Rozdział 8

Zapraszam na "rozdział mający z Johnlockiem wspólnego o wiele mniej niż powinno". Można by tak powiedzieć, a jakże.
Uważam jednak, że cała ta przygoda Sherlocka, jaka czeka zaraz czytelnika, ma głębsze znaczenie. Holmes ma swoje motywy. On nie pojechał do Londynu na wycieczkę - pojechał załatwić ważną sprawę.
Warto dodać, że owa sprawa nie dotyczy go bezpośrednio.
Pomoże za to komuś innemu, Johnowi.
W poniższym tekście udowodnię też, jak bardzonie nadaję się do pisania opowiadań akcji. Do romansów również się nie nadaję,ale trzeba pociągnąć to do końca *sarkazm*.

***

- Ty idioto!

Sherlock syknął cicho, kiedy John przemył jego ranę na łuku brwiowym gorącą wodą. Dłoń doktora mocno wykręciła bawełniany materiał i z największą delikatnością, na jaką było ją stać, przejechała po jego skórze, zmywając ze sobą krew, pot i brud.

- Ty cholerny bęcwale! - warknął Watson, któremu powoli zaczynały się kończyć odpowiednie obelgi. Jego twarz wykrzywiała się co chwila na nowo, ilekroć zerknął na krwawiący obficie prawy łuk brwiowy, rozciętą wargę i mnóstwo siniaków na twarzy.
Prawdę powiedziawszy, sińce znajdowały się na całym jego ciele.
Siedział on na sofie tuż obok poobijanego Holmesa, jedną ręką obmywając go z krwi, drugą ściskając go za ramię, raz lżej, raz mocniej.
Okna zostały otwarte na oścież, wpuszczając cudowną woń ogrodu do środka. Słychać było bzyczenie pracowitych owadów, zapylających kwiaty i zbierających nektar. Ptaki silnie zaznaczały swą obecność, wtórując w pieśni późnemu porankowi. Słońce dość wysoko górowało nad horyzontem, a jego ciepłe promienie zdążyły ogrzać zmarzniętą po chłodnej deszczowej nocy ziemię, zanim Sherlock wrócił do domu doktora.
Ubiegła bezksiężycowa noc spełzła mu na misji specjalnej, którą wykonał niemal bezbłędnie.
Niemal.
Westchnął ciężko i przejechał językiem po rozciętej dolnej wardze, czując metaliczny gorzko-słodki posmak. Nie uszło to uwadze blondyna, który prychnął i lekko trzepnął go morką szmatką w policzek.

- Teraz przejmujesz się ranami? Trzeba było o tym myśleć zanim wyruszyłeś na nocną eskapadę! Coś ty sobie w ogóle myślał?!

- Myślałem o tobie - odrzekł zgodnie z prawdą rozmówca, wpatrując się w rzucające wściekłe błyski oczy doktora. Tamten zaśmiał się sztucznie i pokręcił z niedowierzaniem głową, zanurzając bawełnę z powrotem do miski pełnej brązowawej wody (mieszanka jego krwi i brudu), stojącej obok sofy.

- Nie żartuj ze mnie, Sherlock. Gdzie do jasnej cholery byłeś?

- Na mieście.

- Na mieście?!

- Pojechałem do Londynu.

- LONDYNU?!

- Jeśli masz zamiar powtarzać każdą moją wypowiedź, nie skończę opowieści do jutra. I nie krzycz, proszę. Głowa boli mnie już wystarczająco mocno od otrzymanych dziś ciosów -szepnął brunet, zamykając oczy.
Chciał choć na chwilę odciąć się od uciążliwego ciężkiego wzroku Watsona, który zdawał się wypalać mu dziurę w czole. Wiedział,że w jakiś sposób zawiódł blondyna, nie wspominając słowem o planie, jaki uknuł w samotności w nocy.
Nie potrafił jednak zrozumieć, dlaczego John tak się na niego wściekał. Przecież nie podpalił domu, nie zniszczył ogrodu, nie otruł Mycrofta ani nie podłożył nogi Mary na schodach. Wrócił również w jednym kawałku, co prawda trochę okrojonym i uszkodzonym w paru miejscach, ale wciąż jednym. Prawdopodobnie gdzieś na ulicy w Londynie pozostawił również cząstkę swojej duszy, swojego człowieczeństwa.
Usłyszał, jak gospodarz bierze głęboki wdech i wreszcie zabiera rękę z jego ramienia, które niemal na pewno nabawiło się nowych siniaków od mocnego uścisku.
Holmes był prawie pewien, że doktor wstanie i wyjdzie, wielce obrażony i zdenerwowany. Zamiast tego poczuł silną dłoń na swojej twarzy. Palce głaskały go z czułością po lewym policzku, a usta zaczęły składać ostrożne pocałunki na pomniejszych ranach, kradnąc Sherlockowi oddech. Trochę go szczypało, jednak był to przyjemny ból i odrętwienie.
Otworzył oczy, mając przed sobą skupioną aczkolwiek smutną twarz przyjaciela, która odsunęła się na parę chwil.
Ostatnią raną była rozcięta dolna warga.
John bez cienia wahania przygryzł ją, ku zaskoczeniu Holmesa, i zamknął ich usta w głębokim pocałunku, nie każąc brunetowi zaczerpnąć powietrza ani przez chwilę.
W jego głowie latały kolorowe motyle, w duszy zagościło słońce a przez kończyny płynęła dziwaczna energia, dająca mu siłę działania. Co ten człowiek z nim wyprawiał...?
Kiedy mężczyzna zaczął się całkiem zatracać w kompletnie irracjonalnej przyjemności, poczuł słaby pstryczek na nosie, co automatycznie odrzuciło go od zadowolonego z siebie Watsona, trzymającego palce przy jego nosie.

- To było za karę - wyjaśnił doktor, zabierając rękę i sięgając znów do miski ze ścierką.

- A całus był nagrodą?

- Tak sądzę - zawahał się blondyn, wstając z sofy. Złapał za miskę obiema dłońmi i przeniósł ją do składziku, gdzie znajdowała się umywalka.
Sherlock usłyszał szum wody, kiedy jego brud i krew spłynęły rurami. Następnie gospodarz wrócił do gabinetu i usiadł z powrotem obok niego, uśmiechając miękko.

- Nagrodą za co? - nie odpuszczał Holmes.

- Za to, że wróciłeś w jednym kawałku. Imbecylu.

Nagle na dole podniosła się wrzawa. Udało mu się rozróżnić wzburzone krzyki pani Hudson i Mycrofta. Ktoś szybkim krokiem wbiegł na górę i otworzył parę złych drzwi, zanim dotarł do gabinetu doktora.
W progu stanął sierżant Lestrade, zmęczony i zdeterminowany. Miał na sobie odzież cywilną, czyli marynarkę i spodnie, jednak przy pasku trzymał czarną pałkę, gotów użyć jej na pierwszym lepszym rzezimieszku. Tuż za nim pojawił się pan Morstan, patrzący ze zdziwieniem to na siedzącą parę mężczyzn, to na... Gavina?

- Sherlock Holmes? - wysapał z niemałym trudem sierżant, wskazując palcem na bruneta.

- Zależy kto pyta.

- Zarzucone jest panu dotkliwe pobicie ze skutkiem śmiertelnym pięciu mężczyzn, w tym Sebastiana Morana, komendanta londyńskiej policji - mówi spokojnie Lestrade, prostując się i doprowadzając do porządku - Ma pan prawo do zachowania milczenia. Wszystko co pan powie...

- Zaraz, co? - wtrącił się John, wstając pod wpływem emocji ze swojego miejsca - Na jakiej podstawie go oskarżacie?

- My? - zdziwił się Mycroft, mierząc wzrokiem swojego zięcia - Jestem równie niepoinformowany o sytuacji co ty, John.

Holmes westchnął ciężko i przekręcił oczami.
Że też musiał im wszystko wyjaśniać. Konkluzja sama w sobie była prosta i logiczna, tak samo jak powody, dla których to zrobił. A może raczej powód, dla którego to zrobił. A powodem tym był doktor Watson.
Wstał z sofy i wyprostował się dumnie, patrząc z góry na zgromadzonych wokół mężczyzn.

- Proszę, panowie. Spocznijcie wygodnie, ponieważ moja opowieść może zająć wam dłuższą chwilę - uśmiechnął się Sherlock, wskazując na miejsca siedzące przed nim.
Zaciekawiony gospodarz wrócił na swoje dawne miejsce, obok niego usadowił się nie mniej zaintrygowany Mycroft, a tuż obok siedział Graham, pochylając się nieznacznie w przód i uważnie obserwując bruneta.
Zapewne był przygotowany na ewentualną próbę ucieczki Holmesa z mieszkania Johna. Na szczęście nie musiał tego robić. Był nawet pewny, że Lestrade, po usłyszeniu jego przygody, mu podziękuje.

- Ach, John! - zwrócił się jeszcze do doktora - Będę musiał prosić cię o zapłatę.

- Za co?

- Wynająłem grupę prostytutek. Ktoś musi za to zapłacić.

- Holmes!

***

dzień wcześniej, noc

Podczas kiedy wieś jaśniała świeżością, pięknem i zdrowiem, Londyn stał się uosobieniem słowa "brudny".
Miasto pachniało nieumytymi ludźmi, mokrymi końmi, śmieciami i tą dziwną stęchlizną, charakterystyczną dla gęsto zabudowanych miejsc. Po ciemnych ulicach kręcili się pijani mężczyźni, niebezpiecznie wyglądający dżentelmeni w wielkich czarnych płaszczach oraz wszędobylskie dorożki, z których okien wyglądali porządniejsi ludzie, obserwujący ulice i chodzących po nich obywateli, patrząc na nich z pogardą lub współczuciem.
Jakiś jegomość prowadzący pojazdem niemal go przejechał, kiedy przemykał uliczkami, chcąc trzymać się głównej ulicy.
Deszcz obmywał rynsztoki, spłukując ze sobą wszelkie występki miasta, którego mieszkańcy się dziś dopuścili. Wcześniej doskonale widzialne gwiazdy zniknęły za ciemnymi gęstymi chmurami, z których sączyła się woda. Krople były duże i ciężkie, przez co opad utrudniał widoczność i dokuczał wielu przechodniom, w tym pijakom, którzy głośno wyrażali swe niezadowolenie z pogody.
Sherlock stanął niedaleko nich i oparł się plecami o budynek otwartej tawerny, z której pachniało fajką i spoconymi ciałami. Z budynku wyszły trzy panie lekkich obyczajów, również przeklinając pogodę.
"Upadłe kobiety", jak to mieli w zwyczaju mówić porządni londyńscy obywatele. On osobiście nic do nich nie miał a wręcz przeciwnie; za odpowiednią sumę mogłyby mu pomóc w jego małym dochodzeniu. Tym razem jednak ufał, iż poradzi sobie całkiem sam.
Prostytutki ruszyły drogą, chroniąc się przed deszczem starymi parasolkami i śmiejąc do rozpuku między sobą. Paru pijaków, którzy koczowali obok niego, zagwizdało niekulturalnie na niewiarygodnie krótkie i cienkie odzienia pań. Na szczęście szum deszczu sprawił, iż kobiety tego nie usłyszały i zniknęły w pierwszej uliczce.
Poprawił kapelusz z rondem i kołnierz zbyt obszernego płaszcza, które ukradł jakiemuś niezbyt rozgarniętemu jegomościowi, zgrabił się, aby wyglądać na o wiele mniejszego, i zaczął rozglądać się po ulicy.
Woda zbierała się na chodnikach i spływała w dół, tworząc małe aczkolwiek rwące strumienie. W niektórych domach jeszcze tliło się światło, pomimo późnej godziny. Holmes zakładał, że zegar wskazywał godzinę 2.30.

- Ej, ty! - zawołał jeden z pijaków, stając nagle przed nim - Szukasz czegoś konkretnego?

Mężczyzna wyglądał na około 40 lat; krótko ścięte włosy, zaniedbana broda, stara znoszona marynarka, szyty ręcznie szalik w dziwaczne wzory i dziurawe buty. Miał szramę na wardze i ogromne rumieńce (nie stroni od alkoholu, skory do bijatyk, stary kawaler, ma w domu dwa psy, często korzysta z usług prostytutek, biedny, bohater wojenny).

- Skądże, wyszedłem się przewietrzyć - uśmiechnął się brunet, spuszczając głowę w dół.
Nie chciał, aby ktokolwiek był w stanie rozpoznać jego twarz później, kiedy policjanci będą szukać człowieka odpowiedzialnego za... różne rzeczy. Nikt nie mógł połączyć jego przyjazdu do Londynu z wydarzeniami, które dopiero nastąpią, oczywiście przy pomyślnych wiatrach.
Pijus prychnął i kiwnął wielką włochatą ręką na swoich towarzyszy, którzy ledwo trzymali się na nogach.

- Masz może trochę drobnych? Skorzystalibyśmy z kolegami.

- Niestety, sir, ale jestem równie biedny co mysz kościelna - próbował się nie zaśmiać Sherlock i wyciągnął dłonie z kieszeni, krzyżując je na piersi - Nawet jeśli panowie by mnie przeszukali, nic nie znajdą. Przykro mi.

- Och, tobie dopiero będzie przykro, paniczyku - warknął mężczyzna i podniósł zaciśniętą pięść, chcąc wymierzyć cios, kiedy Holmes błyskawicznie zaszedł go od tyłu i przytknął mu podręczny nóż do sera, który ukradł (a raczej pożyczył) z szafki w kuchni doktora Watsona, do gardła.
Pijak jęknął, czując stalowy zimny przedmiot na szyi i rozkazał wzburzonym towarzyszom nie zbliżać się choćby na krok. Tamci zawahali się i wycofali, klnąc na bruneta.

- A teraz - mówi cicho i groźnie, szepcząc swojemu tymczasowemu zakładnikowi do ucha - Powie mi pan, z łaski swojej, gdzie znajduje się posiadłość profesora Jamesa Moriartiego.

- Tak jest, panie! Oczywiście, tylko niech mnie pan oszczędzi! - seplenił mężczyzna, unosząc ręce wysoko w górę i pokazując swoją bezbronność. Brunet nie osłabił uścisku ani trochę, tylko jeszcze mocniej przycisnął całkiem niegroźny nóż do gardła przerażonego dżentelmena.
Tak naprawdę ludzi nie trzeba było ranić, aby wywołać respekt. Trzeba ich przestraszyć. Strach jest silnym motorem napędzającym człowieka. Płynie w żyłach, sprawiając że obezwładniony zrobi niemal wszystko, aby pozbyć się groźby.
Pijak wskazał mu jeden z niezbyt przyjaźnie wyglądających domów, znajdujących się w dole ulicy, gdzie cała woda z górnych partii miasta spływała z zawrotną prędkością i zabierała ze sobą wszelkie brudy miasta.
Wyglądało na to, że miał szczęście. Światło w domu wciąż nie zgasło. Albo Moriarty lubił przesiadywać do późna, albo miał gości.

- Mam szczerą nadzieję, że pan nie kłamie - powiedział Sherlock, prostując się i ukazując gapiom swoją wyższość nad ich miernym wzrostem - Mam niezwykłą pamięć do twarzy, dlatego jeśli dojdę pod ten dom i nie znajdę w nim profesora, znajdę pana w każdym zakamarku Londynu. Wyciągnę pana z każdej tawerny, każdego domu publicznego a nawet z rąk samej Śmierci, aby się odpłacić za zniewagę.

- Na Boga, przysięgam, że to dom tego dżentelmena! - krzyknął przerażony jegomość, zanosząc się płaczem - Tod, Robert, powiedzcie coś! - zwrócił się do grupy towarzyszy. Jeden z rudymi włosami i czerwonym nosem skinął niepewnie głową, patrząc dużymi od strachu oczami na Holmesa.

- Henry mówi prawdę, sir. Profesor Moriarty mieszka w tamtej posiadłości. Nie jestem jednak pewien, czy zastanie go pan w domu. Ostatnio często wyjeżdża, chyba do pobliskiej wsi. Tak, prawie na pewno. Ostatnio nasz Jim słyszał, jak Moriarty gadał z dorożkarzem, co nie Jimmy? Dlatego może go tam nie być.

- Dziękuję, Robercie - westchnął z ulgą Henry - Niech pan mnie już puści, dobry panie! Nie daj Boże, a nóż osunie się po skórze i zdechnę tu, nieboga, pod tawerną!

- Uprzejmie dziękuję za współpracę, panowie - uśmiechnął się szeroko Holmes. Następnie zdjął szal z szyi ofiary i wypuścił z uścisku wystraszonego pijaka, który osunął się na ziemię i zaczął rzewnie płakać, głaszcząc mokrą od nieustannie padającego deszczu drogę - Zaznaczę jedynie, że przez kolejny tydzień macie się nie pokazywać w tej okolicy. Inaczej was odnajdę.

Taka groźba całkowicie wystarczyła mężczyznom, którzy podnieśli zawodzącego wciąż Henry'ego i błyskawicznie usunęli się brunetowi z drogi.
Sherlock odetchnął oczyszczonym nieco przez ulewę powietrzem i schował nóż do sera z powrotem do tylnej kieszeni spodni. Szalik, który zabrał sir Henry'emu, owinął ciasno wokół własnej szyi, wyczuwając starą woń alkoholu i pijanego człowieka.
To właśnie było mu potrzebne. Wyglądał teraz jak najzwyklejszy obywatel Londynu, który w ciemną chłodną noc postanowił się zabawić i wracał do domu na piechotę, zataczając po drodze.
Wcześniej, kiedy grywał jeszcze na skrzypcach w teatrze, zabawiał się również z samymi aktorami, pomagając w próbach czy grając mało istotne role. Był w tym nad wyraz dobry, dlatego udawanie podchmielonego jegomościa nie stanowiło żadnego wyzwania.
Postawił parę chwiejnych kroków na próbę, uniósł kołnierz obszernego płaszcza, zgarbił się, najmocniej jak potrafił i ruszył do przodu, wpatrując w swoje stopy, które specjalnie przestały słuchać właściciela.
Krok za krokiem zbliżał się do posiadłości Jamesa Moriartiego, na którą zerkał równo co 10 stąpnięć.
Deszcz wybijał jednostajny rytm, zagłuszając wszelkie krzyki czy nawoływania.Naprawdę miał dzisiaj niebywałe szczęście.
Wreszcie czknął i przewrócił się, potykając o własne nogi. Runął jak długi w błoto niedaleko domu profesora i oparł się plecami o płot stojącego tuż obok budynku.
Posiadłość nie imponowała ani rozmiarem ani bogactwem zdobień - ot zwykłe londyńskie blokowisko. Jego tymczasowe miejsce zamieszkania na wsi miał w sobie więcej klasy niż prawdziwy dom. W paru oknach wciąż tliło się światło, co Sherlocka niezwykle cieszyło. Musiał teraz tylko poczekać, aż cały dom uda się w objęcia Morfeusza.
Chodnikiem szła młoda para, patrząc na niego z obrzydzeniem i strachem, jakby miał wstać i się na nich rzucić. Uchylił rondo kapelusza w kulturalnym pozdrowieniu, uśmiechając głupio, i odprowadził wzrokiem przechodniów.
Mężczyzna obejmował swoją ukochaną w pasie, trzymając nad nią parasol. Wyglądali całkowicie naturalnie.
On nigdy nie będzie mógł wyjść w ten sposób z Johnem. Nie jest im nawet dane pałać do siebie jakimikolwiek uczuciami, w końcu reprezentowali tą samą płeć. Ludzie nie uznawali miłości pomiędzy mężczyzną a kobietą za złą, nieetyczną czy niemoralną. Tymczasem każdy inny związek obrażał Boga, był niedorzeczny i idiotyczny sam w sobie. "No bo jak to tak?! Dżentelmen z innym dżentelmenem?!".
Holmes pociągnął nosem i spuścił głowę niżej, opierając się podbródkiem o klatkę piersiową. Zimna woda spływała po jego skórze, wsiąkała w okrycie wierzchnie i obciążała kapelusz.
Nagle usłyszał niewyraźne głosy, dochodzące z prawej strony. Odwrócił się tam niemrawo, nadal grając pijanego, i zamarł.
Na ganku domu profesora stał sam Moriarty i jakiś rosły człowiek. Burzliwie o czymś dyskutowali, obcy jegomość dużo gestykulował. Jim zakręcił parasolką niczym dama i wrócił do środka, nie oglądając się za dżentelmenem. Tamten pokręcił głową, jakby z niedowierzaniem, splunął i odwrócił się na pięcie, zmierzając chodnikiem w jego kierunku.
Brunet zachrapał dziwnie, udając, że właśnie się budzi i podniósł minimalnie głowę, aby zobaczyć całą postać.

- Nie masz pan parasola?! - zawołał Holmes, starając się nadać swojemu głosowi ton drażniącego marynarza, który zbyt dużo wypił - Taka pieska pogoda!

- Daj pan spokój - warknął tylko mężczyzna i minął go bez słowa, trzymając ręce w kieszeniach obszernego płaszcza.
Nie zdołał uchwycić nic szczególnego w jego głosie czy twarzy. Ot kolejny najzwyklejszy obywatel Londynu, taki jak on sam. Miał włosy w kolorze lnu i szare zwężone oczy, rzucające wściekłe błyski wokół siebie. Wargi były ściągnięte i wykrzywione, jakby na skutek osobliwego wypadku.
Sherlock wstał z miejsca, kompletnie ignorując swój wygląd (błoto oblepiało całe jego spodnie i dolną część płaszcza), i ruszył za mężczyzną.
Deszcz był jego wrogiem i sprzymierzeńcem jednocześnie - mógł z łatwością go śledzić na długie dystanse, jednak jeśli za daleko się oddali, całkiem straci go z oczu. Dlatego musiał utrzymywać jedyną najlepszą odległość, dzięki której on widział jego, ale on bruneta już niekoniecznie.
Przeszli przez główną ulicę, skręcili w jedną z ciemniejszych ulic londyńskich, cieszącej się złą sławą (prostytucja, narkotyzowanie, kradzieże), przemknęli przez parę kolejnych uliczek i zatrzymali się przed lokalem o nazwie "Stamford's Palace".
Holmes przeklął w myślach i zatrzymał się za rogiem, obserwując uważnie sytuację.
Przy wejściu do tawerny stał groźnie wyglądający zarośnięty jegomość, pilnujący lokalu. Blondyn bez wahania wszedł do środka, nawet nie zerkając na ochroniarza, który skinął głową na jego widok. Drzwi zamknęły się a mężczyzna stanął przed nimi, osłaniając wejście całym cielskiem.
Sherlock przestał wyglądać zza rogu i sięgnął do kieszeni płaszcza, szukając noża do sera. Natrafił jednak tylko na nitki i parę centów.

- Cudownie... - szepnął ze złością. Najwidoczniej narzędzie musiało mu wypaść, kiedy leżał w błocie niedaleko domostwa Moriartiego.
Musiał naprędce wpaść na jakiś pomysł, dzięki któremu bez problemu dostanie się do środka lokalu. Oczywiście mógł rzucić się na jegomościa i wejść do tawerny, ale nagły brak ochroniarza na pewno będzie mieć swoje konsekwencje.
Chyba, że mężczyzna sam zrezygnuje z pilnowania drzwi.
Uśmiechnął się szeroko do siebie i wrócił parę uliczek wcześniej, zmierzając do najgorszej w tej części Londynu ulicy.

***

Barczysty jegomość w osłupieniu obserwował zmierzającego w jego kierunku Sherlocka. Był jednak pewny, że to właśnie brunet interesował go najmniej spośród całego towarzystwa.
Prowadził za sobą grupę pięknych kobiet w skąpych strojach i pełnym makijażu. Wszystkie miały duże czarne parasolki i szerokie uśmieszki na ustach.
"Upadłe kobiety".
Odnalazł je w jednym z zatęchłych rozpadających się mieszkań. Zaproponował im pracę w zamian za pomoc. Oczywiście były przekonane, że to on sam chciał skorzystać z ich usług. Szybko jednak rozwiał wszelkie wątpliwości, wyjaśniając ich zadanie. Zgodziły się od razu.
Liderka zatrudnionych prostytutek, blada dziewczyna o ognistych włosach, zielonej sukni i imieniu Laura, wyszła naprzeciw, eksponując biust specjalnie dla ochroniarza.

- Mogłybyśmy wejść do środka, sir? - zapytała słodko, łapiąc zestresowanego dżentelmena za ramię - Jest dziś naprawdę zimno, a my pragniemy się dobrze ogrzać.

- Oczywiście, panienko - mówi drżącym głosem, nerwowo poprawiając potargane wąsy - Wszystkie panienki wchodzą do środka?

- Ależ sir, niech pan nie żartuje - zawołał Sherlock, machając swoją nieotwartą parasolką, którą otrzymał od dziewcząt - Moje dziewczyny strasznie marzną, a ja chciałbym poprawić paru dżentelmenom humor. Chyba rozumiesz moje intencje, dobry człowieku.

- Ależ oczywiście, sir. Proszę bardzo! - krzyknął nazbyt gorliwie ochroniarz i sam otworzył skrzypiące drzwi, wpuszczając przybyszy do środka.
Lokal roztaczał przyjemną atmosferę swojskości i śmiechu. Ciepło bijące od świec pozwalało zapomnieć o deszczu na zewnątrz, tu i ówdzie siedzieli pijani mężczyźni, wznosząc kolejne toasty. Kominek buchał ogniem, do którego dorzucano coraz to nowe drwa. W powietrzu unosił się dym z fajek i odór alkoholu.
Wejście prostytutek do tawerny wywołało niebywałą wesołość i bliżej nieokreślone krzyki. Kobiety od razu rozbiegły się na boki, chcąc odnaleźć najlepszych klientów, a Holmes zakręcił pewnie swoim parasolem i podszedł do baru, gdzie tłoczyła się grupka ludzi.
Na szybko policzył ilość centów w swojej kieszeni i poprosił barmana o kufel piwa, chcąc wybrać jak najtańszy trunek z dostępnych. Jednocześnie uważnie śledził oczami wszystko, co działo się wokół niego. Niestety nie zauważył blondyna, którego do tej pory śledził.

- Pan jest tu nowy?

Odwrócił się w stronę barmana, który podsunął mu kufel pełen żółtego płynu z przelewającą się przez brzegi pianą. Złapał za naczynie, spił szybko pianę i upił parę łyków napoju, krzywiąc się nieznacznie.

- Jestem tu tylko przejazdem - oznajmił Sherlock, ściskając rączkę kufla. Postanowił obrać szkocki akcent, aby jak najlepiej wczuć się w swoją nową rolę "burdelmamy" - Ja i moje dziewczyny zaliczamy różne tawerny w Londynie, przynosząc przyjemność i radość. A wszystko po uczciwej cenie. Wszystkie są w pełni zdrowe i wyszkolone, ręczę za to, sir.

- Nie wątpię - zaśmiał się rozmówca, czyszcząc kieliszki wilgotną szmatką - Jeśli chce pan dobrze zarobić, proponuję zajrzeć do naszej Loży. Tam zawsze siedzi paru dżentelmenów, którzy chętnie skorzystają z prowadzonych przez pana usług.

- Ach tak?

- A i owszem. Najlepszą sławą cieszy się Sebastian Moran. Może pan go widział kiedyś na mieście. Wysoki postawny blondyn z dziwnymi krzywymi ustami - barman spróbował pokazać na swoich wargach, jak wyglądał Moran, ale Holmes doskonale wiedział już, o kogo chodzi.
Dopił swoje piwo do końca, ku uciesze siedzących niedaleko niego mężczyzn i samego barmana, i z hukiem odstawił kufel na blat.

- Pan mi wskaże, gdzie znajdę waszą Lożę? Jeśli drodzy panowie dobrze zapłacą, nie widzę przeszkód, aby przedstawić im moje najlepsze dziewczynki - zaśmiał się ohydnie Sherlock, w myślach brzydząc samym sobą. Dzięki Bogu, że John go teraz nie widział -zapewne byłby niezwykle zniesmaczony.
Mężczyzna skinął głową i wskazał palcem na korytarz, gdzie prawie nikt nie stał. Wszyscy zebrali się teraz wokół kominka, gdzie cztery prostytutki, w tym ruda liderka, zaczęły tańczyć na stole, podrzucając swoimi sukniami i śpiewając na całe gardło stare marynarskie pieśni. Klienci byli wprost zachwyceni i rzucali pieniędzmi w kobiety, wyjąc i wtórując im do rytmu.
Brunet wstał od baru i niczym cień przemknął pod ścianami na korytarz. Nikt nawet się nim nie zainteresował, ponieważ "jego dziewczyny" skutecznie odwracały od niego uwagę.
Wymienił szybkie spojrzenia z Laurą, która szybko kiwnęła głową. Zrozumiała komunikat. Zaczęła śpiewać jeszcze głośniej, zachęcając rozbawiony tłum mężczyzn do podążania za nią i jej głosem. Wreszcie cała tawerna śpiewała o córach korsarza, a Sherlock stanął w pustym korytarzu. Na jego końcu znajdowały się uchylone delikatnie drzwi.
Postawił parę ostrożnych kroków i zajrzał przez szparę w drzwiach do środka pomieszczenia. Pokój obłożono czerwoną tapetą, podobnie jak podłogę, co przypominało przelewającą się po ścianach krew. Z sufitu zwisał ozłacany żyrandol, rzucający drgające cienie na twarze zebranych ludzi.
Siedzieli oni na czterech czarnych skórzanych sofach, ustawionych w kwadrat wokół niewielkiego stoliczka na kawę czy herbatę, i żywo o czymś dyskutowali. Wyglądali na obdartusów oraz pijaków, którym dano zbyt dużą siłę w ciele. W kominku buchał ogień, jednak atmosfera w pomieszczeniu wcale nie była ciepła. Przy jednej ze ścian stał ciemny stół z paroma krzesłami, które wyglądały na skradzione z domu jakiegoś magnata.
Sebastian Moran siedział pośród największych osiłków z grupy, którzy wyglądali tępiej od Andersona, co było nie lada wyczynem. Blondyn rzucał wściekłe spojrzenia po swoich towarzyszach, którzy wyraźnie czegoś od niego oczekiwali.

- Niby jak to zrobimy?! - warknął jeden z mężczyzn w średnim wieku, krzyżując ręce na piersi - Czego ten cholerny szef od nas żąda?!

- Tego, co zwykle - mówi głucho Moran, wpatrując się w rozmówcę - Że wykonamy robotę na czysto.

- TEGO nie da się odwalić na czysto, łapiesz?! Potrzebujemy więcej środków!

- Przecież klient więcej nie zapłaci - wtrącił się jakiś korpulentny brunet, znajdujący się najbliżej kominka i ogrzewający wielkie dłonie przy ogniu - Moriarty wyraźnie powiedział, że to cała suma, jaką otrzymamy. On też dużo pobiera jako pośrednik.

- Nie zmienia to faktu, że musiał pomylić się w swoich rachunkach o parę funtów! - odezwał się znów ten naburmuszony, wskazując palcem na Sebastiana - Moran to nasz osobisty pośrednik i jest najbliżej z profesorkiem! To on powinien namówić szefa do negocjowania większej kwoty! Morderstwa drogą nie chodzą. Szczególnie jeśli to ktoś ważny.

- Przecież ten ktoś nie jest ważny - parsknął wymuszonym śmiechem Moran, kręcąc głową z niedowierzaniem - Nie słyszałeś? To tylko jakiś durny niewierny mąż, który puścił się jak ostatnia prostytutka poza granicami kraju. Damy znać chłopcom zza granicy, żeby wzięli się w karby i załatwili sprawę jak najszybciej. Należy mu się kara, a nasza nowa klientka chce mu tą karę dostarczyć. To nasze zadanie. Zabić, wziąć pieniądze i czekać na kolejne zlecenie. Co w tym systemie jest dla ciebie niejasne, Eryku?

- Ten niewierny mąż to jakiś książę.

- Bez znaczenia. Jeśli nas do czegoś wynajęto, to naszym cholernym obowiązkiem jest zrobić to, co nam kazano.

Mężczyzna zamilknął i spuścił głowę w dół, najwyraźniej zaprzestając dyskutować, a reszta wróciła do zwykłych pogaduszek, paląc fajki i śmiejąc się głośno.
Sherlock schował się poza obręb szpary w drzwiach i wstrzymał na chwilę oddech. Dowiedział się z tej rozmowy więcej, niż by chciał.
Sebastian Moran był pośrednikiem Moriartiego pomiędzy nim a bandą kompletnych rzezimieszków, którzy za odpowiednią kwotę byli w stanie zrobić wszystko. James Moriarty zwał się ich "szefem", co prowadzi do prostej aczkolwiek dość przerażającej konkluzji - szanowany profesor nauk ścisłych jest królem przestępców, potrafiącym każdemu załatwić morderstwo, kradzież czy gwałt, a wszystko w odpowiedniej cenie.
Jego ręce sięgały nawet poza granice Anglii, co stawiało Holmesa w nieciekawej pozycji. Wyglądało na to, iż zadarł ze złym człowiekiem. Jeden telegram i mógłby zniknąć z powierzchni ziemi, już na zawsze. Tak samo mógł skończyć John, Mycroft a nawet Mary. Każdy.
Ten diabeł naprawdę był diabłem. Miał dostęp do ważnych informacji, zdobywał mnóstwo klientów oraz ich pieniądze, które splamione zostały zbrodnią, popełnioną przez popleczników Moriartiego.
Tak zniknął James Sholto. Został usunięty przez bandę takich oprychów, którzy nie mieli gorsza przy duszy i zrobią wszystko, aby go zdobyć. Jednak wciąż nasuwało się pytanie "dlaczego?". Możliwym było, że ktoś zapłacił za usunięcie Sholto, ale kto i w jakim celu? A może to była prywatna inwencja Moriartiego.
Sherlock wziął głęboki wdech, osunął kapelusz na twarz, aby zasłonić się jak najlepiej, poprawił kołnierz płaszcza oraz szal i wszedł bez wahania do środka, przerywając dyskusje prowadzone przez mężczyzn.

- Witam panów serdecznie! - zawołał brunet, wciąż mówiąc ze szkockim akcentem - Polecono mi  poinformować was, iż do przybytku dotarły niezwykle śliczne panie, pragnące ciepła i przygody.

- Czyżby prostytutki? - zawołał ożywiony Sebastian, podnosząc się na równe nogi. Nikt nawet nie miał zamiaru kazać mu się wynosić z prywatnej loży. Najwidoczniej kobiety mąciły w mózgu każdego prostego dżentelmena - Boże, spadł nam pan z nieba!

- Niezupełnie, sir. Przybyłem z... - zaczął Holmes, chcąc jak najlepiej stworzyć swoją drugą tożsamość, jednak mężczyźni nawet nie chcieli go słuchać. Machnęli tylko ręką i wybiegli z pokoju, dysząc jak psy gończe za ofiarą. Dziką szarżą wzięli korytarz i wpadli do głównej sali, gdzie Laura wciąż zachwycała gości swoim głosem oraz długimi zgrabnymi nogami.
Brunet westchnął z niezadowoleniem (nienawidził, kiedy mu się przerywa) i spojrzał na jedynego jegomościa, który został w pomieszczeniu. Był to ten sam człowiek, który żądał większej zapłaty za morderstwo niewiernego księcia - Eryk. Palił w spokoju fajkę, wpatrując bez wyrazu w tańczący w kominku płomień.
Sherlock usiadł na sofie naprzeciwko dżentelmena i odchrząknął, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę.

- Pan nie ma zamiaru skorzystać z uciech, sir?

- Nie mam ochoty. Coś zgoła innego zaprząta mój umysł - odparł spokojnie, nie patrząc nawet na swojego rozmówcę - Duszno tu, nie uważa pan?

- Owszem, jest za ciepło. Miałby pan może chęć stanąć chwilę na zewnątrz, aby dotlenić nasze głowy i ochłodzić serca? - uśmiechnął się Holmes, podnosząc nieco rondo kapelusza - Może pogoda nie zachęca do wyjścia na dwór, jednak chłodne powietrze dobrze nam zrobi.
Eryk odwrócił głowę w jego stronę i wykrzywił usta w figlarnym uśmieszku.

- Ma pan parasolkę. Jeśli będzie pan na tyle uprzejmy, aby ją otworzyć, deszcz nie stoi na przeszkodzie.

Mężczyzna wstał i skierował swe kroki do drugich w pomieszczeniu drzwi, które okazały się wychodzić na tył tawerny. Małe podwórko otoczone było przez wysoki dziurawy płot, mający dawać złudzenie prywatności. Poza nim miejsce ziało pustką.
Eryk zamknął za nimi drzwi i wciągnął głęboko powietrze, a Holmes otworzył dany mu parasol, chroniąc uch obu przed deszczem. Wiedział jednak doskonale, iż zaraz narzędzie to stanie się mu bronią.
Pozwolił swojemu tymczasowemu towarzyszowi na rozkoszowanie się świeżym tchnieniem, zanim cokolwiek przedsięwziął. Nie był do końca pewien, czy jegomość jest w posiadaniu istotnych dla jego sprawy informacji, ale musiał zaryzykować.
Upewnił się jeszcze raz, czy wokół na pewno nikogo nie ma, i błyskawicznie zamknął parasolkę. Następnie zanim Eryk zdążył w jakikolwiek sposób zareagować, rzucił się na niego, przyciskając czarny parasol do jego krtani, utrudniając oddychanie. Mężczyzna patrzył na niego zaszokowany, wijąc się i szarpiąc.

- Mam do pana kilka pytań, sir - mówi Sherlock swoim brytyjskim akcentem, szepcząc cicho - Obiecuję, że jeśli odpowie pan szczerze, nie powezmę żadnych kroków prawnych.

- Czego ty chcesz?! - wyjąkała z trudem ofiara, charcząc z powodu braku powietrza - Pieniędzy?!

- Na cóż mi wasze skalane czyjąś krwią pieniądze? Jestem tu tylko dla informacji. Co wiesz o sprawie zniknięcia Jamesa Sholto?

- Tej cioty?

Holmes zamarł na chwilę, nieświadomie mocniej dociskając parasol do szyi przerażonego swoją sytuacją rzezimieszka. Poczuł, jakby jego osobista układanka powoli przedstawiała obraz. Musiał jednak znać pierwowzór; musiał znać wydarzenie od świadka.

- Mów wszystko, co wiesz o tej sprawie - warknął brunet, zbliżając swoją twarz do Eryka - Inaczej koniec tej parasolki przejdzie przez twój odbyt i wyjdzie ustami. Jestem pewien, iż tego byś nie chciał.

- Skądże, sir!

- Więc mów.

- Moriarty kazał nam usunąć tego faceta parę lat temu. Miał zniknąć, tak jak każda ofiara. Osobiście w tym uczestniczyłem.

- Wiesz dlaczego James Sholto miał zostać usunięty?

Mężczyzna zawahał się, co poskutkowało wbiciem się parasola głębiej w jego krtań, przyduszając go na parę sekund.
Sherlock wyłączył swoje sumienie, kompletnie oddając się sprawie. Był tak blisko a tak daleko jednocześnie. Jego żądza poznania prawdy parowała przez skórę, płynęła w żyłach i tłoczyła się w głowie.
Odsunął niewiele parasol do szyi ofiary, która zaczęła drżeć jak liść na wietrze.

- Szef powiedział o tym tylko osobom, które zostały przydzielone do zadania. Nie kazał mówić o tym nikomu innemu pod groźbą kary. Mówił, że przyłapał Sholto i jakiegoś Watsona w ogrodzie na romantycznej sytuacji. Oznajmił nam, że oboje to homoseksualiści i muszą ponieść konsekwencje swoich czynów. Sholto się pozbyliśmy, nie wiem co z tym Watsonem. Podobno profesor nadal go karze.

- Kto jeszcze o tym wie?

- Oprócz mnie i Moriartiego wiedzą Sebastian Moran, David Braun, Chris Cooper, Nicholas White i Victor Bell. Nikt poza tym nie wie, przysięgam! My tylko wykonywaliśmy swoją pracę, sir!

Holmes z obrzydzeniem zmierzył wzrokiem Eryka i w przypływie furii przycisnął parasol wystarczająco mocno, aby go udusić. Mężczyzna wił się w konwulsjach, próbując zerwać się z ziemi czy krzyczeć, jednak wszystko na próżno. Jego oczy nienaturalnie się rozszerzyły, kiedy człowiek próbował raz za razem łapać powietrze przez sine wargi. Po chwili leżał bez życia w błocie, a jego chłodną skórę zrosił gęsto deszcz.
Brunet wstał z ciała i otrzepał kolana z błota, chcąc prezentować się jak najlepiej.
Podjął już decyzję. Być może będzie go ona kosztować reputację, wolność, zdrowie a nawet życie. Był jednak w stanie wyrzec się owych luksusów, jeśli dzięki temu John mógł być wolny od wpływów profesora.
Pozbędzie się wszystkich ludzi, którzy mieli styczność z ową sprawą. Dzięki temu po Ziemi nie będzie chodził już nikt, kto zagrozi spokojnemu wiejskiemu doktorowi.
Mimo, że powód zniknięcia Sholto wciąż do niego wracał, chcąc być odpowiednio przeanalizowanym (Moriarty przyłapał ich na romansowaniu, Sholto i John, John i Sholto, dlaczego?) zmusił się do odepchnięcia owych myśli. Teraz miał do wykonania pracę fizyczną, nie umysłową.
Sprawa ta przypominała sprzątanie z półek Watsona. Póki leżał na nich kurz, póty były odpychające. Wystarczy ścierka. W jego wypadku wystarczy parasolka i odrobina sprytu.
Miał nazwiska, miał wszystkich ludzi w lokalu. Jeśli pozbędzie się osób wmieszanych w sprawę Jamesa Sholto, które aktualnie znajdowały się w tawernie, na liście pozostanie jedynie sam wielki profesor James Moriarty.

***

Lokal bawił się w najlepsze. Kobiety tańczyły na stołach gości, wymachując swoimi zwiewnymi kolorowymi sukniami i uchylając rąbka tajemnicy dla siedzących poniżej mężczyzn, którzy sączyli piwo z kufli i z niemałą przyjemnością obserwowali furkającą tu i ówdzie koronkę.
Sherlock oplótł się szalikiem ciaśniej i poszukał wzrokiem Laury. Siedziała ona z barmanem, popijając wino i gawędząc wesoło. Jej zielona suknia została lekko naddarta, przez co wyglądała jak piracka córa uciekająca przed prawem Anglii.
Brunet podszedł do niej lekkim krokiem i usiadł na jednym z wyszczerbionych stołków. Dał znać barmanowi ręką, aby dał im chwilę prywatności, i schylił się w jej kierunku, jakby do pocałunku.
Przynajmniej dla postronnych obserwatorów tak to miało wyglądać.
Zagłębił nos w jej szyję tak, aby nikt nie zauważył, że tak naprawdę z nią rozmawia.

- Mam nazwiska - szepnął Holmes w jej rdzawe potargane włosy.

- Kto?

- Moran, Bell, Cooper, White, Braun.

- Gdzie?

- Loża.

Dziewczyna wstała elegancko, odłożyła resztkę wina na blat, pomachała mu słodko na odchodne i podeszła do zabawiających wszystkich prostytutek. Krótko określiła im, co mają zrobić, i odeszła uśmiechając szeroko do wszystkich.
Kobiety rozpoczęły swoją pracę - przestały tańczyć, tylko zaczęły krążyć wśród zebranych, kusząc ich swoimi kształtnymi nogami czy obfitym biustem, wylewającym się poza gorset.
Sherlock uśmiechnął się pod nosem i, cicho gwiżdżąc znaną melodię, wrócił do czerwonej Loży elitarnych członków grupy Moriartiego. Nikt nawet nie zaszczycił go spojrzeniem, kiedy wynajęte przez niego panie zaczęły oferować swoje usługi.

***

- W miłości i na wojnie wszystko jest dozwolone - westchnął Sherlock, przenosząc kolejnego nieprzytomnego człowieka przez pokłady błota i trawy. Chris Cooper wylądował na grupie reszty ciał, gdzie znajdowali się Eryk, David Braun i Victor Bell.
Wszyscy, oprócz feralnego Eryka, który zdradził swoich kompanów, zostali przyprowadzeni do Loży przez jedną z prostytutek, które zostały poinformowane przez nieocenioną Laurę o planie. Miały one dowiedzieć się wśród mężczyzn, którzy z nich byli tymi, którymi interesował się Holmes. Kiedy odnalazły danego kryminalistę, zaprowadzały go do Loży, aby tam pozbawić przytomności i zostawić na łasce lub niełasce ich "właściciela".
Brunet przeciągnął się leniwie i zerknął na stojącą w progu blondynkę w błękitnej sukni. Opierała się ona o framugę drzwi i patrzyła bez wyrazu na leżących uduszonych mężczyzn. Nie wydawało się, aby było jej ich żal.
Ona przyprowadziła do niego pana Coopera, który opowiedział mu dokładnie to samo, co pozostałe ofiary. Potwierdzało to wersję, iż Moriarty przyłapał Johna i Sholto na dziwnej sytuacji, przez co oskarżył ich o homoseksualizm.

- Należy im się - powiedziała nagle kobieta, wskazując bladą dłonią na zwłoki - Tacy jak oni nie traktują nas z należytą godnością. Tak, jesteśmy prostytutkami, sir - prychnęła, widząc skonsternowane spojrzenie Holmesa - Ale traktujemy to jako pracę, to nasza profesja. Obywatele Londynu tego tak nie widzą. Jesteśmy wyniesione poza margines społeczny, mimo iż wszyscy jesteśmy tylko ludźmi.

- Przykro mi, panienko, ale niestety w tym nie jestem w stanie wam pomóc. Możliwe, że z duchem czasu nastąpi jakaś zmiana.

- Oby, panie Holmes. Jest pan chyba jedynym mężem w mieście, który traktuje nas z szacunkiem, jak damy powinny być traktowane. Gdyby każdy mógł tak postępować...

Blondynka odetchnęła głęboko i wycofała się do środka, a mężczyzna podniósł głowę, pozwalając nieustającemu deszczowi zmyć z siebie winy.
Zabił kolejnego człowieka, z zimną krwią trzymał parasol na jego szyi, uniemożliwiając oddychanie. Zabrał mu jego czas, jego życie, jego oddech.
Nikt nie miał prawa tego robić. Był teraz niewiele lepszy od rzezimieszków profesora, którzy robili to samo za pieniądze. Możliwe, że jego motywacje były choć trochę czystsze od motywacji zwykłego mordercy, który jest ścigany przez Scotland Yard.
Robił to dla Johna Watsona, dla jego bezpieczeństwa i przyszłości. Poświęcał swoje człowieczeństwo, aby tamten był choć odrobinę szczęśliwszy niż dotychczas; aby kajdany niewoli rozpłynęły się pod wpływem pstryknięcia palcami, jakby były tylko złym snem. Przekraczał granice, łamał wszelkie ludzkie prawo, bawił się w Boga.
Spojrzał z niemałym obrzydzeniem na grupę ciał, które leżały jeden na drugim. Na samym dole spoczywała jego pierwsza ofiara, Eryk. Nad nim leżeli Braun i Bell, podczas gdy na samej górze znajdował się jeszcze ciepły Cooper.
Wszyscy zostali ogłuszeni ciosem w tył głowy przez daną prostytutkę, następnie po krótkim acz treściwym wywiadzie Sherlock pomagał im dokonać żywota. Do tej pory udało mu się wyjść bez szwanku z każdego zabójstwa. Tym razem jednak pan Cooper okazał się waleczniejszy niż reszta jego towarzyszy. Udało mu się wymierzyć mocny cios w jego szczękę, przez co rozciął brunetowi wargę.
Holmes splunął mieszanką krwi i wydzieliny z ust, czując delikatne pulsowanie na dolnej wardze. W Loży podniosła się nagle wrzawa, która ucichła tak szybko, jak nastała.
Wrócił szybkim krokiem do pomieszczenia, gdzie na ziemi leżał przedostatni ze świadków zniknięcia Sholto, Nicholas White. Nad nim stała krągła kobieta obcego pochodzenia z butelką w dłoni. Miała czarne gęste włosy, zaplecione w misterny kok, ciemną karnację i duże pełne usta. Patrzyła na niego brązowymi lśniącymi oczami z wyczekiwaniem.
Sherlock skinął głową, złapał leżącego za nadgarstki i przeciągnął na niewielkie podwórko. Na ciemnej wykładzinie zostały nierówne plamy, sugerujące krwawienie z rany na głowie pana White'a. Nie miał jak się ich pozbyć, więc zignorował je i skupił się na przywiązaniu nieprzytomnego człowieka do krzesła.
Kiedy wreszcie się ocknął, Sherlock stał nad nim z czarną parasolką w dłoni, wciąż w swoim kapeluszu i brudnym płaszczu. Uśmiechał się niewyraźnie, a kąciki jego ust drżały.

- Piękna noc, nieprawdaż? - spytał, wskazując dłonią na szumiący deszcz - Idealna na zwierzenia.

- Kim ty jesteś?! Coś zrobił chłopakom?!

- Ależ spokojnie, sir. Wystarczy, że odpowie pan na kilka pytań i puszczę pana wolno.

- Jakich pytań?

- Dotyczących Jamesa Sholto.

Nicholas przełknął ze strachem ślinę i zaczął rzucać się na krześle, w końcu je całkiem przewracając. Runął twarzą w błoto, a Holmes ukucnął obok niego i trącił go końcem parasola w tył głowy, gdzie znajdowała się świeża rana po ogłuszeniu. Ofiara jęknęła i zaczęła szlochać.

- Jeśli będzie sprawiał pan problemy, to ja stanę się pana najpoważniejszym problemem - zagroził kulturalnym tonem brunet, nawet nie zawracając sobie głowy, aby White'a podnieść z błota - Dlatego proszę o współpracę.

Mężczyzna zapłakał rzewnie w mokrą ziemię, nadal próbując wyswobodzić ręce z silnego zacisku paska spodni Sherlocka.

- Nic nie wiem o sprawie Sholto! - krzyknął wreszcie zrozpaczony, podnosząc głowę na tyle, na ile był w stanie - Kazali mi tylko zabić jakiegoś Jamesa, nic więcej nie wiem!

- Kazano ci kogoś zamordować, a ty nawet nie przejąłeś się losem tego człowieka? - warknął Holmes, zniżając do ofiary - Nawet nie zadałeś jednego prostego pytania "dlaczego"?!

- W naszym fachu nie zadaje się takich pytań, sir. Proszę, niech pan nie robi mi krzywdy! Obiecuję, że odejdę od Moriartiego i rozpocznę prace w jakiejś fabryce, jak porządny obywatel Londynu. Niech pan mnie oszczędzi! - wył White, a z kącików jego ust płynęła obficie ślina, mieszając się ze łzami. Osobnik ten wpadł w obłęd, próbując zachować swoje nędzne życie.
Brunet przymknął oczy i wsłuchał się w szumiący kojąco deszcz.
Zło niszczy człowieka moralnie, a przekraczając pewną granicę zatraca się swoje człowieczeństwo. Sherlock czuł, iż jeszcze trzymał się ostatkiem sił na tej granicy, za którą przechodzi się tylko raz i już nigdy nie wraca. Jego palce kurczowo zaciskały się na krawędzi. Stał nad nim John, wyciągając ręce, jednak nie potrafił go dosięgnąć.
Już nie.
Albo jeszcze nie.
Rączka parasola z niebywałą siłą uderzyła w głowę Nicholasa, kończąc jego żywot. Trafił w ranę po butelce, przez co rozłupał czaszkę i zabił White'a. Z zionącej dziury wypłynęła gęsta krew, która została rozrzedzona przez krople chłodnej wody.

- Co tu się do cholery wyprawia?! - wrzasnął nagle obcy głos, dochodzący zza pleców Holmesa. Odwrócił się ze strachem w oczach, dostrzegając w Loży paru opryszków, którzy z osłupieniem przyglądali się związanemu trupowi.
Wśród nich stał Sebastian Moran, który od razu rozpoznał Sherlocka jako tego, który zaproponował im swoje prostytutki. Blondyn w przypływie furii wyszedł z tłumu i nim Holmes zdążył zareagować, poczuł mocne uderzenie pięści w prawe oko. Odrzuciło go w tył i upadł na ziemię, rozchlapując wokół siebie błoto.
Moran usiadł na nim okrakiem i zaczął okładać pięściami, czerpiąc z owego faktu niebywałą satysfakcję.

- Handlarz kurw miał do nas jakiś interes! - zaśmiał się podle, a on zasmakował krwi w ustach. Poczuł kopanie oraz inne pięści, uderzające go gdzie popadnie. Najboleśniej odczuł ciosy Sebastiana, który się na nim wyżywał.
Obce ręce złapały go za kołnierz zabłoconego płaszcza i uniosły trochę w górę. Wpatrywał się w czarne niebo nocy. Gdyby nie chmury, byłby w stanie oglądać gwiazdy, tak piękne i odległe.

- Słuchaj no, wymoczku - mówi groźnie blondyn, potrząsając nim lekko - Nie wiem o co ci chodzi, ale słono zapłacisz za to, co zrobiłeś. White'owi i reszcie chłopaków. Zabiję cię, rozumiesz?

- Jakieś ostatnie słowa? - zarechotał towarzysz Sebastiana, stojący nad nim ze skrzyżowanymi rękami na piersi.
Sherlock uśmiechnął się krzywo, co przyszło mu z trudem przez ogarniający każdą jego kończynę ból.

- Owszem. To za Johna - wysapał, ścisnął zaplamioną krwią rączkę parasola i wbił zaostrzony koniec przedmiotu w lewe oko Morana.
Mężczyzna zaczął niewyobrażalnie głośno wrzeszczeć, strasząc swoich kamratów. Upadł on na plecy i zatoczył, ściskając dłońmi zranione oko. Między palcami płynęła mu obficie krew, a człowiek stał się kompletnie zdezorientowany i odsłonięty.
Holmes rzucił się na mężczyznę, zamachnął się i nim przerażeni członkowie stowarzyszenia Moriartiego go powstrzymali, z siłą wbił ostry koniec parasolki w szyję Morana, przecinając główną aortę. Dzięki książkom Watsona doskonale widział, gdzie uderzyć.
Krew trysnęła po wszystkich zebranych, a opryszki zaczęły wrzeszczeć w niebogłosy. Jeden upadł na kolana i zaczął się modlić, paru przeskoczyło przez płot i uciekło, pozostali całą gromadą rzucili się na Sherlocka.
Zdążył on jednak odskoczyć od konającego w konwulsjach Sebastiana Morana, przebiegł przez Lożę, dalej przez tawernę, zwracając na siebie uwagę bawiących się gości oraz kobiet, i wybiegł na opustoszałą ulicę.
Na chwilę zatoczył się, odczuwając skutki dotkliwego pobicia z podwójną mocą. Jakby czarna tkanina osiadła na jego umyśle. Kiedy jednak usłyszał dzikie wrzaski pościgu, ruszył biegiem przed siebie, manewrując między różnymi uliczkami Londynu.
Niemal kompletnie odciął się od racjonalnego myślenia, dając dojść do głosu pierwotnemu instynktowi przetrwania, który był aktualnie jego najlepszym przyjacielem i jedynym rozwiązaniem.
Zatrzymał się w najciemniejszej i najbardziej osłoniętej uliczce, na jaką trafił. Tam osunął się przy ścianie budynku i usiadł, dysząc nierówno. Czuł na sobie obcą krew, a na skórze wypalone ślady oprychów, które mu pozostawili. Zerknął na parasol, który był mu dziś jedynym orężem, i odrzucił go od siebie. Narzędzie zbrodni wpadło do głębokiej kałuży, zanurzając w błocie. Nikt nie będzie szukał parasolki znaczonej krwią.
Sherlock schował twarz w dłoniach i zacisnął zęby. Poczuł, jak z rany na łuku brwiowym cieknie mu ciepła krew, pieszcząc palce niczym jedwab.
Cóż on najlepszego wyprawiał...

***

- Chwileczkę - przerwał Lestrade, patrząc na opowiadającego z rozwartymi z wrażenia ustami - Chce mi pan powiedzieć, że zamordował pan sześć osób, w tym cztery dusząc, a dwie pozostałe ciężko raniąc?

- Tak - przyznał beznamiętnie Sherlock, odwracając od słuchaczy wzrok - Moim planem było pozbyć się wszelkich przeszkód.

Gavin przetarł twarz dłonią i wypuścił z płuc powietrze. Widać było, iż ciężko się zastanawiał co teraz uczynić. Mycroft odchrząknął nieznacznie i zmierzył wzrokiem swój własny parasol, zerkając wciąż na jego zaostrzoną końcówkę. Natomiast John po prostu siedział. Patrzył, jednak jego wzrok był zamglony i wyjątkowo nieskupiony.
Brunet nie był do końca pewien, jakie wrażenie wywarła na obecnych jego historia. Wszyscy wydawali się zszokowani.

- Ogłoszenie mówiło o pobiciu, nie zabójstwie z premedytacją - mówi cicho sierżant z przymkniętymi oczami - Nie miałem pojęcia, że Moran należy do szajki Moriartiego.

- Nikt nie miał - dodał pan Morstan, prostując. Najwyraźniej wrócił już do siebie - Oddał nam pan ogromną przysługę, Holmes. Usunął pan szkopuł w postaci prawej ręki profesora. Teraz wie pan, dlaczego jest on ścigany. Myślę, że należy ci się choć podstawowa wiedza na temat mój i Grega.

- Błagam, niech pan nie opowiada mi o takich rzeczach - jęknął Holmes, przybierając minę skrzywdzonego dziecka, na co Mycroft przekręcił oczami ze sztucznym uśmiechem.

- Nie śmiałbym. Pamiętasz zapewne o planie, o którym wcześniej wspomniałem. Tym, który ma na celu postawienie Moriartiego przed sądem. Ja i inspektor Lestrade ze Scotland Yardu śledzimy kryminalną siatkę Jima, chcąc znaleźć na niego jak najwięcej dowodów, co jest niezwykle trudnym zadaniem. Odcinamy mu macki tu i tam, jednak zawsze pojawiają się nowe. Tak, Holmes. Greg nie jest zwykłym wiejskim sierżantem, objął tu lewą posadę aby... Cóż, abyśmy byli w stanie spędzać więcej czasu w swoim towarzystwie. Tak naprawdę pracuje w Scotland Yardzie i kieruje całą operacją wymierzoną przeciwko profesorowi.

- Według procedur - mówi wreszcie Graham, wstając z sofy i patrząc na Sherlocka uważnie - powinienem zakuć pana w kajdanki i wysłać do więzienia, aby prawu stało się zadość. Jednak ponieważ pomógł pan w przerzedzeniu siatki tego diabła, puszczę to panu płazem. Mimo wszystko niech to będzie ostatni raz, kiedy wbija pan komuś parasol w oko.

- Jak sobie inspektor życzy.

Mycroft skinął głową w geście podziękowania i wyszedł z gabinetu Watsona. Podążył za nim Lestrade, który bez słowa zamknął za sobą drzwi, zostawiając bruneta sam na sam z doktorem. Holmes przełknął z trudem ślinę i odwrócił się plecami do siedzącego bez słowa skargi czy pochwały blondyna.
John zapewne miał go za potwora. Za człowieka niewiele lepszego od Sebastiana Morana, który przyczynił się do zabicia Jamesa Sholto i jego uwięzienia w tym monotonnym życiu.
Usłyszał, jak sofa zaskrzypiała, oznajmiając, iż siedzący na niej mężczyzna właśnie się podniósł. Kroki które stawiał, były ciche i ostrożne. Powoli lecz nieubłaganie zbliżały się do stojącego mordercy, który zacisnął pięści w przypływie bezsilnej i kompletnie irracjonalnej złości.
Mógłby stąd wyjść. Mógłby spakować swoje torby i wyjechać do domu, do Eurus. Bez słowa pożegnania, bez ulotnego spojrzenia czy nieśmiałego dotyku. Zrobił coś złego, niewybaczalnego i okrutnego. Posunął się do tego, ponieważ chciał ujrzeć szczęśliwego doktora Watsona.
Holmes chciał już wyjść z gabinetu, kiedy poczuł na swoich plecach ciepłe dłonie. Przejechały one po jego ramionach, przeszły pomiędzy łopatkami i zatrzymały się na biodrach. Następnie poczuł, jak czoło blondyna oparło się o jego tył.

- Jak mocno cię boli? - spytał cicho John, wydychając gorące powietrze w koszulę Sherlocka.

- Bardzo.

- Jak bardzo?

- Co to za pytania, John?

- Jestem lekarzem. Oceniam twój stan.

- Prościej będzie, jeśli mnie po prostu zbadasz.

Watson zaśmiał się krótko i obrócił bruneta w swoją stronę.
Patrzył na niego smutno, a on dostrzegł w brązowych oczach doktora podejrzany blask. Usta mężczyzny wykrzywiły się w nieokreślony sposób, jakby chciał na niego nawrzeszczeć i uśmiechnąć się jednocześnie.
Przejechał dłonią po rozciętej wardze Holmesa, kciukiem nakreślił kość policzkową i zakręcił z powrotem, przechodząc po żuchwie i szyi. Dotyk ten był tak prosty i tak niezwykły jednocześnie. Cudowny i dziwacznie skomplikowany.
Zatrzymał się na kołnierzu brudnej koszuli i wziął głęboki wdech.

- Dostałem telegram do Moriartiego. Za dwa dni przyjdzie do nas na obiad. Sam się wprosił.

- Nie możesz odmówić?

- Doskonale wiesz, że nie.

- Wiem - szepnął Sherlock i schylił się, brutalnie wpijając w usta zaskoczonego tym nagłym ruchem Johna. Na całe szczęście (Boże, tak!) oddał pocałunek, pokazując tym samym, że nie miał Holmesowi za złe.
I tak stali, obejmując się i całując, ignorując wszystko, co wokół się działo. Rana na wardze wciąż szczypała, ale warto było znieść tak niewielki ból. Za to, co działo się teraz, dałby nawet znów pobić się szajce profesora.
Nie odda tego uczucia nikomu, za nic. Żadne pieniądze świata, żadne posiadłości, żadne tytuły nawet nie zbliżą się do poziomu euforii, jaki dawało mu to irracjonalne przywiązanie do doktora.
Jeszcze tylko James Moriarty. Jeszcze tylko on, a Watson będzie w pełni wolny.
Oni obaj będą w pełni wolni.

- Co jeśli ktoś wejdzie? - wysapał pomiędzy pocałunkami John, w kontraście dla swoich słów przyciągając Sherlocka jeszcze bliżej siebie. Tamten uśmiechnął się delikatnie i objął rękoma twarz blondyna.

- Nie zależy mi. Już nie.

***

Ekhem. Zrobiłam z Sherlocka złego pana, który powinien trzymać się z dala od parasolek. Przynajmniej miał dobry motyw i dobre wytłumaczenie. Podobno.
Kolejny rozdział opowie nam, jak to niegrzeczny potrafi być czasem Moriarty na domowych obiadkach. Zakochani znowu sobie pomalują po płótnie, Molly przyzna wreszcie, że nie spotyka się z Holmesem tak do końca bezinteresownie. W dodatku udowodnię wam, jak bardzo nie potrafię pisać scen intymnych. Przy okazji dowiemy się, co takiego wydarzyło się pomiędzy Johnem a Sholto.
Do następnego!



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top