztalugi artysty. Jedyną odmianą był fakt, iż tym razem nie malowali w ogrodzie. Watson stwierdził, że lepiej będzie zostać w domu, szczególnie jeśli dzieci były pilnowane przez służbę, Mary wciąż przebywała u przyjaciółki a Mycroft gdzieś wyszedł, zapewne w odwiedziny do Lestrade. Można by rzec, że byli na piętrze sami.
Brunet westchnął, od dłuższego czasu siedząc w jednej pozycji i wysłuchując obelg Johna kierowanych w stronę Moriartiego. Profesor wyszedł dobrych parę godzin temu, odprowadzany fałszywymi uśmieszkami Morstana i znerwicowanego gospodarza, który niemal wyrzucił go z domu, z hukiem zamykając za nim drzwi. Potem złapał go za nadgarstek i zaprowadził do gabinetu, gdzie zaczął ustawiać sprzęt do malowania. I tak siedzieli do tej pory.
Holmes pociągnął nosem i wychylił się delikatnie, chcąc dokładniej prześledzić poczynania blondyna z farbą.

- Nie ruszaj się - mruknął doktor, nawet na niego nie patrząc - Teraz zaczynam pracę z kolorami i nie chcę, aby cokolwiek źle wyszło.

- Ależ oczywiście, mój drogi artysto - zawołał ironicznie i wrócił do wcześniejszej pozycji, czując mrowienie w od dłuższego czasu nieruchomych stopach - Nie mógłbym się chociaż przejść po pokoju?

- Jasne, że nie. Siedź jak siedziałeś. I przestań marudzić.

- Na litość boską, John!

- Siedź! - warknął Watson i wreszcie zaczął jeździć pędzlem po płótnie, nakreślając stałe linie, kształty i cienie.
Niebo za oknami zaczęło powoli różowieć, zmieniając błękit w zgoła inny odcień, znacznie piękniejszy i bardziej poetycki. Na oddalonych polach biegali młodzi ludzie, bawiąc się w najlepsze pośród dorodnych kłosów i wysokich traw.
Holmes również chciałby zaznać takiej przyjemności i zabrać na długą przechadzkę doktora. Zawsze jego towarzyszką była Molly, ale to właśnie John powinien obejrzeć wszystkie te cuda natury, które zawsze mija z dziewczyną.
Wiedział jednak, że ludzie nie są ślepi, a ich głupota sprowadziłaby na plecy Johna ciężar w postaci niewygodnych plotek. Dlatego wstrzymywał się jak mógł, dając towarzyszowi tyle swobody, ile tylko zechce.
Jak długo jednak będzie mu to odpowiadać? Bał się dnia, kiedy wybuchnie i sprowadzi katastrofę na siebie lub samego Watsona, bezczeszcząc jego godność. Dzień tak słodki i bolesny zarazem; dzień sądu.

- Hej, Sherlock!

Mężczyzna ocknął się momentalnie, patrząc na lekko zaniepokojonego malarza.

- Słucham?

- Znowu odpłynąłeś. Prosiłem cię o coś.

- Ach tak? Nie słyszałem.

- Tego potrafię się domyśleć - przewrócił oczami blondyn i mimowolnie się uśmiechnął, rozweselając tym swojego modela - Twoja twarz oraz część tułowia jest naszkicowana, ale jeśli chcę dokończyć cię farbami, muszę zmienić twój strój.

Holmes mrugnął parę razy, jakby nie pojmując słów doktora.

- Sugerujesz, że źle wyglądam? - spytał wpół sarkastycznie, wpół szczerze, chcąc dowiedzieć się czegoś o samym sobie z ust Watsona.
Nigdy nie brał pod uwagę, że tak naprawdę mógłby się wcale nie podobać gospodarzowi. Pani Hudson powiedziała, że kocha się za to kim jest a nie czym jest. Dlatego jeśli John czułby do niego coś głębszego niż zwykłe zauroczenie (o czym nie marzył nawet w najśmielszych snach), mógłby przepadać jedynie za jego charakterem zamiast wyglądem.
Nie żeby było to coś złego, ale brunet musiał przyznać, że owy fakt nie byłby mu szczególnie na rękę. Osobę powinno kochać się za wszystko. Za wygląd, za sposób bycia, za charakter, za zalety, za wady, za przyzwyczajenia, za słowa, za czyny.
Artysta spuścił wzrok i zacisnął wargi, nie patrząc na Sherlocka podczas odpowiadania na pytanie.

- Zawsze wyglądasz świetnie, nawet pobity i w krwi. W każdej swojej koszuli, kamizelce i butach. W moim niebieskim szlafroku, który ci podarowałem. W ogrodzie i w domu. Sprzątając, piorąc i zmywając naczynia. Nawet brudne talerze, które dzisiaj nosiłeś, dodawały ci uroku. Nie śmiałbym stwierdzić, że kiedykolwiek źle wyglądałeś.

Holmes przełknął z trudem ślinę, próbując powstrzymać swój odruch bezwarunkowy oraz instynkt, które nakazywały mu zrobić Watsonowi coś złego i karygodnego, z równoczesnym wydźwiękiem nieprzyzwoitości.
Skinął niepewnie głową, nie wiedząc jak podziękować na tak rozbudowany komplement. Postanowił obrócić rzecz w żart, uśmiechając się krzywo.

- Mam nadzieję, że nie składam się dla ciebie tylko z twarzy oraz ciała.

- Skądże - zaśmiał się blondyn, patrząc mu wreszcie w oczy - Choć muszę przyznać, że te doskonałe kości policzkowe i urzekające oczy są świetnymi dodatkami do dania głównego.

- Dania? Porównujesz mnie do jedzenia?

Mężczyzna wzruszył ramionami i najspokojniej w świecie wrócił do pracy, ignorując zbulwersowanego owym porównaniem służącego.
Wyglądał na poirytowanego, ale w środku krzyczał, biegając jak ostatni wariat po wymyślonych polach i lasach, i wrzeszcząc imię doktora na całe gardło. Ten człowiek naprawdę go kiedyś zniszczy - jeśli nie ciało, to duszę.

- Będę musiał cię prosić, abyś jednak zmienił swoje ubranie - kontynuował niezrażony John - Moja wizja twojego portretu jest zgoła inna od tego, co aktualnie nosisz.

- A co takiego wymyśliłeś?

- Zobaczysz.

Holmes westchnął ciężko i uderzył dłońmi o kolana, wydając głuchy dźwięk w gabinecie.

- Żeby się przebrać, muszę wstać. Mogę to zrobić już teraz?

Watson skinął głową twierdząco, dzięki czemu brunet mógł wreszcie rozprostować kości i pozbyć się śmiesznego uczucia mrowienia z nóg. Przeszedł się wzdłuż i wszerz po pomieszczeniu, wciąż obserwując pracującego ciężko doktora, który właśnie przeciągnął pędzlem po naszkicowanym nosie służącego, nadając mu odcień ludzkiej skóry. Blondyn garbił się lekko, niemal stykając się czołem z niedokończonym obrazem.
Sherlock uśmiechnął się czule w stronę jego pleców, szybko jednak zmieniając wyraz twarzy, kiedy gospodarz odwrócił się w jego stronę. W oczach lśniło mu podniecenie i rozbawienie.

- Idź do schowka i się rozbierz. Zaraz przyniosę ci ubrania - oznajmił mu wesoło, co niesamowicie gryzło się z jego drżącymi dłońmi, położonymi na udach.
Holmes ruszył w kierunku uchylonych drzwi i wszedł ostrożnie do środka. Panował tam względny porządek, choć kurz unosił się w powietrzu, wirując tu i ówdzie. Zamknął skrzypiące drzwi i oparł się o drewno plecami, biorąc głęboki wdech. Z kranu kapała woda, co brzmiało jak uderzenia butem o umywalkę w kompletnie cichym pomieszczeniu. Wokół leżały tekturowe pudła ze szmatkami, starymi książkami oraz ubraniami. W kącie kryły się nieużywane dotąd płótna, a obok kranu stała brązowa stara komoda.
Mężczyzna zamknął oczy i schował twarz w dłoniach. Nie wiedział, co zrobić. Bał się rozebrać przed Johnem, nawet jeśli nie musiał ściągać bielizny. Takie wystawienie się nie leżało w jego naturze, bycie bezbronnym również.
Usłyszał, jak Watson otwierał jakieś szafki, zapewne w poszukiwaniu odpowiedniego stroju. Przeklął pod nosem i ułożył ręce na pierwszym guziku koszuli. Jego palce ześlizgiwały się dziwacznie z materiału, przez co odpięcie jednego guzika zajęło mu dobre dwie minuty.
Doktor, na jego nieszczęście, zdążył już wybrać części garderoby dla modela i ruszył pewnym krokiem w stronę schowka. Brunet w panicznym pośpiechu odpiął kolejne dwa guziki i odskoczył od drzwi, kiedy klamka ostrożnie zjechała w dół.
Przyjaciel powoli uchylił drzwi, jakby obawiał się reakcji stojącego w środku mężczyzny.

- Mam dla ciebie frak, czystą koszulę, krawat oraz cylinder. Kupiłem je wcześniej, zamawiając twój rozmiar, ale bałem się, że nie będziesz chciał ich przyj... - przerwał, otwierając drzwi do końca. Ujrzał spłoszonego Holmesa, siłującego się z czwartym z kolei guzkiem koszuli, którą zdążył posłać do diabła już ponad dziesięć razy.

- Sherlock?

- Nie mogę... - szepnął zdruzgotany brunet, patrząc na niego dużymi błękitnymi oczami - Nie mogę zdjąć tej cholernej koszuli.

- Mogę ci pomóc - zawahał się John, odkładając strój na komodę.

- Nie o to chodzi! - krzyknął z obcą sobie siłą, odwracając się plecami do stojącego w progu blondyna - Nie mogę tego zrobić, jeśli patrzysz.

Był dziecinny i irracjonalny. Szczycił się tym, iż potrafił odepchnąć od siebie uczucia i schować je w najciemniejszym zakątku swojego umysłu, kiedy tylko zechciał. Teraz jednak ciało zdawało się go zdradzać, lekko drżąc i zacinając się w swoich ruchach.
Watson otworzył usta, ale nic nie powiedział. Bezszelestnie wycofał się z pokoju, nie zamykając jednak za sobą drzwi. Stanął tuż za ścianą, a jego lewe ramię wychodziło poza framugę drzwi, przez co było doskonale widoczne.
Brunet zacisnął wargi i zaczął z powrotem rozpinać guziki. Teraz poszło mu o wiele sprawniej, dzięki czemu zrzucił z siebie materiał i włożył drugą bluzkę w ciągu niecałej minuty. Nie miał ochoty patrzeć na swój tors, gdzie wciąż widniały pamiątki po bliskim spotkaniu z szajką Moriartiego. Spodni na szczęście nie musiał zmieniać, jednak czekał na niego koszmar zawiązywania skomplikowanego węzła krawata, co było dla niego sztuką tajemną do tej pory.

- Dlaczego nie mogłeś się rozebrać, kiedy na ciebie patrzyłem? - spytał wreszcie doktor z wyraźną pretensją w głosie - Przecież to nic takiego.

- Po prostu nie mogłem, John. Nie potrafię ci powiedzieć dlaczego, ale nie mogłem.

- A co z... innymi rzeczami?

Watson odchrząknął znacząco, również z dającą się wyczuć nutką zażenowania.
Holmes wyprostował się jak struna, a przez jego głowę przeleciało mnóstwo obrazów prezentujących "inne rzeczy", które to jego pracodawca miał na myśli. Poczuł ból w dolnej partii brzucha i suchość w ustach. Jego umysł kazał mu natychmiast przestać, ale ciało konsekwentnie ignorowało wszelkie polecenia i stanęło dęba, niepomne na jakiekolwiek sygnały.
Boże, jaki ten człowiek był bezpośredni.

- Pomóż mi z krawatem - prosi nagle Sherlock, patrząc tępo w ścianę. Blondyn z ociąganiem wszedł do środka, a jego twarz okraszał czerwony rumieniec. Uśmiechnął się krzywo, złapał za czarny materiał i zabrał się do pracy. Zarzucił pętlę wokół szyi towarzysza, zacisnął delikatnie i rozpoczął walkę z węzłem. Z powodu różnicy w wysokości obu mężczyzn, postronny obserwator mógłby się ironicznie zaśmiać, widząc podobną scenę.
John z największą precyzją, na jaką było go stać, manipulował palcami przy wiązaniu, podczas gdy Holmes obserwował go uważnie z góry. Nigdy nie znudzi się widokiem twarzy gospodarza. Równie wysoko cenił sobie brązowe oczy, które świdrowały go zawsze na wylot.
Prawie zawsze.
Schylił się i ucałował czoło Watsona, wprawiając go tym samym w zdumienie.

- Co to było? - spytał, unosząc głowę, aby móc spojrzeć rozmówcy w oczy.

- Miałem taką ochotę.

- A odpowiesz na wcześniejsze pytanie?

- Już dostałeś swoją odpowiedź - stwierdził pewnie Holmes, przekrzywiając głowę lekko w bok - Moriarty jest kryminalistą i irytującym osobnikiem, ale w jednej sprawie się nie mylił. Czyny mówią więcej niźli słowa.

Blondyn przełknął głośno ślinę i opuścił ręce, skończywszy wiązać czarny krawat.

- Mogę cię pocałować? - pyta cicho, wpatrując się wciąż w oczy Sherlocka, na co tamten westchnął ciężko i uśmiechnął się szeroko, nieznacznie schylając w stronę doktora.

- Gdybym powiedział "nie", posłuchałbyś?

- W życiu - szepnął Watson i złączył ich rozchylone wargi w głośnym, mocnym i pewnym pocałunku.
Rana na dolnej wardze już mu tak nie dokuczała, jednak John uważał, aby nie przygryźć jej zbyt mocno. Nawet podczas całowania dbał o bruneta, który tym razem sam przejął inicjatywę i wsunął palce w te idealnie ułożone włosy towarzysza. Tamten zaśmiał mu się w usta, obejmując jego twarz dłońmi.

- Chcę coś zrobić - mówi, odrywając się od oddychającego szybko Holmesa - Na próbę.

Sherlock skinął głową, nie wiedząc jednak, co doktor mógł mieć na myśli.
Blondyn odwrócił się i złapał za czarny długi frak oraz cylinder, oglądając je uważnie. Następnie kazał mu rozłożyć ramiona i ubrał go w owy frak, dbając o każdą fałdkę materiału i każde najmniejsze zagniecenie. Na głowę (z małą trudnością) włożył mu cylinder i przystanął na chwilę, po prostu na niego patrząc.
Brunet zmarszczył nieznacznie brwi, czekając na dalszy rozwój wydarzeń.

- Jak można tak wyglądać - westchnął John, nie odrywając od niego oczu - Przecież to jawne przestępstwo.

- Jeszcze trochę i naprawdę pomyślę, że widzisz we mnie jedynie ładną buzię - zagroził rozbawiony, przyciągając towarzysza z powrotem.
Ich twarze znajdowały się tuż przy sobie, oddechy połączyły się, stając jednym tchnieniem, a oczy uparcie drążyły w sobie nawzajem kratery. Tym razem to Sherlock jako pierwszy musnął wargi tego drugiego, chcąc jak najlepiej zapamiętać ich smak.
Czuł aromat herbaty, starych książek i Johna. Po jego ciele rozchodziło się przyjemne ciepło, o niebo lepsze od jakiegokolwiek innego. Znajdował się właśnie w swoim własnym siódmym niebie, gdzie nie istniało nic poza jego osobistym doktorkiem.
Watson pogłębił pieszczotę, nie pozwalając nabrać ani jednego oddechu im obu, a jego ręce spoczęły na ramionach towarzysza, aby następnie zjechać niżej, po łopatkach i kręgosłupie, zostawiając za sobą rozpalone ślady.
Jego własne dłonie objęły ciało blondyna, przytulając go do siebie jeszcze mocniej.
Tak było dobrze. Tak wyglądała jego wymarzona wieczność - z Johnem w ramionach.

- Sherlock - wysapał po dłuższej chwili gospodarz, na szybką chwilę odrywając się od gorącego już Holmesa - Miałeś się przebrać na pozowanie. Zamiast tego stoimy w schowku i się obściskujemy.

- Przecież nic nas nie goni - prychnął brunet i wrócił do przerwanej czynności, nie pozwalając odpowiedzieć roześmianemu doktorowi. W całym zamieszaniu cylinder spadł i potoczył się po ziemi, zostawiając Sherlocka z gołą głową.
Usta Johna zjechały niżej, na bladą szyję Holmesa, a ten gwałtownie nabrał powietrza, modląc się w duchu, aby czas nie istniał.

***

- Masz gorączkę?

Molly patrzyła na niego z zatroskanym obliczem, marszcząc delikatnie brwi.
Jak zwykle o tej samej wieczornej porze wybrali się na przechadzkę, tym razem po ścieżce prowadzącej wokół lasu. Słońce niemal zaszło za utkanym chmurami horyzontem, pozwalając nocy na objęcie tymczasowego rządu. Ptaki żegnały ostatnie promienie na swój sposób, przelatując nad ścieżką i wyśpiewując, co im na sercu leżało.
Sherlock odwrócił wzrok i uśmiechnął się krzywo, słysząc pytanie towarzyszki.
Przez około pół godziny siedział z Johnem w schowku, opierając się plecami o ścianę i obściskując z przyjacielem, niepomny na upływ czasu, ludzi, pory roku, naturę, Wszechświat czy wszelkie Życie. Nie mógłby. Stwierdzenie, iż cokolwiek poza doktorem go interesowało, było zwyczajną potwarzą.
To Watson jako pierwszy oprzytomniał i kazał mu znów pozować, aby wreszcie był w stanie dokończyć obraz. Kiedy nadeszła ustalona godzina spotkania, Holmes wyszedł z domu bez słowa, zostawiając zaskoczonego artystę z jego dziełem. Nie zdążył sie nawet przebrać, przez co Molly na samym początku nie zdołała go rozpoznać. Wyglądał jak prawdziwy arystokrata z krwi i kości.

- Dlaczego tak sądzisz? - spytał brunet po chwili milczenia, stawiając kroki w równym odstępie czasowym co dziewczyna.

- Pierwszy raz widzę, abyś miał rumieńce na policzkach. Nie zdarza ci się to jednak z powodu emocji czy różnorakich przemyśleń, więc podejrzewam gorączkę.

- Nie, nie mam gorączki - zaprzeczył stanowczo Sherlock, uśmiechając lekko do przyjaciółki - Jednak jeśliby wydawać osąd o chorobie na podstawie czyjś rumieńców, mógłbym podejrzewać, że to ty często miewasz wysoką temperaturę.

Hooper zaczerwieniła się jeszcze bardziej i przyspieszyła kroku, śmiejąc w stronę swoich butów. Dziś nosiła jadowito zieloną suknię, falami spływającą w dół i zakrywającą kostki. Pozwoliła sobie na rozpuszczenie swoich kasztanowych włosów, co odbierane było przecież przez społeczeństwo ze zgorszeniem. Wyglądało na to, że ona również przestała się tak przejmować opinią publiczną.

Zakręciła jeden z kosmków gęstych loków na palec i zerknęła na Holmesa.

- Wiesz, Sherlocku, chciałabym ci o czymś powiedzieć. A właściwie to przyznać się do czegoś.

- Słucham uważnie.

Molly wzięła głęboki aczkolwiek urywany wdech i wyprostowała się dumnie, unosząc w górę podbródek.

- Nie jestem kochliwą dziewczyną. Nigdy nie byłam. Dlatego niezwykle się zdziwiłam, kiedy odkryłam, że pałam uczuciem do osoby, którą znałam zaledwie parę dni.

Holmes przystanął z wrażenia, patrząc z zaskoczeniem malującym się na twarzy na przyjaciółkę. Ona również stanęła obok, usilnie uciekając od niego wzrokiem.
Miał szczerą nadzieję, że Hooper nie zamierzała wyznać mu miłości, nie teraz, nie tutaj. Nie chciał jej odrzucić, ale równocześnie nie chciał też odpowiedzieć dziewczynie tym samym. Przecież on... Johna...
Krzaki w lesie zaszumiały delikatnie, a parę gałązek trzasnęło, w niewielkim stopniu wzmagając czujność Sherlocka. Zapewne niepotrzebnie, ponieważ w lesie kręciło się mnóstwo malutkich stworzeń, czmychających w ciemne kąty przed hałaśliwymi ludźmi.

- Później jednak stałam się przyjaciółką tej osoby - ciągnęła niezrażona szokiem, jaki wywołała na swoim rozmówcy Molly - Moja dotąd uśpiona nadzieja rozpaliła się, jakby ktoś wrzucił mnie w ogień. Byłam dzielną towarzyszką, znoszącą narzekania oraz humory swojego wybranka. Wychodziłam z nim na romantyczne spacery podczas zachodów słońca, razem się śmialiśmy i milczeliśmy. Komplementował mnie. Każda dama straciłaby w pewnym momencie głowę dla takiego dżentelmena, a ja nie byłam wyjątkiem. Zakochałam się w tym mężczyźnie, Sherlocku - zaczęła mówić głośniej, z obcą dla niej siłą i determinacją - I jeśli ten mężczyzna ma w sobie choć krztynę pokory, zrozumienia czy duszy, niech odpowie na moje wezwanie.

Brunet otworzył i zaraz zamknął usta, niczym ryba wyrzucona z wody.
Właśnie został przyparty do muru przez tę niewinną niepozorną istotkę i nie miał pojęcia, co zrobić. Nie chciał powiedzieć jej, że jej nie kochał, ponieważ byłoby to, w dziwaczny i groteskowy sposób, kłamstwem.
Kochał z nią spacerować, kochał z nią przebywać i kochał z nią gawędzić. Kochał jej towarzystwo oraz sposób myślenia, ale nie kochał jej całej.
Przepadał za jej osobą - owszem.
Czy byłby w stanie zrobić z nią choćby część z tego, co do tej pory wykonał z Johnem? Bynajmniej.
Krzaki znów dziwacznie zaszeleściły, przez co oczy Holmesa skierowały się w stronę milczącego lasu.

- Co chcesz, abym ci powiedział, Molly? - spytał po dłuższym namyśle, wciąż na nią nie patrząc. Był samolubny, ale chciał sobie oszczędzić widoku zdruzgotanej twarzy dziewczyny, kiedy jednym dmuchnięciem zburzy jej oczekiwania, które runą jak dom z kart.

- Nie chcę, abyś cokolwiek mówił - zaprzeczyła słabo Hooper, stając tuż przed nim, przez co, chcąc nie chcąc, zmuszony był skierować swoje spojrzenie na nią - Nie opowiadaj bzdur, odpowiedz na moje pytanie.

Sherlock zawahał się chwilę, westchnął ciężko i w końcu zajrzał jej w brązowe lśniące oczy. Dalekie one było od zniewalającego piękna oczu doktora, ale wciąż zachwycały.
Nie były to jednak oczy, w które chciałby się wpatrywać każdego poranka, kiedy to razem wstawaliby z łóżka. Małżeństwo, dzieci i wspólny dom. On i Molly. Molly Holmes. Choćby nie wiedział, jak tego chciał, nie potrafił dać kobiecie tego, na co zasługiwała.
Uśmiechnął się słabo, ledwo powstrzymując grymas rozżalenia.

- Droga Molly, dobrze wiesz, iż już darzę cię specyficznym uczuciem i z czasem się do ciebie przywiązałem - zaczął powoli i cicho, jakby bojąc się, że ten wciąż dziwacznie szeleszczący krzak go podsłuchiwał - Wiesz też jednak, że cenię sobie naszą przyjaźń i nie chcę tego niszczyć. Uwierz mi, nie chciałabyś mieć we mnie męża.

- Daj mi się chociaż przekonać! - zawołała z nadzieją, łapiąc jego lewą dłoń - Nigdy nie wiesz, póki nie spróbujesz. A nóż będzie nam razem dobrze. Może trochę się pokłócimy, może ja będę chciała innego koloru ścian niż ty, może będziesz za często pracował, może będę za dużo trajkotać, ale może też być idealnie!

Poczuł na ręce drżące palce dziewczyny i już wiedział, że musiał odpowiedzieć jej stanowczo. Prawdopodobnie sprawi tym Hooper więcej bólu, ale przynajmniej nie pozostawi dziewczynie złudzeń. To było dla jej dobra i tylko dlatego.

- Nie, Molly - odparł z przygnębieniem, jednak ścisnął jej dłoń, dodając towarzyszce otuchy - Nie mógłbym ci tego zrobić. Jesteś cudowną osobą, pełną optymizmu i życia. Przypominasz promyk słońca w ponury dzień. Skradniesz serce niejednego mężczyzny, kogoś o niebo lepszego niż ja. Na pewno wyjdziesz niedługo za mąż za kochającego cię dżentelmena i będziesz szczęśliwa. Zapewniam cię jednak, że to nie ja stanę przy twoim boku na ślubnym kobiercu.

- Czyli jest ktoś inny - powiedziała gorzko Hooper, jakby nagle zrozumiała, że to niby niedostępne i chłodne serce służącego zostało już zdobyte - Ktoś poza mną.

- Tak.

Sherlock uznał, iż nie ma sensu dłużej okłamywać dziewczyny. Był jej winien wyjaśnienia oraz prawdę.
Wysunął rękę z jej słabnącego uścisku i przełknął z trudem ślinę. W jego gardle powstała gula, której na imię niepokój oraz poczucie winy.
Spróbował ubrać w słowa krążące po głowie myśli - bezskutecznie. Chciał ją przeprosić i obiecać, że wszystko będzie dobrze; chciał wręczyć jej bukiet polnych kwiatów, aby się uśmiechnęła; chciał jej znaleźć jakiegoś dobrego kawalera, który by o nią zadbał; chciał jej przyznać, że stracił głowę dla kogoś innego i tym kimś był mężczyzna.
Dość.
Ona była z nim w pełni szczera, teraz jego kolej.

- Znam ją? - spytała cicho Molly, garbiąc się delikatnie, jakby opadła z sił.

- Owszem. Niemal każdy zna tą osobę.

- Ktoś sławny?

- Na wsi i w jej okolicach.

Krzaki poruszyły się nieznacznie, ale na tyle mocno, aby zaalarmować Holmesa, który postawił parę chwiejnych kroków w stronę lasu, nadal prowadząc konwersację z lekko zdziwioną przyjaciółką.

- Jaka jest ta osoba?

Brunet przystanął, uśmiechnął się szeroko do siebie i odwrócił do kobiety, wędrując błękitno-zielonymi oczami po jej wyczekującym na odpowiedź obliczu.

- Szarmancka. Kulturalna, często aż do bólu. Troskliwa i opiekuńcza, czasem w denerwujący sposób. Niezwykle zabawna, choć pewnie nie zdaje sobie z tego sprawy. Inteligentna oraz wykształcona, pisze prace naukowe. Daje poczucie bezpieczeństwa, cudownie pachnie i lubi się rządzić. W dodatku wydaje się idealnym materiałem na kochanka. Nie boi się nazwać mnie kretynem, ponieważ zazwyczaj ma rację. Nauczyła mnie, że dotyk niekoniecznie musi być czymś wyjątkowo złym i nieprzyjemnym. Uzależniła mnie od siebie.

- Sherlocku, to... - zawahała się Molly, uśmiechając niepewnie - Brzmi jak twój ideał. Naprawdę się w niej zakochałeś.

Zanim jej rozmówca zdołał jakkolwiek skomentować owe stwierdzenie, stanął jak wryty, patrząc pustym aczkolwiek niezwykle skupionym wzrokiem w las.
Tym razem krzak nie tylko się poruszył - zdołał nawet zakasłać.
Holmes nie patyczkował się i nie dbał o konwenanse, kiedy trzema długimi susami znalazł sie przy roślinie i włożył w nią rękę, szukając podsłuchującego ich jegomościa. Wyczuł palcami materiał bluzki i silnie pociągnął go w górę, wyrzucając na ścieżkę blond mężczyznę w starych łachmanach, który odkasłał znów parę razy i spojrzał na niego ze strachem w dużych brązowych oczach.

- John?! - krzyknął ogłupiały Sherlock, patrząc na leżącego u stóp Molly doktora. Miał na sobie jego poplamioną koszulę (przecież oddał ją do prania), za duże workowate spodnie i swoje zwyczajne buty - Skąd ty tu się wziąłeś?!

- Tak tylko przechodziłem - zawstydził się niesamowicie Watson, a cała jego twarz przybrała niemal purpurowy odcień, ilekroć napotkał wściekłe spojrzenie bruneta - Witaj, panienko Hooper.

- Doktor Watson? Na Boga, co pan tu robi? - zawołała dziewczyna, pomagając mężczyźnie wstać. Holmes skrzyżował ręce na piersi i stanął w rozkroku, czekając na wyjaśnienia blondyna.
Musiał go śledzić, nie było innej opcji. Szczególnie obciążał go fakt, iż przebrał się w stare szmaty, aby nikt go nie poznał. Zmienił strój, pobrudził się i rozczochrał włosy. Widok ten niezwykle rozmiękczył serce Sherlocka (nieziemsko wyglądał w niechlujnych ubraniach i z nieuczesanymi włosami, Boże drogi!), choć wciąż był oburzony zachowaniem swojego pracodawcy.
John otrzepał się z piachu i odchrząknął z trudem, patrząc usilnie w ziemię.

- Chciałem przejść się po lesie i... jakoś tak na was natrafiłem. Nie chciałem przeszkadzać w rozmowie, więc skryłem się w krzakach.

- I podsłuchiwałeś całą naszą konwersację - dokończył ironicznie Sherlock, wyrzucając ręce w górę - Cóż za niezwykły przypadek!

- Istotnie - zaśmiała się niepewnie kobieta, powoli wycofując - I tak chciałam już iść, Sherlocku. Nie, naprawdę, nic nie szkodzi! Wydaje mi się też, że to wy musicie ze sobą porozmawiać - dodała, znacząco patrząc na bruneta.
Ona też już wiedziała. Doprawdy, jeszcze chwila a cały Londyn będzie huczał na wieść, że coś zaiskrzyło między nim a Watsonem.

- Ale, Molly - urwał Holmes, patrząc na oddalającą się powoli przyjaciółkę - Ty i ja, co z nami?

Hooper odwróciła się ostatni raz w jego stronę, uśmiechnęła ciepło i wzruszyła ramionami z rozbawieniem.

- Ty już znalazłeś miłość. Czy raczej sama za tobą przyszła. Pora, abym ja znalazła swoją.

I ruszyła ścieżką, lekko podskakując i bawiąc się materiałem zielonej sukni.
Sherlock chwilę oglądał jej malejącą z powodu zwiększającego się dystansu sylwetkę i zmierzył Johna karcącym wzrokiem.

- Nawet mi się nie tłumacz - ostrzegł go poważnie, zamykając tym samym winnemu usta - Skoro zniszczyłeś mi spacer, teraz to twoim obowiązkiem jest dotrzymać mi podczas niego towarzystwa. Nie obchodzi mnie twój sprzeciw czy jakiekolwiek obligacje. Dziś jesteś na moich warunkach.

Watson patrzył na niego jak zaczarowany, kiwając głową potakująco po każdym słowie. Na koniec uśmiechnął się szeroko, jakby w niemy sposób przepraszając za swój gorszący (lecz na swój sposób czarująco zabawny) wybryk, i złapał go za prawą rękę, zaciskając jego palce w swojej suchej ciepłej dłoni.

- To gdzie mnie zabierzesz? - zapytał wesoło, wskazując ruchem głowy na milczący las. Holmes mimowolnie zaczął się cicho śmiać, oddając uścisk ręki doktora.
Nie warto się oszukiwać - cokolwiek John by nie zrobił, Sherlock zawsze przyjmie go z powrotem do siebie. Był pewien, że owa zależność działała w obie strony.

- Ach, Sherlock - zawołał nagle Watson, przytrzymując go na chwilę w miejscu - Zanim oddamy sie uciechom wspólnego spaceru, chcę wiedzieć jedno.

- Pytaj.

W koronach drzew zaszumiał wiatr, nucąc uspokajającą melodię dla wszelkich gości w lesie, a ptaki zaczęły grać wieczorną melodię, znacznie spokojniejszą od tej porannej. Słońce całkiem skryło się za horyzontem, jednak różowe niebo po nim pozostało, mieszając się z wpełzającym powoli na sklepienie granatem.
Na tle owej scenerii stał John Watson, w jego obdartej koszuli, wystającej zza paska spodni. Złote włosy mierzwił mu wiatr, uśmiech dodawał artyzmu do całej sytuacji, a te magiczne wspaniałe oczy wpatrywały się w niego bez mrugnięcia, kompletnie zwalając z nóg.
Oddał mu całą swoją duszę. Oddał wszelkie wartości, jakie cenił. Oddał te skrawki swojego ciała, które doktor do tej pory zdołał ucałować. Włożył to wszystko w niewielki kuferek i podarował blondynowi, podpisując je w iście sentymentalny sposób "serce".

- To, co przed chwilą mówiłeś - odparł cicho John, trochę mocniej zaciskając palce na jego bladej dłoni - Kiedy rozmawiałeś z Molly Hooper. Część o osobie, która ją wyprzedziła w wyścigu o twoje względy. Kogo konkretnie miałeś na myśli?

Brunet zmierzył wzrokiem rozmówcę, a jego pełne wargi wykrzywił kpiący uśmieszek.

- Mycrofta - odpowiedział wyniośle, na co Watson momentalnie zmarszczył brwi, gotów na niego nawrzeszczeć za niewinny żart. Sherlock wyrwał rękę z uścisku i zaczął uciekać w las, śmiejąc się do rozpuku. Doktor nie pozostawił na nim suchej nitki i rzucił się w pościg, wygrażając mu po drodze.

- Sherlocku Holmesie, dzisiejszej nocy zginiesz marnie! - wrzasnął John, czym jeszcze bardziej rozbawił uciekiniera.

- Przecież jeszcze mamy wieczór!

- Wiem, co powiedziałem! Ty umrzesz w nocy! Będziesz błagał o litość, ty cholerny kretynie!

Służący prychnął i przyspieszył, co chwila zerkając za siebie. John biegł za nim z szerokim uśmieszkiem i rumieńcem na twarzy, patrząc na niego w ten charakterystyczny sposób.
Owszem, Watson wcale nie pomylił się w wypowiedzi. Sherlock wiedział już, czym gospodarz mu groził.
Kiedyś naprawdę chciałby uciec. Dziś jednak, biorąc pod uwagę, iż owym "nieciekawym" scenariuszem straszył go właśnie doktor, uśmiechnął się do siebie lekko i wciągnął świeże powietrze w płuca.
Las dał im schronienie i pozwolił na irracjonalne wygłupy, którym normalnie nie mogliby się poddać. Las obronił ich przed oceniającymi spojrzeniami ludzi. Tymczasem dziś las ten stał się świadkiem wyznania (bądź co bądź niepełnego, ale John na pewno domyślił się prawdy) uczuć jednego mężczyzny do drugiego.
Sherlock Holmes oświadczył Johnowi Watsonowi, iż był w nim szaleńczo irracjonalnie zakochany.

***

Skrzypce były w jego dłoniach zabójczą bronią. Potrafiły doprowadzić do płaczu, rozłościć czy wprowadzić w iście romantyczny nastrój. W teatrze zazwyczaj sprawiał, że widzowie ocierali z policzków rzewne łzy, a następnie wiwatowali po zakończonym występie.
Dziś nie chciał korzystać z żadnej obranej wcześniej metody. Najzwyczajniej w świecie stał i jeździł smyczkiem po strunach szlachetnego instrumentu, patrząc z góry na siedzącego na sofie Johna. Mężczyzna nadal się nie przebrał ani nawet nie umył, ale nie wydawało się, aby owy fakt mu zawadzał. Wręcz przeciwnie - wciąż się uśmiechał i poprawiał swoje workowate spodnie, aby wyglądały jeszcze niechlujniej.
Obserwatorowi wcale to nie przeszkadzało. Elegancki gospodarz był dostojny i pewny siebie. Teraz również blondyn sprawiał takie wrażenie, ale te złote nieułożone włosy i łobuzerski uśmieszek sprawiały, że Holmes musiał brać urywane oddechy przez usta.
Westchnął ciężko i odwrócił wzrok od doktora, bardziej skupiając na grze.
Z przechadzki wrócili późnym wieczorem, kiedy domostwo pogrążone było już we śnie. Po cichu wspięli się schodami na górę i udali do gabinetu Watsona, gdzie mieli zamiar spędzić resztę wspólnego czasu. Nie żeby mieli zaplanowany grafik. Doktor go tam zaprowadził, więc tam będą siedzieli.
John kiwał się delikatnie w rytm melodii, którą tworzył muzyk, przymykając przy tym oczy. Wyglądał tak spokojnie, tak naturalnie i ciepło. Kurz i niewielka ilość brudu na twarzy jego towarzysza sprawiała, iż miało się wrażenie, że Watson dopiero wrócił z pracy na polu, gdzie musiał przenosić ciężkie worki ziemi swoimi silnymi dłońmi.
Wyobraził sobie, jak pot kapałby z czoła blondyna, jak umięśnione ciało napinało się i prostowało, przerzucając worki z jednego miejsca na drugie. Jak dobrze prezentował się na tle złotawych pól.
Z powodu przemyśleń Holmesa, jego dłoń osunęła się nieznacznie, a skrzypce wydały dziwaczny fałszywy odgłos, wzdrygając słuchaczem.

- Co to było? - zaśmiał się John, opierając wygodnie o sofę i krzyżując ręce na piersi.

- Mały wypadek. Więcej się nie powtórzy.

Brunet chciał powrócić do gry, jednak coś go powstrzymało.
Umysł usilnie trzymał się owej czynności, jakby instrument był jedyną deską ratunku w aktualnej sytuacji. Otaczał ich półmrok nocy oraz paru świec, znajdowali się w pokoju sam na sam, a cała reszta domu spała. Jego mózg odtrącał możliwości, jakie powstawały z powodu klimatu, i kazał mu powrócić do wygrywania melodii. Tymczasem ciało niemalże wyrywało się w stronę siedzącego spokojnie doktora, który tylko na niego patrzył, mierząc wzrokiem całego Sherlocka. Chłodne dłonie pociły się, nogi delikatnie drżały, a wyprostowany kręgosłup wysyłał niejednoznaczne sygnały, raz każąc mu się wzdrygnąć, raz stać niczym posąg.
Mężczyzna zacisnął usta i spojrzał jakby z gniewem na zdziwionego Watsona, który zmarszczył lekko brwi, uśmiechając się niepewnie.

- Chciałbyś, abym nauczył cię czegoś na skrzypcach? - zaproponował szybko Holmes, odrywając Stradivariusa od swojego policzka - Miałem okazję usłyszeć twoją grę, dlatego wychodzę z propozycją nauki. Bez obrazy John, ale twoje umiejętności są marne.

Gospodarz prychnął z rozbawieniem pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem.
A co, jeśli się nie zgodzi?

- Czego chciałbyś mnie nauczyć? - spytał powoli i niezwykle wyraźnie, przez co jego głos zabrzmiał wyjątkowo uwodzicielsko.
Dopiero w tamtej chwili jego mózg, wcześniej niepomny na wszelkie sygnały wysyłane przez środowisko, odnotował, iż doktor czekał. Czekał, aż Holmes albo postawi ostateczną granicę, za którą nikt i nic się nie przedostanie, albo rozłoży swoje ręce, spuści głowę i pozwoli na wszystko.
Blondyn podniósł się z sofy i stanął przed Sherlockiem, którego uśmiech wyglądał na bardziej zbolały i niepewny swego, niż właściciel tego chciał.

- Utwór własny. Lekki, romantyczny i kobiecy. Lubisz takie klimaty - dodał ironicznie służący, na chwilę odzyskując dawną pewność siebie.
Dzięki Molly mężczyzna dowiedział się wiele o wcześniejszych podbojach doktorka. Może i miał żonę (nikt nie znał sytuacji rodzinnej pary), ale uznawany był też za kobieciarza, który prawił komplementy i służył pomocą każdej pannie.
Przez jakiś czas Holmes zastanawiał się, czy nie był po prostu kolejnym trofeum dla Watsona, jednak kompletnie nie pasował do kategorii - był mężczyzną, nie kobietą. To go zdyskwalifikowało.
Jednakże prześladowało go to dziwne uczucie, że "nie był pierwszy". Wcześniej to James Sholto był na jego miejscu i to właśnie przez niego Moriarty zatruł gospodarzowi życie.

- John - mówi nagle poważnie, wpatrując się usilnie w oczy rozmówcy - Wciąż nie usłyszałem z twoich ust o Sholto.

- Przecież chciałem ci wcześniej opowiedzieć, to pobiegłeś do ogrodu a następnie do Londynu, żeby wrócić cały we krwi i siniakach! - zawołał z oburzeniem blondyn, wyrzucając dotąd zaciśnięte na klatce piersiowej ręce w górę.

- Wtedy chciałem sam dojść do prawdy. Teraz znam ją z perspektywy opryszków profesora. Chcę usłyszeć tę historię od ciebie. W końcu coś musiało was łączyć.

Doktor wyraźnie się zawahał. Westchnął ciężko i przejechał dłońmi po twarzy, patrząc wymownie w górę. Blask świec igrał na jego zatroskanym obliczu, kiedy wrócił na sofę i całkiem się na niej rozłożył, opierając głowę o prawy zagłówek. Palce splótł na brzuchu i rozpoczął opowieść, ani razu nie zerkając na swojego słuchacza.

- James Sholto przybył do Londynu ze zranionym ramieniem. Zostałem do niego wezwany, więc przyjechałem wynajętą dorożką i opatrzyłem ranę. Zawsze podczas leczenia gawędzę z pacjentami, więc w tym przypadku było podobnie. Opowiedział mi pokrótce o swojej przygodzie z armią i wyznał, że szuka jakiejkolwiek pracy oraz lokum. Mam miękkie serce, więc przyjąłem go od ręki. Z czasem stał się moim przyjacielem, ale nie było między nami żadnego... napięcia, tak jak między nami. Zwykła znajomość, ot co. Dopiero pewna sytuacja odmieniła naszą relację - głos Johna przycichł, przez co Sherlock musiał wytężyć słuch i schylić się nieznacznie w stronę rozmówcy - Do mojego domu przyjechał strasznie wzburzony ojciec, ciągnący za sobą wystraszonego syna. Stwierdził, że jego dziecko jest chore i natychmiast trzeba je wyleczyć. Zaprowadziłem chłopaka do gabinetu, gdzie akurat sprzątał Sholto. Kazałem opowiedzieć, co takiego mu dolega. Okazało się, że mój pacjent był homoseksualistą - zaśmiał się niewyraźnie Watson - Kiedy jego ojciec się o tym dowiedział, poruszył niebo i ziemię, byle tylko odnaleźć dobrego doktora. Trafił do mnie. Chłopak strasznie się trząsł i lękliwie rozglądał dookoła, więc podałem mu środek uspokajający i kazałem pani Hudson zaparzyć herbaty. Spytałem, czy poza jego ciekawymi preferencjami coś mu dolega. Zapytał mnie wtedy, czy mógłbym mu doradzić dobry środek przeczyszczający, aby mógł bez problemu uprawiać seks ze swoim partnerem.

Holmes zakrztusił się przełykaną śliną i zaczął kasłać, uderzając się pięścią w klatę piersiową.
Co takiego?!

Wreszcie uspokoił się i usiadł na wolnym skrawku sofy, delikatnie stykając się udem ze stopami Johna. Tamten podkurczył nogi i podniósł się do pozycji siedzącej, wpatrując w bruneta uważnie i uśmiechając krzywo, udając, że nie zwraca uwagi na powoli wpełzający na twarz przyjaciela szkarłat wstydu.

- Sholto parsknął śmiechem, podobnie jak ja, przez co na chwilę zraziłem do siebie tego chłopaka. Z czystej ciekawości wypytałem go, co takiego robią dwaj mężczyźni w łóżku. Co ciekawe, mój pacjent nawet się nie zająknął, wymieniając wszelkie sposoby na osiągnięcie rozkoszy, jakie do tej pory przetestował. Ba, opowiedział nawet o tych, które dopiero miał zamiar przetestować. Dowiedziałem się naprawdę o wszystkim. Strona pasywna, strona aktywna, seks analny, oralny i inne takie...cuda. Nie rób takiej miny, Sherlock! To ja powinienem płonąć ze wstydu, kiedy mówię o takich rzeczach na głos! Ekhem. Wtedy do gabinetu wpadł jego wściekły ojciec z pytaniem, czy zdołałem go wyleczyć. Oczywiście wyjaśniłem, że nie jestem w stanie wyleczyć kogoś z jego preferencji seksualnych, przez co wyzwał mnie od idiotów i wyszedł z synem. Na jakiś czas zapomniałem o tej sytuacji, jedynie od czasu do czasu wspominając o niej Mary i chichocąc na wspomnienie zdeterminowanej twarzy chłopaka, kiedy wyjaśniał jak i pod jakim kątem trzeba włożyć w różnorakie miejsca palce, aby "było dobrze". Któregoś dnia Sholto przyszedł do gabinetu późnym wieczorem, kiedy jeszcze pracowałem.

Watson zamknął usta i wypuścił powietrze z płuc, przymykając z zażenowania oczy. Nie było mu wstyd z powodu tego, co uczynił. Wstydził go fakt, że siedział przed nim Sherlock, spijający każde słowo z warg rozmówcy.
Nie oceniał w głowie Johna i jego postępowania, nie po to tu siedział. Po prostu chciał znać prawdę. Choćby była brudna, szokująca czy ordynarna.

- To się po prostu stało - kontynuował po dłuższej przerwie blondyn, wpatrując w swoje splecione ze sobą dłonie - Zdradziłem wtedy Mary, która przecież jeszcze nie zdradziła mnie z profesorem Moriarty. Byłem kompletnym osłem. Wielki szanowany doktor John Watson, z małą córeczką i wspaniałą żoną, który w wolnych chwilach posuwał swojego służącego. Wybacz za takie słownictwo, ale inaczej nie potrafię tego ująć. Sholto był moim przyjacielem i tylko przyjacielem. To moja ciekawska natura doprowadziła do tego, że ja go... na biurku - odchrząknął - I tak potem zostało. To miała być jednorazowa sytuacja, durna przygoda. Ale tak się nie stało. Najczęściej robiliśmy to w schowku, ponieważ istniało małe prawdopodobieństwo, że ktoś tam zajrzy. Byliśmy, jakby to powiedzieć... Przyjaciółmi, którzy uprawiali seks. Nie było w tym żadnego uczucia czy romantyzmu, zwykłe mechaniczne ruchy, aby sobie ulżyć. Któregoś dnia staliśmy w ogrodzie, po prostu gawędząc. Był to okres, kiedy Mycroft zaczął zapraszać do nas Moriartiego. A on nas zobaczył.

Watson zacisnął mocno zęby, a Sherlock zamarł na krótką chwilę. Wściekłość oraz rozżalenie biły od mężczyzny, pokazując, jak bardzo żałował.

- Najwidoczniej nasze ruchy oraz uśmiechy zdradzały więcej, niż byśmy sobie tego życzyli. Następnego dnia Sholto zniknął, a do mnie przyszedł nasz ulubiony profesor, oskarżając o stosunki homoseksualne z Jamesem Sholto. Tak rozpoczął się wielki szantaż, pisanie tych durnych prac z dziedziny medycyny, zdradza mojej żony i rodzenie się kolejnych dzieci z nieprawego łoża. Prowadziłem to nieszczęśliwe życie, obarczając się winą za śmierć Sholto. Karałem się. Aż nagle zjawiłeś się ty.

John podniósł głowę i uśmiechnął lekko do Holmesa. W tym uśmiechu widać było ulgę, sympatię, ciepło, delikatność i niepewność.
Brunet wciąż tylko patrzył na doktora bez wyrazu, trawiąc każde słowo, które do tej pory usłyszał. Nie wiedział, co myśleć. Wszelkie niewypowiedziane zdania czy wyrazy bez składu i ładu krążyły po jego głowie, nie chcąc ułożyć się w jakąkolwiek logiczną całość.
Wreszcie postanowił wytyczyć swoją granicę. Wyobraził ją sobie jako białą linię, która oddzielała jego i gospodarza. Złapał za ścierkę i z determinacją zaczął wycierać ową linię, posyłając ją do diabła.

- Boję się, że uznasz mnie za dziwkarza - mówi blondyn, śmiejąc się ironicznie - Nie obrażę się, jeśli teraz mnie wyzwiesz od najgorszych.

- Sekret za sekret.

- Co?

Sherlock usiadł na sofie wygodniej i odwrócił się tułowiem w stronę zdziwionego Watsona.

- Tak powiedział Mycroft, "sekret za sekret". Ty wyjawiłeś mi tajemnicę Sholto, ja również chcę ci o czymś opowiedzieć.

Mężczyzna skinął głową i pochylił się w stronę bruneta, ułożywszy się w siadzie tureckim. Sofa zaskrzypiała żałośnie, co w cichym pomieszczeniu w nocy zabrzmiało niczym grzmot.
Holmes skierował swój wzrok na płomień najbliższej świeczki, przez co niemal stracił kontakt z rzeczywistością, zaczynając swoją opowiastkę.

- Stało się to pewnego dnia w bibliotece. Jak zwykle siedziałem z dala od ludzi, zaczytując się w pozycjach naukowych, kiedy zauważyłem podnieconego czymś młodego mężczyznę. Nie nosił łachmanów, jednak nie wyglądał na bogacza. Gładko ogolony, uczesany i umiarkowanie elegancki. Stanął pomiędzy regałami i zaczął wybierać książki, przedtem je uważnie przeglądając. Jako że miejsce, które zwykłem sobie obierać, dawało mi pełny widok na wszystko, co działo się w pomieszczeniu, mogłem uważnie obserwować poczynania mężczyzny. Wreszcie znalazł poszukiwaną książkę i włożył do niej kopertę, wcześniej lękliwie oglądając się za siebie. Owa sytuacja często się powtarzała. Ja czytałem, on przychodził z przygotowanym listem i zawsze wkładał go do tej samej książki. Któregoś dnia moja ciekawość zwyciężyła, i po wyjściu jegomościa z biblioteki, wziąłem do ręki pozycję, w której tak namiętnie pozostawiał ukryte wiadomości. Koperta na całe szczęście nie była zaklejona, więc bez problemu mogłem wyjąć zapisaną kartkę i zapoznać się z jej treścią. Był to niezwykle dosłowny list miłosny, rzekłbym nawet erotyczny, kierowany od jednego mężczyzny do innego. David pisywał do Victora, swojego kochanka. Od tamtej pory regularnie czytywałem korespondencje obu panów, dowiadując się rzeczy, o których nikt postronny nie powinien wiedzieć. Nierzadko dostawałem wypieków wstydu, zaczytując się w opisach pewnych intymnych czynności. Ostatnim razem David wrócił się do biblioteki. Być może chciał coś poprawić w wiadomości czy całkiem ją zmienić. Ja stałem wtedy z feralną książką w dłoniach i wyciągniętym listem. Patrzyliśmy na siebie chwilę, póki nie otrzymałem ciosu w twarz. Mężczyzna zabrał mi list z ręki, wybiegł i już więcej nie wrócił do biblioteki.

Watson zaczął się cicho śmiać, kręcąc z niedowierzaniem głową, a Sherlock uśmiechnął się delikatnie, widząc zrelaksowane oblicze przyjaciela.

- Uderzył cię i uciekł?

- Owszem. Nigdy więcej go nie widziałem.

- Musiałeś go naprawdę zdenerwować.

- Trudno mu się dziwić - prychnął rozbawiony brunet - Gdybym ja sam pisywał podobne listy do ciebie, a potem dowiedział się, że ktoś je przez cały czas czytał, nie pozwoliłbym mu dożyć kolejnego poranka.

- A pisałbyś takie listy? - mruknął John, zbliżając powoli do towarzysza - Takie nieprzyzwoite? Zdołałbyś napisać, co chciałbyś ze mną zrobić?

Mężczyzna nie uchylił się przed doktorem, tylko czekał, aż rozchylone wargi spotkają się z jego własnymi, łącząc w grzesznej pieszczocie. Było to jedynie muśnięcie, ale wystarczyło, aby jego serce rozpoczęło niebezpieczny galop, pobudzając ciało i zmysły.
Czy byłby w stanie napisać, co chciał zrobić z Watsonem i jego ciałem?
Bynajmniej.
Nie mógłby złapać pióra w palce, nawet gdyby podobna myśl o spisaniu swoich mrocznych pragnień, przebiegła kiedykolwiek przez jego umysł. Był szczery z natury, mówił co myśli i sądzi na dany temat. Kiedy jednak ktoś poprosiłby go, aby określił się względem Johna, nie wyrzekłby nic. Słowa same grzęzły w gardle, oczy uciekały w różnorakie strony, a ręce drżały.
Dziś doktor smakował inaczej niż zwykle. Wciąż słodko, ale dało się wyczuć gorzką nutę. Pachniał latem, słońcem i sobą.
Wąskie wargi blondyna niemal zagrabiały co ich, mając wyłączność na takową czynność. Ruchy języka stały się gwałtowniejsze, drapieżniejsze.
Sherlock poczuł, że zaczyna gdzieś odpływać na niezwykle chybotliwej desce, oddalał się na środek oceanu, gdzie nikt nie był w stanie go uratować. W niemej panice wyciągnął ręce w górę, nie przerywając jednak tego słodkiego cudownego pocałunku. Musiałby zostać uderzony lub pchnięty nożem w plecy, aby do tego doszło.
Watson złapał za wzniesione blade dłonie i złączył je ze swoimi, ściągając niżej. Ratował go od utonięcia, jednocześnie nie pozwalając zejść z prowizorycznej przeciekającej łódki, utrzymując w napięciu oczekiwania - spadnie w toń oceanu czy zostanie wzniesiony do nieba?
Palce gospodarza splotły się z jego, a wcześniej rozcięta dolna warga Holmesa została przygryziona, wywołując bliżej nieokreślony dźwięk, który wydobył się z gardła właściciela.
On jęknął.
John jak na komendę odsunął się do przyjaciela, który patrzył przed siebie tępo, nie wierząc w reakcje swojego własnego organizmu.

- Czy ty właśnie...?

- NIE! - warknął brunet i gwałtownie wstał, wyrywając ręce z uścisku. Czuł, jak ciało zaczęło przeciwstawiać się racjonalizmowi i drżało, domagając dotyku drugiego człowieka.
Człowieka, który siedział na sofie i patrzył na niego z iskierkami rozbawienia w oczach.

- Ciało żąda więcej, Holmes. Dotyk to za mało.

- Wynoś się z mojej głowy, Mycroft.

- Skoro mnie w niej przywołałeś, najwyraźniej mnie potrzebujesz. Albo czegoś, co reprezentuję swoją osobą. Powiedz, Sherlocku, czegóż ci trzeba?

Sherlock machnął niedbale ręką, chcąc odgonić swoje pragnienia, jakby były tylko uprzykrzającymi życie muchami. Z siłą złapał za skrzypce i zaczął grać szybką skoczną melodię, aby się wyładować.

- To nic złego, po prostu ci się podobało... - zaczął ostrożnie John - Jezu, nie potrafię cię rozgryźć. Raz, gdybyś mógł, to zamknął byś mnie na zawsze w schowku i się ze mną obściskiwał. Albo zaczynasz całować mnie po szyi, kiedy za drzwiami stoi pani Hudson. Innym razem, kiedy reagujesz na takie i inne czynności jak zwykły człowiek, zaczynasz uciekać. O co ci chodzi, Sherlocku Holmesie?

- Nie pozwolę, żeby transport i jego irracjonalne żądze wzięły górę nad chłodnym umysłem! - krzyknął wzburzony, a następnie błyskawicznie zacisnął usta, słysząc samego siebie. Jego głos brzmiał w pomieszczeniu obco i nieprzyjemnie. Zaprzestał gry na skrzypcach, trzymając drżący smyczek lekko uniesiony nad naprężonymi strunami.
Nie chciał spojrzeć na Watsona, nie teraz, kiedy kompletnie zwariował. Powiedział na głos, czego się bał. Powiedział na głos, czego tak naprawdę chciał.

- Sherlocku Holmesie, chyba oficjalnie oszalałeś. Królewna znalazła swojego rycerza.

- Drogi Mycroftcie, chyba pomyliłeś bajki. Ciekawe do jakiej opowiastki mógłbym porównać ciebie i Gavina z Londynu.

Ręka osunęła się delikatnie, a skrzypce wydały dźwięk. Ta melodia brzmiała, jakby ktoś w gabinecie płakał. Biadolenie przerodziło się w agresywne nuty, krążące po pomieszczeniu oraz raniące wszystko i wszystkich.
Koniec utworu stał się manifestem uczuć Sherlocka, które z łez i wściekłości, kompletnie się odmieniły i ukazały jego słabość. Jego osobistą przegraną.
Poczuł na ramieniu ciepło ręki Johna, a muzyka zaczęła ich otulać, szepcząc słodkie słówka i obiecując uczucie aż po grób.

- Przepraszam cię, John - szepnął Holmes, odkładając instrument na stolik - Nie chciałem cię nigdy urazić, naprawdę. Mam na myśli to, co powiedziałem. Moje ciało szaleje. Mój umysł również. Ale nie potrafię się z tym tak po prostu pogodzić. Jesteś moją największą porażką, John. Niszczysz mnie. Moja nędzna dusza rozpadła się na tysiące kawałków, a ja nie potrafię ich pozbierać, bo za każdym razem przecinam sobie palce.

Dłoń Watsona ześlizgnęła się z jego ramienia i znów załapała za rękę, tym razem na tyle mocno, aby Sherlock nie zdołał tak łatwo wydostać się z uścisku.
W końcu brunet przełamał się i zajrzał głęboko w brązowe oczy mężczyzny, który doprowadził do jego upadku. Pospolity doktor ze wsi, przystojny i elegancki.
Poważne oblicze blondyna rozpogodziło się, a druga dłoń zaczęła głaskać go delikatnie po prawym policzku, całkiem odbierając zdolność racjonalnego myślenia.
Wszystko krzyczało imię Watsona.
John. John. John.

Mógłby powtarzać owe imię całą noc, dzień, kolejną noc, i tak do Dnia Ostatecznego.

- Wiesz, Sherlock - mówi z nutką ironii w głosie, gładząc kciukiem wrażliwą skórę - Jeszcze nikt tak pięknie nie mówił, że boi się miłości.

- Ach tak? - zawahał się Holmes z niepewnym uśmiechem - Więc jestem pierwszy.

- Zgadzam się na to.

Brunet zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, o czym gospodarz mówił. Tamten oblizał nerwowo wargi i wzruszył ramionami.

- Twoje ciało czegoś ode mnie oczekuje, prawda? Ja również nie jestem święty jeśli o to chodzi. Czasem doprowadzałeś mnie do białej gorączki, ty i ten twój głupi wyszczerz gęby. O, znowu to robisz! Nie śmiej się tak! - prychnął, kiedy Sherlock z całego tego strachu i zażenowania zaczął się dziwnie śmiać, nie potrafiąc przestać - Świetnie, ja próbuję być poważny, a ty chichoczesz! A zresztą, mam to gdzieś - warknął nagle i mocno złapał go za ramiona, unieruchamiając - Zgadzam się na twoje warunki. Powiesz mi dokładnie co, jak i gdzie mam zrobić tak, żebyś był usatysfakcjonowany. Mam wrażenie, że praktykujesz jakąś dziwaczną odmianę ascezy, ponieważ już od samego początku silnie reagowałeś na mój dotyk. Przyznaj, czy kiedykolwiek...sobie ulżyłeś?

- Masz na myśli masturbację?

- Tak.

Holmes pokiwał przecząco głową.
Wzrok Johna i jego nagła zmiana z tego dobrotliwego doktora w pożądliwego mężczyznę, kiepsko wpłynęła na jego umysł i transport. Drżał w oczekiwaniu na dalsze wydarzenia, zaciskając jednocześnie zęby. Czuł dominujący ból brzucha i gorąco rozpływające się po ciele.
Rozmówca wytrzeszczył oczy, będąc w kompletnym szoku.

- Nigdy?!

- Nie odczuwałem takiej potrzeby.

- Boże, tak nie można. To przecież... Jezu.

Blondyn potrząsnął głową w osłupieniu, zaraz jednak wracając do poprzedniego stanu. Uśmiechnął się półgębkiem i zmierzył go szybko wzrokiem, przełykając głośno ślinę.

- Więc postanowione. Pokażę ci, co traciłeś przez te wszystkie lata - szepnął John i, ku przerażeniu nieruchomego służącego, podniósł go w górę, jakby był niczym więcej niż durną kukłą ludzkich rozmiarów. Trwoga sprawiła, iż brunet oplótł go nogami w paście, ku uciesze Watsona.
Uśmiechał się teraz od ucha do ucha, oddychając trochę ciężej niż zwykle. Z pewnością coś ważył i był znacząco wyższy od gospodarza, jednak jemu zdawało się to nie przeszkadzać. Podrzucił go jeszcze lekko w górę, pokazując, że ma wszystko pod kontrolą, i przeszedł przez gabinet w stronę zamkniętych drzwi.
Sherlock poczuł, jak jego pośladki otarły się boleśnie o twardy przedmiot, który okazał się być klamką. Drzwi uchyliły się z cichym skrzypnięciem, wypuszczając mężczyzn na ciemny korytarz. Blondyn szybkim krokiem przebył dzielącą ich od miejsca docelowego odległość, zerkając co chwila na niesionego Holmesa, który ciskał w jego stronę błyskawice.

- Co ty wyprawiasz?! - warknął cicho, usilnie ściskając nogami i rękami tors zadowolonego z siebie doktora.

- Przecież nie będę się z tobą kochał w gabinecie.

- Koch...

Brunet zamilknął i jeszcze mocniej przywarł do zaskoczonego tym ruchem Watsona. On naprawdę to powiedział.
Nie będą uprawiać seksu.
Nie będą kopulować.
Nie będą współżyć.
Będą się kochać.
Ach, gdyby tylko John wiedział, jakie spustoszenie wywoływał w jego głowie; jak zniszczył Pałac Pamięci; jak wyciągał z niego najlepsze i najgorsze jednocześnie.
Jego pośladki znów natrafiły na klamkę, otwierając kolejne drzwi. Został przeniesiony jeszcze kilka kroków w głąb ciemnego pomieszczenia, a następnie wylądował na czymś miękkim i przyjemnym w dotyku.
Gospodarz podszedł do jakiegoś nieokreślonego kształtu, które okazało się być komodą. Z jej wnętrza zostały wyjęte i zapalone dwie świeczki, które rzuciły odrobinę blasku na pokój.
Sherlock bywał wcześniej w sypialni doktora, jednak nigdy nie oglądał jej z perspektywy leżącej, w dodatku na łóżku. Ściany pomalowane zostały na piaskowy odcień, podobny do tego w gabinecie. Okna zasłonięte zostały cienkimi firankami, które co róż były podrywane przez podmuchy wiatru, dochodzące z uchylonego okna. W jednym kącie stała pokaźna ciemna szafa, w drugim komoda, a na ścianie naprzeciwko bruneta wisiało duże oprawione w czarną ramę lustro. Nad jego głową rozciągał się kremowy baldachim, arystokratyczny i ciężki, podobnie jak reszta łóżka. Mebel ten został sprowadzony z Francji specjalnie na zamówienie Mary, czego dowiedział się od skarbnicy wiedzy, której na imię pani Hudson.
Przejechał palcami po delikatnym materiale kołdry, pachnącej świeżością i praniem. Musiała być niedawno zmieniana, ponieważ nie wyczuwał ani grama perfum Mary.

- Sherlock.

Mężczyzna podniósł się ostrożnie z miękkiego materaca i omiótł spojrzeniem stojącego przy komodzie Watsona. Trzymał ręce przy kołnierzu bluzki, patrząc uważnie na towarzysza.

- Czy teraz będziesz w stanie zdjąć bluzkę, kiedy patrzę?

Jego dłonie samoistnie zawędrowały do guzików czarnego fraka, który otrzymał od pracodawcy, a palce rozpinały guziki jeden po drugim. To samo zrobił John, powoli aczkolwiek konsekwentnie pozbywając się za dużej ubrudzonej bluzki.
Widok ten zahipnotyzował Sherlocka, którego ruchy stały się automatyczne, już wcale nad tym nie panował. Kiedy rozpoczął uwalniać się z eleganckiego odzienia wierzchniego, biały materiał wcześniej znajdujący się na Johnie, leżał na ziemi, odrzucony niedbale na bok.
Po raz pierwszy służący mógł ujrzeć większy skrawek ciała doktora, który nie tylko sprawiał wrażenie umięśnionego i w dobrej formie. On taki był.
Skóra pomimo wieku właściciela wciąż przypomniała tą młodzieńczą, opinając się ciasno na poruszających się powolnie mięśniach, ładnie zaznaczonych i wyrzeźbionych. Pozostałość po żołnierzu, którym kiedyś był. Przystojny, znający swoją wartość mężczyzna w pełnej krasie.
Watson spojrzał pytającym wzrokiem na zaczarowanego owym widokiem Holmesa, który z rozchylonymi w podziwie ustami chłonął obrazy.

- Chyba jednak ci pomogę - zaśmiał się John, podszedł do łóżka i usiadł na jego brzegu tuż obok Sherlocka. Poczuł pewne ręce, które w równym tempie niszczyły kolejne przeszkody, zawadzające mu w pozbyciu się koszuli.
Wciąż się bał, ale ten strach był inny niż te poprzednie. Teraz ogarniała go czarna kłębiąca się chmura, pełna takowego strachu, wyczekiwania i pożądania, które z siłą zaczęło z niego wypływać, wreszcie mając ujście.
Palce doktora musnęły delikatnie tors bruneta, kiedy rozchylił poły bluzki i zsunął ją z ramion mężczyzny. Blada skóra zalśniła w półmroku, odbijając blask świecy. Wciąż widniały na niej nieliczne siniaki, pamiątki po Moranie i jego grupie.
Widząc je, towarzysz zacisnął zęby i podniósł na niego oczy.
Poważne, wygłodniałe i tak inne od wszystkich oczy.

- Mycroft? - zdołał wykrztusić Holmes, wiedząc, że niczego nie odroczy (wcale nie chciał) i nie ucieknie (nie śmiałby).

- Pojechał do Lestrade do Londynu. Służba i dzieci śpią na dole, nikogo poza nami nie ma na piętrze. O wszystko zadbałem.

- Planowałeś to? - prychnął służący, na co rozmówca odpowiedział krzywym uśmieszkiem.

- Przecież cię ostrzegałem, Sherlock. Tej nocy umrzesz i będziesz błagał o litość.

- Ja już umarłem - przyznał całkiem szczerze i przejechał drżącą dłonią po obojczyku blondyna, natrafiając na wściekle białą bliznę (wojna) - Zostało mi więc tylko błaganie.

John przestał się powstrzymywać. Pchnął go na plecy, oparł się o materac rękami z dwóch stron jego twarzy i schylił się, rozpoczynając kolejny dziś mocny pocałunek, raz przyprawiając brutalnością o zawrót głowy, raz z czułością całując wargi oraz skórę wokół nich.
Jego własna symfonia wyszła z kart, chcąc zagrać na swoim autorze. Nuty nie zgadzały się jednak z oryginałem, dzieło zaczęło pisać własne poematy i utwory, wykorzystując do tego pierwotnego twórcę.
Holmes sapał cicho, wciąż trzymając ręce przy sobie. Niezwykle kusiło go, aby rozpocząć nimi podróż po ciele doktora, ale ciągle się wstrzymywał.
Umysł przyćmiony wszelkimi doznaniami nadal trzymał go w lodowatych karbach racjonalizmu, nie pozwalając w pełni oddać się ogarniającemu uczuciu przyjemnego ciepła. Ta klatka nieustannie go otaczała, a za kratami stał jego przyjaciel z otwartymi ramionami. Cierpliwie na niego czekał.
John odsunął się od niego i swobodnie usiadł mu na udach, patrząc z zaciekawieniem na tors bruneta.

- Poprosisz o coś, czy może mam zająć się tobą sam?

- Cóż niby mam ci rozkazać, John? - zaśmiał się cicho, kręcąc głową - Prawie nie czuję swoich kończyn. Jestem rozpalony i ledwo mówię. Żądasz ode mnie za dużo.

- No tak, zapomniałem, że moje umiejętności całowania tak zwalając z nóg - prychnął ironicznie blondyn - To dopiero początek, a mam wrażenie, że już masz mnie dosyć.

- Nigdy - żarliwie przysiągł Sherlock, podnosząc się do pozycji siedzącej, przez co znów prawie stykał się nosem z Watsonem - Dzisiejszej nocy możesz ze mną zrobić, co tylko zechcesz, John. Pozwalam ci na wszelkie całowanie, lizanie, ssanie i...

- Dobrze, dobrze, zrozumiałem! - zawołał zażenowany doktor, zakrywając mu usta dłonią - Boże, jakiś ty gadatliwy. Skoro mam wolną rękę, cokolwiek ci zacznę robić musisz przyjąć z całkowitym spokojem. Czy to jasne?

Zdołał tylko skinąć głową.
Położył się z powrotem i zamknął oczy, czekając na ruch przyjaciela. Widok pochylającego się nad nim mężczyzny był torturą zarówno dla ciała, jak i umysłu. Teraz widział jedynie ciemność.
Nagle w owej ciemności rozbłysły kolory, wystrzeliwując pod zamkniętymi powiekami. Na szyi poczuł mokre wargi Watsona, które wyznaczyły pokrętną ścieżkę od grdyki do mostka, gdzie zakręciły na prawy obojczyk, wróciły tą samą drogą i objęły swym zasięgiem lewy, zatrzymując się tam na dłużej. Seria pocałunków spadła na niego jak lawina, bombardując skórę w wyznaczonych miejscach.
Holmes wstrzymał oddech, powstrzymując się przed niewerbalnymi odgłosami, które próbowały wydostać się z jego silnie zaciśniętych ust. Nie pozwoli sobie na kolejne jęki, ot co.
Gorący oddech Johna łaskotał go delikatnie, kiedy mężczyzna zjechał niżej, przez klatkę piersiową na brzuch. Im bardziej się oddalał, tym więcej ciało na niego reagowało, na swój pokrętny irracjonalny sposób. Sherlock zacisnął oczy mocniej, przez co kolory wybuchły ze wznowioną siłą, ukazując mu dziwaczne kształty i twarze.
Watson złapał za pasek spodni, które wolno zaczął odpinać, jakby tylko czekał na słowa skargi. Nic podobnego nie nadeszło. Szorstki materiał zaczął zjeżdżać z jego bioder, następnie przejechał uda, łydki i zatrzymał się na kostkach.
Brunet zatrząsł nogami, zrzucając spodnie na podłogę. Na szczęście ciężki pasek nie odbił się od ziemi, dzięki czemu nie wydał zbyt głośnego dźwięku.
Doktor z niego zszedł i przesunął odrobinę w tył, oddalając się od tułowia mężczyzny.
Holmes miał dość.
Otworzył oczy i podniósł lekko głowę, chcąc widzieć poczynania gospodarza.
John omiótł niemal nagiego przyjaciela wzrokiem i uśmiechnął z przekąsem, jakby w myślach sobie z niego żartował. Zaraz potem jednak uniósł jego lewą nogę i... usiadł między nimi, patrząc z rozbawieniem na naprawdę przerażonego Sherlocka.

- Przecież cię tam nie ugryzę - uspokoił go Watson, przekrzywiając głowę w bok - Poza tym pozwoliłeś mi na wszystko, pamiętasz?

- Wiem - zgodził słabo, oddychając z trudem. Jego układ oddechowy przestał funkcjonować w prawidłowy sposób po torturze, jaką zafundowały mu miękkie wargi doktora.
Rozmówca wzruszył ramionami i przejechał dłońmi po zewnętrznej stronie obu ud, tym samym ponownie odbierając mu zdolność mówienia.
Jakim cudem sam dotyk potrafił tak zniewolić człowieka? Było to zaskakująco prymitywne, aczkolwiek można było się w tym doszukać artyzmu. Organizm przyzwyczajał się do pewnych bodźców, akceptując je, a później wręcz domagając ich, w coraz większej ilości, coraz mocniej.
Ręce Watsona zjechały do wewnętrznej strony ud, jadąc od dołu ku górze, w stronę jego krocza. Nogi mimowolnie mu drgnęły (Boże, niech on przestanie!), samoistnie się rozchylając (Jeśli przestanie, to zginie). Zręczne palce złapały za jego bieliznę i powoli się jej pozbyły, wyrzucając niepotrzebny nikomu skrawek materiału w najbardziej oddalony kąt pomieszczenia.

- Na wszelki wypadek - mówi John - Gdybyś chciał mi uciec, będziesz musiał zrobić to bez majtek.

Sherlock zaśmiał się krótko, jednocześnie zdając sobie sprawę, iż właśnie leżał kompletnie nago przed wpół ubranym mężczyzną, siedzącym między jego nogami.
John złapał go zdecydowanie za pośladki i delikatnie uniósł w górę, wciąż uważnie mu się przyglądając. W tamtej chwili był człowiekiem idealnym. Przyjaciel i kochanek w jednym, cholerny cud Natury.
Jego brązowe oczy raz lśniły jasnym rozbawieniem, raz ciemniały z pożądania.

- Pamiętasz, jak porównałem cię do dania?

- Owszem - zdziwił się Holmes, podnosząc głowę trochę wyżej.

- Więc smacznego - zawołał i zniżył się do poziomu jego skóry, gdzie znajdował się...
Sherlock głośno syknął, kiedy poczuł, jak jego przyrodzenie zostało otoczone przez silne usta. Dyszał, zaciskając kołdrę w dłoniach.
Pierwszy raz w życiu czuł coś takiego. To jak rozwiązanie niezwykle trudnej i ciekawej łamigłówki, nie!, lepsze niż to.
Dotyk Johna zwiększony parę tysięcy razy, albo jego pocałunki. Albo wszystko to razem.
Słodki Jezu, jak dobrze.
Wspaniale. Olśniewająco. Cudownie.
Dobrze.
W końcu nie wytrzymał i rozchylił wargi, z których wydobył się pierwszy jęk rozkoszy, rozchodzący się w owej sypialni. Nie wiedział już nawet jak się czuł, jak powinien się czuć.
Otaczały go promienie zachodzącego słońca, przeplatane z gwiazdami. Czuł na skórze wiatr, w nozdrzach zapach kwiatów z ogrodu, a w dłoni ściskał rękę Johna Watsona, byłego lekarza wojskowego. Ręka pracodawcy, przyjaciela i kochanka. Jedyna ręka, którą kiedykolwiek chciał trzymać.
Język blondyna doprowadzał go do szału. Został zaprowadzony na krawędź Życia, gdzie przyglądała mu się sama Śmierć. Uznała go za straceńca, ponieważ nie było w nim już nic, co mogłoby obumrzeć. Śmiała się z niego, wytykając kościstym palcem. Jeden z Aniołów otoczył go ramieniem, otulając ciepłem i dając poczucie bezpieczeństwa. Wskazał on na bramę do boskiego Raju, jednak odmówił. Jego własny Raj został na ziemi. Mieścił się w małej wsi, w jednym z wielu domów w okolicy, w jednym człowieku.
Nagle ta lodowa klatka racjonalizmu, która chroniła go przed szaleństwem, została roztopiona, pozwalając umysłowi przeżyć to samo, co ciało.
Bo pyłem był, i w pył się obróci.
Mężczyzna zacisnął zęby, aby nie krzyczeć, kiedy poczuł, jak tryska w wciąż zaciśnięte wokół niego usta doktora. Kołdra została kompletnie wygnieciona w dwóch miejscach, gdzie leżały jego ręce.
Watson odczekał moment, dając Holmesowi chwilę na względne uspokojenie się, i wyprostował się, patrząc na niego z wyrazem triumfu na twarzy.

- A już myślałem, że w którymś momencie mnie kopniesz.

- Zaraz to zrobię, jeśli nadal będziesz ze mnie żartować - ostrzegł Sherlock, patrząc na rozciągający się nad nim baldachim. Zadziwiające, że wciąż potrafił mówić.

- Kiedy ja lubię to robić - zaczął się śmiać - Ty wyzywasz mnie od idiotów, więc mi również coś od życia się należy. Chociaż muszę przyznać, że ostatnie jęki bardzo mi się podobały.

- Nienawidzę cię, John.

- Zapewne. A za to, co zrobię za chwilę, znienawidzisz mnie jeszcze bardziej - mówi cicho Watson. Szybko pozbył się swoich własnych spodni, nie martwiąc się o żadne konwenanse. Cała reszta garderoby wylądowała na podłodze, a nagi, jakim go Bóg stworzył, John wspiął się wzdłuż ciała Holmesa, niczym jakieś zwierze. Ucałował jego rozchylone usta, następnie nos, policzki, oczy i czoło.
Brunet czuł się jak małe dziecko w ramionach matki. Było to porównanie zgoła nieodpowiednie, ale tak właśnie się czuł, kiedy leżał pod gorącym ciałem doktora.
John uniósł w górę nogi Sherlocka, przytrzymując je rękami w miejscu zgięcia uda z łydką, pod kolanem. Zbliżył się z wahaniem i zadał ostatnie racjonalne pytanie owego pamiętliwego wieczoru.

- Na pewno?

Brunet w odpowiedzi przestał zaciskać dłońmi kołdrę, za to wreszcie objął Watsona za kark i uśmiechnął lekko.
Co się nie stanie, był gotowy.
Poczuł napór, a potem ból. Wykrzywił się i pociągnął przyjaciela w swoją stronę, przez co tamten puścił jego nogi, które samoistnie pozostały w górze. Schował twarz w szyję dyszącego Johna, który wykonywał ruchy powoli i ostrożnie, tuląc się ciałem do cicho jęczącego służącego.
Do jego świadomości dochodziły sprzeczne sygnały, mieszające mu w głowie. Ból, John, ból, przyjemność, ból, ciepło, ból, dotyk, ból...?
Nieprzyjemne parcie nagle ustąpiło miejsca czemuś zgoła innemu, podobnemu w jakiś sposób do uczucia, kiedy usta doktora zaciskały się na jego przyrodzeniu. Jęki wywołane nieprzyjemnymi odczuciami zostały zastąpione przez te dobre, milsze dla ucha i wyższe w tonacji.
John jakby wyczuł ową zmianę i odsunął się odrobinę, aby spojrzeć na twarz Sherlocka.

- Boże, nigdy nie sądziłem, że kiedyś będę miał cię pod sobą w takim stanie - sapnął, wciąż zachowują resztkę rozumu i poczucia humoru. Tymczasem jedyną odpowiedzą Holmesa był kolejny, tym razem głośny i rozdzierający jęk.
Dobrze, że gospodarz pozbył się wszystkich z piętra, inaczej brunet już dawno postawiłby każdego na nogi. Anderson miałby używanie.
Mężczyzna nagle podniósł się do pozycji siedzącej, na początku niemal zrzucając z siebie doktora. Błyskawicznie jednak usadowił Johna na łóżku w pozycji siadu tureckiego i tym razem to on siedział na jego nogach, miarowo unosząc się i opadając, ku nieskrywanemu zachwytowi Watsona.

- Powiedz o tym komukolwiek, a włożę ci parasol Mycrofta w jelito grube - zagroził Sherlock, oplatając nogami w tułowiu blondyna, a ręce zarzucając mu na szyję. Przytulił się całym, spoconym już ciałem do tego drugiego i zamknął oczy. Znów poczuł wargi Johna, które zassały skrawek skóry na szyi i lekko go przygryzły.
Jego chybotliwa łódka na środku oceanu dobiła wreszcie do brzegu.

- Chyba miałeś mnie uczyć gry na skrzypcach - wydyszał w jego szyję Watson, przyspieszając ruchy bruneta.

- Zamknij się, John.

***

NARESZCIE! Trochę to trwało, ale wreszcie mamy koniec rozdziału.
Ja wiem, ja wiem, scena seksu wyszła jak wyszła. Ja naprawdę nie nadaje się do takich rzeczy. To dla mnie czarna magia, jakaś stara odmiana łaciny, której nikt nie potrafi mi wytłumaczyć. No cóż, lepiej chyba tego nie zdołam napisać, więc grunt, że jest.
Jest to przedostatni rozdział całego opowiadania. Teraz czeka rzecz ciekawa.
Rozdział 10 jest zakończeniem "Boy with a Violin", ale owy rozdział posiadam w dwóch egzemplarzach. Nie mogąc się zdecydować na jedno zakończenie, napisałam dwa. Dlatego każdy czytelnik może samodzielnie wybrać, które zakończenie bardziej mu odpowiada i obrać je jako to właściwe z dwóch dostępnych.
Nigdy tak nie robiłam, ale człowiek ciągle się uczy, prawda?
Ciekawostka: oba zakończenia zawierają dokładnie taki sam początek i jedną ze scen. Same początki różnią się tylko jedynym szczegółem, który sprawi, że cała sprawa obierze inne tory. Także może być ciekawie.
Do następnego!


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top