Rozdział 6
Mała kłótnia małżeńska (chyba mogę tak powiedzieć) na sam początek! Później na scenę wejdzie Rosie Watson, charakterek dosyć ciekawy, ale niekoniecznie ważny dla całej opowieści. Taki dodatek. John zdoła namówić Sherlocka na pozowanie, co da mi szansę na spiknięcie ich ze sobą i pozwoli parze prowadzić konwersacje. W końcu...
***
kilka dni później
- Dobry Boże, Holmes!
John z przerażeniem w oczach odwrócił się gwałtownie w jego stronę, zasłaniając swoim ciałem zamalowane ciemnymi kolorami płótno, nad którym zdawał się pracować. Widać było jak na dłoni, że nie miał najmniejszej ochoty dzielić się prawie skończonym dziełem z kimkolwiek.
Sherlock stał bez ruchu w pokoju, trzymając w dłoniach tacę z imbrykiem i filiżanką herbaty, którą kazała mu zanieść pani Hudson. Próbował zmusić Andersona do wykonania tegoż zadania, jednak tym razem Philip szybko się wykpił i uciekł zamiatać schody.
Brunet odchrząknął i odłożył przyniesione rzeczy na biurko, nie patrząc na doktora.
Od kiedy Mycroft oznajmił mu (w wielkim akcie miłosierdzia, w dodatku sam musiał się wszystkiego domyśleć), że Watson był nim zainteresowany, nie potrafił normalnie z nim konwersować. To było silniejsze od niego samego. Starał się nie przebywać w obecności blondyna dłużej, niż było to konieczne, wybierał pracę o takich godzinach i w takich miejscach, aby niemal na pewno nie spotkać gospodarza, i unikał jego tematu jak ognia.
Pani Hudson dość szybko odnotowała owy fakt, podobnie jak sam doktor, który jedynie wodził za nim spojrzeniem przez tę parę dni. Teraz również to robił, jednocześnie sięgając po duży kawał tkaniny, chcąc zakryć przed Holmesem obraz.
Mężczyzna stanął chwilę, wpatrując się w parujący szkarłatny napar w białej filiżance.
Zależało mu na Watsonie (bardziej, niż chciał to przyznać) i przyjaźni z nim, nie był jednak pewny swego, jeśli chodziło o kontakty zgoła innego pokroju. Nie miał na myśli, że tego nie chciał. Po prostu wszelkie relacje intymne go przerażały.
- Wychodzisz czy zostajesz? - spytał nagle John, przerywając ciszę między nimi.
- Nie wiem... Muszę to jeszcze przemyśleć.
- Chcesz przemyśleć, czy warto pobyć w moim nędznym towarzystwie? - zaśmiał się gorzko i nie bez ironii blondyn - Właściwie masz rację. Ja sam bym się nad tym zastanawiał.
- Nie to miałem na myśli.
Sherlock wreszcie podniósł głowę i zmierzył wzrokiem rozmówcę.
Watson ubrany był w białą koszulę, ciemne spodnie na szelkach i stare buty, a na ramiona zarzucił szlafrok w kolorze wypranego bordo. Cień padał na część jego twarzy, kiedy stał lekko zgarbiony, trzymając jedną dłoń w kieszeni szlafroka a drugą na zasłoniętym płótnie. Wyglądał poważniej i bardziej osowiale niż zwykle. Spoglądał na niego spokojnie, bez pośpiechu przyglądając się brunetowi.
Ciemne niebo przecięła błyskawica a tuż po niej powietrze wypełnił oddalony grzmot. Deszcz bezustannie napierał na szyby, tworząc swoim cieniem malownicze wzory na ścianach gabinetu. Burza rozpętała się na dobre.
Mimo przygnębionej aparycji Johna, wciąż roztaczał on wokół siebie aurę bezpieczeństwa i ciepła, gdzie każdy mógł znaleźć schronienie. Był niczym wyspa na wzburzonym morzu, jedynym punktem odniesienia i stałości wokół szalejących bałwanów morskich. Spokojny, cichy i niezmienny.
Bał się go. Najzwyczajniej w świecie się go bał, tak samo jak tego, co chciał mu ofiarować.
Watson westchnął i podszedł do biurka, wyciągając rękę po filiżankę gorącej herbaty, a Sherlock usunął mu się z drogi, robiąc parę kroków w bok.
- Spokojnie, nie zamierzam nic ci już zrobić - oznajmił głuchodoktor, wracając na swoje wcześniejsze miejsce przy oknie i sztaludze. Upił kilka łyków płynu, patrząc na niego znad filiżanki, a Holmes zmarszczył brwi w geście niezrozumienia - Bo o to ci chodzi, prawda?
- Mów jaśniej.
- A w jakim celu? Ty również nie musisz nic mi tłumaczyć, Holmes. Powiedziałeś już wystarczająco dużo swoim zachowaniem przez ostatnie dni.
Brunet wciąż stał nieruchomo w miejscu, a Watson odwrócił się całkowicie w stronę okna, ściskając palcami misternie wykonane naczynie.
Uważał się za osobę ponadprzeciętnie inteligentną, która miała pecha znaleźć się pośród samych ignorantów i nieuków. Czytał z ludzi jak z otwartej księgi, obnażając ich małe, pozornie nic nie znaczące sekrety.
Jednak kiedy próbował przejrzeć doktora, jego umiejętności okazywały się marne a nawet bezużyteczne. Zdołał dojść do trafnych wniosków, jeśli chodzi o jego charakter i niektóre stosunki z domownikami, natomiast czuł się jak ślepiec, gdy przychodziło mu czytanie uczuć mężczyzny. Gdyby nie Mycroft, prawdopodobnie nigdy nie wpadłby na pomysł, iż blondyn mógł chcieć od niego czegoś innego, niż pierwotnie sobie wyobrażał. Przerażająca perspektywa.
- Niczym mnie nie zraziłeś - mówi niepewnie Sherlock, zaplatając ręce za plecami (w ramach eksperymentu) - A twoje towarzystwo wcale nie należy do nędznego.
- W taki razie dlaczego tak mnie unikałeś? - wyrzucił wściekle John, wpatrując się w zroszone kroplami deszczu okno - Niemalże uciekałeś na mój widok. Jak mógłbym to według ciebie zinterpretować?! Zacząłem myśleć, że zrobiłem lub powiedziałem coś nie tak, co cię odrzuciło. Szczególnie zastanawiałem się nad sytuacją, kiedy grałeś na skrzypcach, a ja kazałem ci chwilę zostać. Mój dotyk mógłby cię zrazić, a jakże. Dlatego nie zawracałem ci głowy, po cichu godząc się z tą sytuacją. Ale oto stoisz w moim gabinecie, Holmes, i mówisz, że nic nie zrobiłem. Moje pytanie brzmi "W czym tkwi problem?".
- Pokaż mi obraz.
Watson odwrócił się w jego stronę i uśmiechnął krzywo, wciąż zdenerwowany konwersacją.
- Przepraszam, co takiego?
- Pokaż mi obraz, proszę - dodał mężczyzna dla zasady, uważnie obserwując język ciała rozmówcy. Blondyn pokręcił z niedowierzaniem głową i zaplótł dłonie za plecami, prostując dumnie. Sherlock zmrużył minimalnie oczy na ten widok.
Lustrzane odbicie. "Ludzie zauroczeni sobą podświadomie naśladują wzajemnie pewne cechy zachowania. Kiedy kobieta naśladuje nawyki mężczyzny (sposób trzymania przedmiotu czy podpierania dłonią głowy) to z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że chce zyskać zainteresowanie. U płci męskiej reakcje są niemal takie same."
Gospodarz westchnął ciężko, zmierzył go wzrokiem, jakby upewniając się, czy rozmówca wciąż tego chciał, i złapał za okrywającą sztalugę tkaninę, zrzucając ją na podłogę.
Wargi bruneta rozchyliły się lekko, kiedy ujrzał na płótnie misterny szkic samego siebie. Podszedł na miękkich nogach do sztalugi i przyjrzał się rysunkowi.
Został on wykonany na tej białej plamie pośród granatowego tła niedokończonego dzieła, nijak pasując do całej kompozycji autora. Szkic nie był jednak idealny; miał mniejsze oczy, większy nos i inaczej zaznaczone kości policzkowe. W dodatku twarz była zbyt pociągała, dając dość dziwaczny efekt.
- Nie jest idealnie - odezwał się po chwili Watson, stając tuż obok niego - Byłoby, gdybyś mógł dla mnie pozować. W przeciwnym razie nadal będę zmuszony polegać na mojej zwodniczej pamięci.
- Czy to poważna propozycja, doktorze?
- Jak najbardziej.
Głośny grzmot niemal zatrząsł domem, a deszcz przybrał na sile. Krople były większe i cięższe, obijały się od okien, aby zakończyć swój niezwykle krótki żywot.
Holmes uśmiechnął się do siebie i przejechał opuszkiem palca wskazującego po szkicu, śledząc wcześniejsze ruchy, jakie musiał wykonać artysta, aby nakreślić jego niepełny portret. Trochę węgla drzewnego zostało na jego skórze, kiedy wyznaczał palcem ścieżkę po płótnie.
Zatrząsł się parę razy, czując gorące ramię stojącego tuz obok blondyna.
Byli blisko, bardzo blisko.
John nic nie mówił, tylko obserwował poczynania towarzysza, nieznacznie napierając prawym bokiem na jego lewy.
Wiedział co tak naprawdę proponował mu doktor, mówiąc o pozowaniu do obrazu. Chciał z nim spędzić więcej czasu w samotności; chciał uciec od otaczającej go codzienności i zanurzyć się z nim w odmętach malarstwa, opowiadając jednocześnie o stylach, kolorach i sposobach na ich wyostrzenie; chciał dzielić z nim część swojego świata.
Sherlock spuścił głowę i zaczął się cicho śmiać, ku zaskoczeniu Watsona.
- Muszę cię ostrzec, że jestem marudnym kompanem i nienawidzę stagnacji.
- Przyzwyczaisz się. Postaram się jakoś umilić ci stracony na pozowaniu czas - uśmiechnął się szeroko i poklepał go przyjacielsko po ramieniu (raz, dwa, trzy, cztery razy) - Mam nawet pomysł, gdzie będziemy mogli to robić.
- Nie tutaj? - zdziwił się mężczyzna.
- Nie. Domownicy mogliby nam przeszkodzić. Lepiej jeśli posiedzimy przez ten czas w ogrodzie. Tam jest zawsze cicho i spokojnie, oczywiście jeśli zastanie nas ładna pogoda - dodał doktor, odsuwając się od towarzysza (ku jego rozczarowaniu). Następnie ruszył do stojącej w oddalonym kącie pokoju szafy, czegoś zaciekle w niej szukając. Wreszcie wyjął jakiś niebieski materiał i rzucił nim w jego stronę.
Zdezorientowany Holmes rozłożył tkaninę, która uformowała się w duży długi szlafrok.
- Jest chłodno, a ty drżysz. Załóż to - mówi łagodnie John - Na mnie i tak jest za duży, a tobie będzie pasować.
Brunet zarzucił niedbale okrycie na ramiona, pozornie nie zwracając uwagi na słowa Watsona (mylił się, jemu wcale nie było zimno).
Niewątpliwie troska przyjaciela odrobinę go poruszyła ale twarz nie zdradzała niczego szczególnego. Szare oczy uważnie śledziły każdy krok doktora, kiedy ten wracał do sztalugi. Złapał za płótno i odrzucił je daleko za biurko.
- Wyrzucasz to?
- Skoro zrobię nowy, stary jest bezużyteczny.
- Wszystkiego pozbywasz się w ten sposób? Nie dziwne, że taki był tu bałagan.
John spojrzał na niego z iskierkami rozbawienia w oczach i zerknął na bez życia zwisający szlafrok. Złapał za granatowy pasek i zacisnął go na talii Sherlocka, wykonując misterną pętelkę a następnie pokaźną wstążkę, ku oburzeniu noszącego ubranie.
Nie zabrał jednak rąk, tylko wciąż trzymał palce na dużej wstędze, jakby zastanawiał się jakie jeszcze wiązanie mógł wypróbować.
- Wyglądam jak wyrośnięty pięciolatek - prychnął z dozą sarkazmu, wykrzywiając usta w grymasie niezadowolenia, na co doktor wybuchnął gromkim, cudownym w swej prostocie śmiechem.
- Nie narzekaj, mój drogi Holmesie.
- Sherlocku...
- Hmm?
Zaskoczony gospodarz podniósł głowę tak, aby spojrzeć na twarz towarzysza, który odwrócił wzrok w przeciwną stronę (dlaczego to było takie trudne, patrzeć mu w oczy?).
- "Nie narzekaj, mój drogi Sherlocku", powiedz to w ten sposób - poprosił brunet.
- ... Nie narzekaj, mój drogi Sherlocku.
- I tak mam zamiar to robić, mój drogi Johnie.
W ten oto sposób Holmes sprawił, iż wreszcie mógł się zwracać do doktora po imieniu, co tylko zacieśniło ich więzy podobnie mocno, jak pasek szlafroka oplatał szczupłą talię bruneta. Równocześnie zdecydował, którą ścieżką podąży.
Zdawał sobie sprawę z konsekwencji swoich przyszłych czynów jak również tych, których już dokonał. I zamierzał je niewzruszenie ignorować, jakby były niczym więcej jak kurzem na półkach Johna.
Watson oblizał nerwowo usta i odchrząknął, chcąc rozwiać intymny aczkolwiek żenujący charakter ostatniej sceny, i cofnął się nieznacznie w tył, wreszcie zabierając dłonie z paska granatowego szlafroka.
- Ufam, że nasza mała separacja została zakończona.
- W rzeczy samej, John.
***
tydzień później
Na wieś znów zawitała piękna pogoda, a wiosna powoli przekształcała się w lato. Ziemia ogrzała się od ostatnich burz, kałuże zniknęły a błoto wyschło, tworząc wzorzyste twarde ścieżki. Las przestał być miejscem, którym straszono małe dzieci, za to mnóstwo mieszkańców wybierało się do niego na piesze wycieczki, chcąc zaczerpnąć świeżego chłodnego powietrza.
Również Holmes przebywał tam wieczorami, zawsze siadając w jednym miejscu i obserwując zachodzące słońce. Tam pisywał listy do Eurus, w których streszczał jej każdy dzień ze szczegółami. Najwięcej pisywał na temat doktora Watsona, który to stał się główną atrakcją dnia. Na polach zaczęły się prace rolnicze, drogami chadzało coraz więcej ludzi, także z miasta, a targ przeżywał swoje najlepsze czasy.
Molly wpadała do niego codziennie, opowiadając o klientach i różnych wypadkach, jakie czasem zdarzały się podczas sprzedaży. Ciepłe klimaty jej służyły a gorące promienie niemal łapała w dłonie, chcąc się nimi nacieszyć jak najwięcej.
Była całkowitym przeciwieństwem Sherlocka, któremu słońce niezwykle doskwierało, szczególnie kiedy wysyłany był na zakupy czy po prostu przed ganek aby zamieść schody. Stał się przez to obiektem kpin Andersona i Donovan, którzy wreszcie znaleźli haka na mężczyznę. Nazywali go "Wampirem - świrem" i ciągle zajmowali takie prace domowe, aby to Sherlock musiał wychodzić na dwór.
Brunet wyjątkowo ubolewał z tego powodu jednak istniało też coś (a raczej ktoś), co równoważyło takową sytuację. John Watson.
Chciał on rozpocząć pracę nad obrazem już pierwszego dnia, kiedy słońce zaczęło wreszcie przebijać się przez ciemne chmury, ale los chciał inaczej. Wraz ze zmianą pogody nadeszła horda wezwań do doktora, wszyscy chorzy i biadolący nad swoim losem.
Sherlock był pewien, że prawie wszyscy "chorzy" mieli cieknący nos i bolące gardło, przez co podejrzewali u siebie zagrożenie życia i spisywali testamenty.
Dlatego ostatni tydzień minął Watsonowi na leczeniu chorych. Byli w stanie spędzić razem czas jedynie wieczorami, kiedy to cały dom pogrążony był we śnie, a oni wychodzili na przechadzkę po ciemnym lecz wciąż urokliwym ogrodzie.
Holmes stał właśnie na tyłach domu, w niewielkim zakamarku pomiędzy trzema kasztanowcami, gdzie rozwieszał na sznurze pranie. Ubraniami oraz bielizną zajmowała się pani Hudson po przeciwległej stronie, on zaś rozwieszał nieskazitelnie białe pościele.
Kiedy zawieszał jedno z ostatnich wielkich okryć, nastało południe. Skrywał się w cieniu potężnych drzew i ich rozłożystych koron, wdychając i wydychając lekko ciepłe, ciężkie od zapachu kwiatów powietrze.
- Ej ty.
Brunet zamarł na krótką chwilę, słysząc dziecięcy głos tuż za swoimi plecami. Odwrócił się powoli z ostatnim prześcieradłem w dłoniach i zmierzył wzrokiem stojącą przed nim dziewczynkę.
Miała nie więcej niż 6 lat, brązowe gęste włosy, upięte na czubku głowy, lekką białą sukienkę i eleganckie buciki. Wyraziste rysy twarzy oraz mocno zaznaczona szczęka zdradzała, iż będzie wyjątkowo urodziwą kobietą. Błękitne oczy wpatrywały się w niego uważnie a wąskie usta ściągnęły się w grymasie niezadowolenia.
Holmes odnotował, że stało przed nim to samo dziecko, które w ciągu pierwszych dni wytknęło mu bezczelnie język, często go śledziło, a całkiem niedawno prawie wołało o pomoc samym spojrzeniem. Była najstarsza z rodzeństwa, co doprowadziło obserwatora do prostej konkluzji.
- Rosie Watson - mówi mężczyzna - Czyż nie?
- Skąd wiesz?
- Domyśliłem się.
- Nie można domyślić się czyjegoś imienia.
- Ja mogę. Nie powinnaś mieć blond włosów?
Dziewczyna prychnęła i skrzyżowała ręce na piersi, gmerając butem w ziemi.
- Mamusia mi je zmieniła. I masz się ładnie bawić z tatą.
Sherlockowi zrzedła mina, słysząc wypowiedziane przez dziecko zdanie (dowiedział się również, że Mary musiała przefarbować włosy jedynej blondynki, czyli córki Johna, wśród dzieci Moriartiego).
Niekoniecznie brzmiało ono jak groźba, jednak miało w sobie dziwny groteskowy, a nawet zabawny, wydźwięk. Jakby córka (jedyna prawdziwa)była świadoma faktu, że jej ojciec nie czuł się dobrze w tej dużej kochającej się rodzinie, odgrywającej sielankę każdego dnia. Dlatego zaczął przywiązywać się do niego, nowego służącego, i w sekrecie przed wszystkimi chodził z nim na nocne schadzki.
Mężczyzna odchrząknął i wziął głęboki wdech, przygotowując mentalnie na rozmowę z Rosie. Wydawało mu się, że wiedziała ona o wiele więcej, niż powinna.
- Dorośli się nie bawią. Oni rozmawiają.
- Moja mama bawi się z Jimem.
Więc to w taki sposób Mary wyjaśniła córeczce, co takiego robiła z profesorem.
Po krótkim czasie, który zszedł mu na otrząśnięcie się z kompletnego szoku, jaki wywołała wypowiedź małego dziecka, ukucnął przy dziewczynce i spojrzał jej poważnie w oczy.
- Ja nie będę się bawił z Johnem.
- Ale on się w ogóle nie bawi - jęknęła Rosie błagalnie - Musisz zrobić tak, żeby się bawił! Wyzywam cię, Sherlock!
- Skąd znasz moje imię? - zdziwił się rozmówca, nie przypominając sobie, aby dziewczyna kiedykolwiek mogła je usłyszeć z czyjś ust. Zazwyczaj ludzie zwracali się do niego Holmes.
Mała Watson uniosła dumnie podbródek i uśmiechnęła się szeroko.
- A co cię to? Wiem, to wiem, ktoś mi powiedział.
- No dobrze, panienko - uśmiechnął się lekko brunet - Skoro tak, obiecuję, że pobawię się z twoim tatą.
- Ale nie złamiesz słowa?
Wygląda na to, że Sherlock wahał się o parę sekund za długo z odpowiedzią, ponieważ Rosie zdenerwowała się śmiesznie, jak to małe dzieci miały w zwyczaju. Splunęła wtedy nieładnie na ziemię, odsunęła się od służącego, nabrała w rączki ziemię i, ku jego zgrozie, zaczęła rzucać nią w świeże pranie. Niegdyś białe prześcieradła umazane były w zielono - brązowe wzory, a smugi zostawione przez grudki trawy z korzeniami tworzyły ciekawe labirynty i twarze.
Rosie, wyjątkowo zadowolona ze swojego dzieła, wytarła brudne ręce w swoją białą sukienkę, również ją niszcząc. Miała teraz na klatce piersiowej dwa niemal czarne ślady palców.
Holmes tylko patrzył na rozgrywającą się scenę, wciąż kucając. Dziewczynka podeszła do niego pewnie i przejechała względnie czystą dłonią po jego włosach.
- Jak będziesz się bawił z tatusiem, to nic się nie stanie. Ale jeśli znowu będzie chodził przez ciebie smutny, zrobię ze wszystkimi twoimi rzeczami to samo, co z prześcieradłami. A czego nie ubrudzę, to wyrzucę do sadzawki na polu.
Mała panienka uśmiechnęła się uroczo i odeszła, podskakując wesoło i podśpiewując. Zniknęła za tylnymi drzwiami domu doktora, a Sherlock omiótł spojrzeniem dzieło zniszczenia, jakiego dokonała Rosie.
Pani Hudson go zamorduje. Diabeł, belzebub jakiś, a nie dziecko.
Podniósł się i wyprostował, wciąż wpatrując tępo w najbrudniejsze z prześcieradeł. Sam Szatan lepiej by tego nie zaplanował, zapewne.
Ale dziewczynką nie kierowała żadna nienawiść, zazdrość czy choćby zwykła niechęć. Ona martwiła się o Watsona - może w niezwykle dziecięcy ale równocześnie imponująco trafny sposób.
Doktor nie był szczęśliwy, kolokwialnie mówiąc. Wychowywał nieswoje dzieci (oczywiście wyłączając Rosie), zdradzała go żona, a jej ojciec aranżował spotkania z mężczyzną, który odebrał mu to szczęście, w dodatku trzymając jak na smyczy.
"I masz się ładnie bawić z moim tatą".
Miał się z nim ładnie "bawić", ponieważ do tej pory każdy wykorzystywał Johna podczas "zabaw", oszukiwał go i wyśmiewał. Ponieważ do tej pory cała ta wielka gra zwana życiem niemiłosiernie doktora wykiwała, zostawiając w nieszczęśliwym małżeństwie, z potomstwem z nieprawego łoża i ciemiężycielem w postaci Jima Moriartiego.
Sherlock spojrzał w górę, podziwiając przebijające się między gałęziami i liśćmi promienie popołudniowego słońca. Jego blada delikatna skóra przyjęła na siebie gorąco, nie bez skargi w postaci delikatnego pieczenia.
Wyglądało na to, iż otrzymali swoiste błogosławieństwo od córki Watsona.
Nagle balkon znajdujący się na tyłach domu, otworzył się z hukiem, a ze środka wypadł Mycroft, szukając czegoś zaciekle wzrokiem. Jego stalowe oczy omiotły ubrudzone pranie i zatrzymały się na brunecie, który przez barierki, w pewnym oddaleniu, zauważył te same, małe, czarne buciki, których właścicielka jeszcze niedawno stała przed nim.
Obserwator uśmiechnął się do siebie krzywo i wyszedł spod kojącego cienia drzew, przygotowując się na konfrontację z panem Morstanem.
Rosie wrobiła go w zniszczenie prania.
Stojący na balkonie mężczyzna złapał za czarne barierki i wychylił się, patrząc na Sherlocka idealnie z góry. Jedynym, na co zdobył się Mycroft po ocenie zniszczeń prześcieradeł, był przeraźliwy wrzask:
- HOLMES!!!
***
- To tutaj.
John prowadził Sherlocka przez zarośnięte krzaki, którymi nikt od dłuższego czasu się nie opiekował. Ich gałęzie rozrastały się w różnorakich kierunkach i trochę ich podrapały, kiedy przedzierali się przez najbardziej zapuszczone części ogrodu doktora.
Wycieczka sama w sobie była naprawdę miła. Watson pokazywał mu poszczególne kwiaty i pokrótce opowiadał o ich pochodzeniu, wymaganiach czy ciekawostkach, jakie się z nimi wiązały. Dowiedział się na przykład, iż ulubionym trofeum blondyna z całego jego obszernego ogrodu było największe drzewo w okolicy - rozłożysty kasztan, pod którego koroną Holmes spędził poranek tuż po tym, kiedy groził swojemu gospodarzowi świecznikiem w kuchni.
John szedł pierwszy, próbując torować drogę Sherlockowi między bujną zielenią, która zdawała się ciągnąć i ciągnąć.
Przejechał dłonią po paru pokrzywach (kompletnie nieświadomie) i syknął cicho, zerkając na czerwoną wysypkę, która powoli pojawiała się na jasnej skórze.
Wreszcie Watson westchnął z ulgą i stanął przed zwijającymi się gęstymi liśćmi i gałęziami wierzby, które tworzyły zieloną aczkolwiek łatwą do przejścia ścianę. Ręką odgarnął gałęzie i puścił bruneta przodem, uśmiechając krzywo.
Mężczyzna przeszedł przez naturalną barierę i zachłysnął się powietrzem. Nad jego głową roztaczała się potężna wiekowa wierzba płacząca, rozciągająca swoje niezliczone ręce wokół, tworząc istny zielony baldachim. Gruby pień drzewa z pokaźnym otworem w środku sprawiał wrażenie, jakby sam Bóg nie był w stanie zmienić jego miejsca położenia.
Rozleniwione już słońce, powoli udające się na spoczynek, wciąż przebijało między liśćmi, które tworzyły enigmatyczne cienie na niskiej świeżej trawie. Tu i tam przebijały się mlecze oraz bratki, chroniąc ten mały krajobraz od monotonii. Ptaki opiewały nadchodzące lato i jednocześnie żegnały wiosnę, z radością oczekując na jej powrót za rok.
Doktor odchrząknął, stając tuż przy brunecie, który nadal rozglądał się i milcząco chłonął widoki.
- Odnoszę wrażenie, że miejsce ci się podoba - uśmiechnął się niepewnie blondyn, poprawiając uchwyt na sztaludze, którą mocno ściskał lewą dłonią. Natomiast w lewa dłoń Holmesa trzymała puste płótno oraz materiały potrzebne artyście do pracy.
Pokiwał ostrożnie głową na potwierdzenie i spojrzał zdziwiony na towarzysza.
- Dlaczego nikt nie wie o tym miejscu? Każda wspominka o twoim ogrodzie dochodzi jedynie do tego ogromnego kasztana. Według służby dalej się nie wchodzi.
- Tak wszystkim wmawiałem. Chciałem mieć jedno miejsce tylko dla siebie i to takie, do którego jest trafić choć odrobinę trudniej, niż do gabinetu - zaśmiał się Watson - Teraz znasz jeden z moich sekretów. Żądam w zamian zapłaty.
- Zapłaty?
- Ano, za rzeczy się płaci. Za informacje też. A nie ma lepszej płacy za zdradzony sekret, jak podzielenie się swoim własnym. Mów, Sherlock. Coś, czego o tobie nie wiem.
- Oh, nie wiesz o mnie naprawdę wiele, John - przekrzywił głowę, delikatnie się uśmiechając - Jest tego tyle, że nie wiem, co mógłbym ci wyznać.
Doktor wzruszył ramionami i odstawił sztalugę na ziemię, próbując wbić drewniane nogi w twardą powierzchnię, aby jak najlepiej ją ustabilizować. Następnie ruszył dziarskim krokiem w stronę pnia wierzby i, ku zaskoczeniu rozmówcy, wyjął z otworu w środku mały drewniany stołek, który postawił niedaleko sztalugi.
Mężczyzna przeciągnął się i zrzucił z siebie elegancką marynarkę, pozostając jedynie w białej koszuli i krawacie, który również znalazł się na trawie. Ruch ten był niezgrabny i niebywale niedbały, jednak zadziałał na Holmesa w naprawdę dziwaczny sposób.
Przełknął z trudem ślinę i odwrócił wzrok, co nie umknęło uwadze blondyna.
- Więc? - ponaglił Watson, zakasując rękawy bluzki - Powiesz mi coś o sobie? Tylko niech to będzie ciekawe, bo za nieciekawy sekret wrzucę cię do pobliskiej sadzawki. A woda tam jest naprawdę nieprzyjemna - zielona i śmierdząca.
Sadzawka.
Sherlock mimowolnie zaczął chichotać, kryjąc uśmieszek przed rozmówcą prawą ręką. Czyli to tutaj znalazłyby się wszystkie jego rzeczy, gdyby skrzywdził w jakiś sposób ojca Rosie. Nie miał najmniejszego zamiaru robić niczego takiego, jednak wolał wiedzieć, gdzie musiałby szukać własności prywatnej.
Nagle mina doktora zmieniła się w radosnej na zatroskaną. Podszedł do bruneta i złapał jego znajdującą się przy ustach dłoń, oglądając ją uważnie.
- Masz wysypkę.
- Mało odkrywcza obserwacja, John. Myślałem, że wpadniesz na coś lepszego, w końcu jesteś lekarzem - zakpił, skupiając się jednak na wprawionej w swym fachu ręce gospodarza, która gładziła czerwone punkciki na bladej skórze.
- Od kiedy ją masz?
- Od jakiś paru minut. Przypadkiem przejechałem ręką po pokrzywach. Od tego się chyba nie umiera. A przynajmniej nie słyszałem nigdy o odnotowanych przypadkach.
Watson przekręcił oczami, puścił go, wyrwał mu spod lewego ramienia płótno, pędzle oraz farby, i wrócił do swojej sztalugi. Powoli przygotowywał swoje stanowisko pracy, podczas gdy Holmes oparł się ramieniem o pień i przyglądał poczynaniom przyjaciela.
Ruchy blondyna były pewne i skoncentrowane na jednej czynności, jednak jego oczy wciąż uciekały na boki, chcąc podziwiać otaczające ich dzieło natury. Często zerkał też na niego, a kiedy za każdym razem odkrywał, że szare oczy mężczyzny uważnie się w niego wpatrują, uśmiechał się lekko pod nosem i wracał do pracy.
W końcu John kiwnął głową na znak, że skończył i wskazał Sherlockowi dłonią stołek, stojący naprzeciwko sztalugi. Brunet, wciąż nie spuszczając oka z artysty, usiadł na wskazanym miejscu i się wyprostował.
Prawdę powiedziawszy nie miał pojęcia, w jaki sposób miał siedzieć, aby jak najbardziej ułatwić pracę doktorowi. Na szczęście jego wątpliwości zostały błyskawicznie rozwiane.
- Przesuń się tak, żebyś siedział do mnie lewym bokiem. Tak, idealnie - instruował blondyn, wychylając się wysoko ponad płótno - Teraz patrz na mnie, ale nie obracaj całej głowy. Namaluję cię z półprofilu. Dobrze, świetnie. Dzisiaj zaczniemy od samego szkicu twojej twarzy.
- Więc dlaczego kazałeś mi wziąć farby? - spytał Holmes, marszcząc nieznacznie brwi.
- Tak bardzo chciałeś mi pomóc nosić sprzęt, że kazałem ci wziąć cokolwiek. Spanikowałem - tłumaczył się doktor zażenowany - Na razie przyda mi się tylko węgiel.
- Aha.
Sherlock przybrał kamienny wyraz twarzy ze świadomością, że dał się zrobić, kolokwialnie mówiąc, w konia. Sam mógł się domyśleć, że na początek Johnowi potrzebne będą rysy jego twarzy. A on, jak ostatni nędzny baran, z nabożną czcią ściskał farby oraz pędzle towarzysza w obawie, iż mógłby coś po drodze zgubić.
- Jesteś zły - mówi doktor, raczej stwierdzając fakt niż pytając - Ale to dobrze. Dzięki temu twoja twarz jest wygładzona i spokojna. Taka statyczna. Oczywiście możesz mówić, jeśli tylko chcesz. Zwrócę ci uwagę, kiedy dojdę do szczęki i ust. Zaczniemy od oczu.
Mężczyzna złapał w palce jeden z węgli, które uprzednio wcisnął do kieszeni, i zaczął coś misternie szkicować, co chwila na niego zerkając.
Z jednej strony był odrobinę zdenerwowany na gospodarza za wycięty numer (przecież mógł mu nieść sztalugę i płótno - następnym razem sam mu ją wyrwie z rąk), ale wlepiające w niego spojrzenie, duże, brązowe oczy Watsona wszystko mu wynagradzały.
Ten elegancki człowiek niezwykle pasował do takiej scenerii. Późne popołudnie, nieuczęszczana część ogrodu, trele ptaków i wielka wierzba, pod którą siedzi samozwańczy artysta, cierpliwie malując. Jego marynarka oraz krawat wciąż leżały na ziemi, groteskowo wtapiając się w soczystą trawę.
- Wciąż nie podzieliłeś się ze mną swoim sekretem - dopomniał się John, nie przerywając pracy ani na krótką chwilkę - Nie zapomniałem o tym.
- Sekrety z definicji są sprawami lub informacjami, które trzeba ukrywać, a nie się nimi dzielić - zaoponował brunet - Nie namawiałem cię do wydania swojego sekretu, powiedziałeś mi o nim z własnej woli. Dlatego uważam, że mówienie ci mojego sekretu jest nieuczciwe.
- Wymigasz się, Sherlock. Po prostu nie chcesz mi niczego powiedzieć.
- Skoro nie chcę ci tego powiedzieć, to całkiem możliwe, iż nie powinieneś o tym wiedzieć.
Watson popatrzył na niego dłużej niż zwykle, odłożył na chwilę węgiel i przekrzywił głowę, przypominając naiwne słodkie dziecko.
- A może chciałbym o tym wiedzieć.
- A może ja nie chcę ci powiedzieć.
- Tego już się domyśliłem.
- Brawo, wspaniała dedukcja.
Blondyn wrócił do szkicowania, grymasząc pod nosem, a Holmes uniósł oczy ku niebu.
Gdy tylko chciał, doktor potrafił się zmienić w marudne dziecko, proszące w kółko o jedno i to samo. Nie doprowadzał jednak do wściekłości, a niewielkiej irytacji i rozczulenia.
Zaczął wiać delikatny wiatr, przynosząc ze sobą ukojenie w postaci chłodu oraz zapachu kwiatów z ogrodu. Słońce powoli traciło na swej mocy, chyląc się ku zachodowi i barwiąc niebo na odcienie czerwieni oraz żółci.
- Może jednak jest coś, czym byś się ze mną podzielił? - nie odpuszczał towarzysz - Cokolwiek.
Brunet westchnął ciężko i przymknął na chwilę oczy, wywołując zdenerwowane komentarze artysty, który właśnie na jego oczach się skupiał. Zastanowił się chwilę i wypuścił z ust potok słów, zalewając rozmówcę nieistotnymi informacjami.
- Moją ulubioną książką jest "Wyspa skarbów" Roberta Louisa Stevensona. Kocham grę na skrzypcach i robię to od małego. Nauczyła mnie siostra Eurus, która aktualnie leży toczona chorobą w naszym domu w Londynie. Prawie codziennie widuje się z Molly Hooper, dziewczyną z targu. Dzięki temu zawsze w domu masz świeże owoce. Dziś rozmawiałem z twoją córką Rosie. Groziła mi zniszczeniem mienia, jeśli zrobię coś nie tak podczas "zabawy" z tobą. Przy okazji, twoje prześcieradła są do niczego. Uwielbiam panią Hudson, którą traktuję jak matkę, nie przepadam za Donovan, a do szewskiej pasji doprowadza mnie już sama twarz Andersona. Przepadam za herbatą, szczególnie jeśli została zaparzona przez człowieka, który się na tym zna. Dla przykładu napój wykonany przez ciebie był znakomity. Nie odczuwam potrzeby spożywania regularnych czy obfitych posiłków i mam problemy ze snem. Na razie to tyle. Kiedyś mogę opowiedzieć więcej, jeśli takowa wiedza do czegokolwiek ci się przyda.
John patrzył na niego z otwartymi ze zdziwienia ustami i powoli przyswajał informacje jedna po drugiej, zapewne próbując w jakiś logiczny sposób je uporządkować.
Sherlock uśmiechnął się z wyższością do Watsona, a w jego oczach zagościły iskierki rozbawienia.
- Czy doktor ma jakieś pytania?
- Jedno.
Holmes uniósł brwi w geście zaskoczenia. Opowiedział mu dość dużo a on odnalazł tylko jedną kwestię, która podlegała wątpliwości?
Blondyn zmarszczył brwi i uśmiechnął się sztucznie, odkładając węgiel na bok.
- Kim do diabła jest Molly Hooper?
***
Panowie wreszcie zeszli z tej oficjalnej stopy i mówią do siebie po imieniu, co w tamtych czasach było dość... intymne. Nawet najlepsi przyjaciele Holmes i Watson (mam na myśli książkę Doyla) mówili do siebie po nazwisku.
Zmieniłam to. Głupio by było, gdyby Sherlock wzdychał do "pana Watsona" a John do "pana Holmesa".
Z Rosie trochę mała kryminalistka, grożąca swojej służbie. Miejmy nadzieję, że dobra materialne Sherlocka nie wylądują w sadzawce.
Następny rozdział przyniesie, cóż, "różne fajne rzeczy". Mycroft okaże się wcale-nie-takim-złym teściem, Moriarty uchyli kolejny rąbek tajemnicy doktorka, który USILNIE nie chce, aby Sherlock cokolwiek na temat sprawy Sholto wiedział. Ciekawe czemu...?
Dodam jeszcze, że nad jedną ze scen z przyszłego rozdziału siedziałam pół dnia, zastanawiając się "jak to niby napisać". Także będzie ciekawie.
Do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top