Rozdział 5

Czekają nas wielkie porządki! Nie tylko ze względu na Wielkanoc.
Sherlock zrobi wielkie szuru-buru w gabinecie Watsona, co zaowocuje ciekawą sytuacją. Służący oficjalnie stanie się przyjacielem Molly i odbędzie rozmowę z Mycrosoftem, który zdradzi mu "wielką tajemnicę Wszechświata".
Albo i nie.
Nigdy nie ufajcie autorom czegokolwiek, prawie zawsze kłamią.

***

dzień później

- To nie ja!

Anderson stał w drzwiach pralni, patrząc na wzburzoną panią Hudson.
Miotała nim bezsilna złość jednak nie mógł tak po prostu kłócić się z kobietą, która im gotowała i we wszystkim pomagała. Byłoby to niemal jak kłótnia z ukochaną matką. Matką, która przyłapała dziecko na sekretnym podjadaniu ciast z szafek.
Sherlock stał w pewnym oddaleniu, doskonale słysząc każde słowo głośnej konwersacji staruszki i służącego.
W pralni od wczorajszej nocy wciąż leżało rozmięknięte ciasto, które wypadło Holmesowi z dłoni. Doskonale zdawał sobie sprawę ze swojej winy ale nie potrafił się powstrzymać, kiedy spostrzegł, iż Anderson wciąż chwiejnie trzymał się na nogach po wczorajszej nocy. Założyłby się o swoje ukochane skrzypce, że z beczki z winem ubyło jeszcze parę kieliszków po uczcie a opróżnił je nie kto inny, jak sam Philip Anderson, teraz próbujący udowodnić swoją niewinność.

- Może chodziłem w nocy po domu ale nie jadłem żadnego ciasta! A tym bardziej nie przesiadywałem w pralni!

- Śmierdzisz alkoholem, Philipie. Tylko tyle mam ci do powiedzenia. Posprzątaj to ciasto i wracaj do pracy - mówi rozkazującym tonem pani Hudson, definitywnie kończąc rozmowę. Przeszła obok ścierającego kurz z półki w korytarzu Sherlocka i zniknęła w odmętach kuchni.
Z pomieszczenia dobiegał słodki głos Molly Hooper, która z własnej inicjatywy przyszła do domu doktora z prowiantem. Trajkotała wesoło ze staruszką, opowiadając o dzieciństwie spędzonym na wsi.
Sherlock odwrócił się do Andersona i uśmiechnął szeroko, kiwając ścierką w jego stronę. Mężczyzna zmarszczył brwi, doskonale wiedząc, co uczynił Holmes.

- To było twoje ciasto, prawda?

- Może było, a może nie.

- Cholerny Holmes.

Philip wyszedł z korytarza wolnym powłóczystym krokiem, szurając stopami o świeżo wyczyszczoną przez Donovan podłogę.
Brunet czuł się dumny z siebie, kompletnie niezasłużenie, i wrócił do metodycznego przeciągania wilgotną ściereczką po meblu.
Wtedy na schodach zjawili się pani Mary i Mycroft, z czego dżentelmen trzymał córkę za rękę, prowadząc ją ostrożnie po schodach. Sherlock odwrócił się w całkiem przeciwnym kierunku, nie chcąc patrzeć na pana Morstana.

Czuł się odrobinę zażenowany faktem, że zranił jego zamiast Moriartiego, ale nie miał najmniejszego zamiaru przepraszać. Poza tym był pewny, iż Mycroft wcale by przeprosin nie przyjął a jedynie kazał mu się wynosić, żeby nie musiał na niego patrzeć.

- Panie Holmes - zawołała Mary z delikatnym (prawdziwym) uśmiechem - Mamy dla pana zadanie.

- Słucham.

Ojciec i córka zeszli całkiem na dół, kiedy na schodach zjawiła się gromadka dzieci, przepychająca się i wrzeszcząca wniebogłosy. Jedyną opanowaną była ta sama dziewczynka, która pokazała mu język, kiedy przybył tu po raz pierwszy. Wciąż nie znał imion dzieci lecz to zapewne nie była córka doktora Watsona. Kolor włosów gryzł się z całą resztą.
Szkraby przepchnęły się między Mary a Morstanem i wybiegły na zewnątrz, zbierając się przed domem. Ostatnia ciemnowłosa dziewczynka zmierzyła go natrętnym wzrokiem, jednak w jej błękitnych oczach (odziedziczonych po matce) dostrzegł zagubienie, rozżalenie i niemy krzyk.
Zanim zdążył dokładniej zanalizować cokolwiek, dziecko zniknęło za drzwiami wejściowymi.

- Moja córka, dzieci i ja wychodzimy - mówi ze sztuczną życzliwością Mycroft, machając delikatnie parasolką, która służyła mu dziś jako laska do podpierania się (stopa wciąż musiała go boleć) - Służba dostała wolne popołudnie, ty natomiast zajmiesz się gruntownymi porządkami w gabinecie Johna. Zrób to jak najszybciej, póki gospodarz pracuje. Radzę zacząć od umycia okien. Są najgorsze z całej tej zbieraniny brudów.

- Myślałam, że tylko odprowadzasz mnie do drzwi - mówi zaskoczona blondynka, patrząc z zaciekawieniem na ojca - Dokąd się wybierasz?

- Do Lestrade. Mamy parę spraw do omówienia, męskich spraw - odparł wymijająco Morstan, zachowując idealnie kamienną twarz.
Sherlock jednak nie dawał się tak łatwo zwieść i wciąż uporczywie wypatrywał na marmurowym obliczu mężczyzny jakichkolwiek oznak sympatii czy może niechęci do osoby, z którą miał się spotkać. Ujrzał wtedy coś, czego nie powinien zobaczyć ktokolwiek a szczególnie on, nędzny służący. Jeden z kącików ust uniesiony był delikatnie w górę, imitując skryty przed córką uśmieszek, a oczy błyszczały z podniecenia. Wreszcie w stalowo szarym odcieniu zagościło coś zgoła podobnego do tego niewinnego odcienia błękitu, który znajdował się w oczach Mary.

- Ależ oczywiście - zaśmiała się ironicznie i poklepała ojca po ramieniu - Przyjaciele często mają swoje własne sprawy. Wychodzę!

I wyszła, nie zamykając za sobą drzwi. Zebrała wszystkie dzieci w względnie uporządkowaną grupkę i ruszyła przez ulicę, zapewne wybierając się na spacer lub w odwiedziny.

- Otóż to - wtrącił nagle, nie do końca świadomie, Holmes, wciąż patrząc na Mycrofta.
Jego mimika diametralnie się zmieniła - znów zagościł tam dawny grymas znudzenia i umiarkowanego oburzenia. Obserwator, chcąc nie chcąc, odnajdywał w specyficznym obrazie Mycrofta samego siebie. Przerażało go to i jednocześnie intrygowało.

- Doktor będzie za parę godzin z powrotem, dlatego radzę się pospieszyć z porządkami - zauważył cierpko mężczyzna i delikatnie dźgnął Sherlocka końcówką parasolki w klatkę piersiową - I lepiej niech się pan nie obija, bo karą będzie ten sam widelec, który wczoraj stał się nieproszonym gościem w moim bucie.

- Raczej stopie.

- Jak zwał, tak zwał. Niech się pan pilnuje, panie Holmes. Będzie pan w domu całkiem sam.

Mycroft odchrząknął, poprawił swoją drogą marynarkę, ścisnął pewniej rączkę czarnej parasolki i wyszedł z domu, trzaskając głucho drzwiami. Obserwator usłyszał nierówne kroki przed wejściem, które szybko się oddaliły i w miarę upływu czasu ucichły.
Następnie mieszkanie opuściła Molly (wcześniej ucinając z Holmesem krótką pogawędkę), reszta służby i pani Hudson, która wyglądała, jakby miała zamiar iść do kościoła - elegancko i odświętnie.
Kiedy Sherlock upewnił się, że nikt i nic nie zakłóci idealnej ciszy, jaka nagle nastała w całym domostwie, uśmiechnął się szeroko i odrzucił od siebie ścierkę z niemałym obrzydzeniem. Denerwowała go ta praca, to ciągłe sprzątanie kurzu z mebli tej pozornie idealnej rodziny. Teraz jednak otrzymał zadanie specjalnie.
Ruszył szybkim krokiem po schodach, biorąc dwa stopnie co krok. Wystrzelił na korytarz i wpadł do gabinetu doktora, rozglądając uważnie wokół.
Przez zasłonięte ciężkimi firanami okna nie wpadał ani jeden promyk popołudniowego słońca. Kurz zdawał się wypełniać powietrze i każdy oddech, jaki Sherlock wziął w pomieszczeniu. Kartki wciąż były rozrzucone w nieładzie a szkielet nadal nosił na sobie stetoskop. Zaszła jednak zmiana.
Holmes zmierzył wzrokiem sztalugę, stojącą na prawo od ciemnych okien. Białe wysokiej klasy płótno pomalowane zostało na granatowo, który rozpływał się u dołu w błękit, a na górze stawał się głęboką czernią. Na środku artysta zostawił puste miejsce, jakby chciał coś domalować jednak nie był pewny, co to mogłoby być.
Przejechał opuszkami palców po niedokończonym obrazie i westchnął.
Eurus uwielbiała sztukę. Sama nauczyła go grać na skrzypcach, kochała śpiewać i szkicowała węglami, najczęściej jego. Irytował go fakt, iż w szafkach swojej siostry mógł znaleźć samego siebie w różnych pozach, o różnych minach i w różnym nastroju.
Utalentowane rodzeństwo Holmes - jedna śmiertelnie chora, drugi był służącym. Najwidoczniej los nie był dla nich wyjątkowo łaskawy.

- No dobrze.

Brunet zakasał rękawy białej koszuli i odsunął ciężkie, ciągnące się aż po ziemi firany na boki,wpuszczając do gabinetu światło. Promienie słoneczne igrały na ścianach i przedmiotach, tworząc skomplikowane wzory czy kształty.
Ostatnie okno sprawiło mu najwięcej problemu. Złapał za prawą część bordowej firanki i spróbował delikatnie ją przesunąć - bezskutecznie. Spróbował ponownie z takim samym efektem.
Wreszcie, w akcie tłamszącej go irytacji, brutalnie szarpnął materiałem, w końcu odsłaniając całe okno. Coś spadło na podłogę, wyrywając się z grubego materiału, którym przedmiot był najwyraźniej owinięty.
Sherlock spojrzał ze zdziwieniem w dół i zamarł. Tuż przy jego nogach leżał najprawdziwszy Stradivarius a tuż obok smyczek. Mężczyzna jak zaczarowany ujął skrzypce w dłonie, obchodząc się z nimi najdelikatniej jak potrafił.
Muskał palcami struny, przyłożył policzek do chłodnego laminowanego drewna i zagrał dłonią prostą melodyjkę. Dźwięki zdawały się rozpływać w powietrzu, zostawiając po sobie gorzko słodki posmak. Tak brzmiał prawdziwy instrument.
Zerknął na smyczek, który niemal nawoływał go do siebie, zachęcając do gry. Brunet wykonał w głowie szybkie obliczenia, pozwalające mu sprawdzić ile mniej więcej czasu potrzebował na sprzątnięcie gabinetu Watsona. Ze spokojem uznał, iż parę utworów mu nie zaszkodzi. Poza tym w domu nie było nikogo, kto mógłby na niego donieść (Anderson również dostał wolne).
Ujął smyczek pewniej i z nabożną czcią przejechał nim po strunach, które odpowiedziały kojącą melodią, tak idealną w swej prostocie.

Dopiero zagrał parę nut, a już zdążył się zakochać. Rozpoczął muzyczną samotną podróż od Niccolo Paganini i Kaprysu nr 24, przeskoczył następnie do La Campanella a zakończył razem z Siergiejem Rachmaninowem Vocalise.
Raz struny były głaskane przez jego gładkie ruchy smyczka, innym razem zdawało mu się, że jeszcze chwila a niepowtarzalny instrument, jaki miał zaszczyt trzymać w dłoniach, rozpadnie się na popiół a on zostanie wyrzucony z pracy.
W ostatni utwór wczuł się najbardziej. Grając znaną melodię (która brzmiała o wiele lepiej na skrzypcach Watsona) wpatrywał się w dal, gdzie samotne na polach drzewa uginały się pod naporem silnego wiatru a chmury goniły się na błękitnym niebie.
Uśmiechnął się smutno i zażyczył sobie, aby jego muzykę mogła usłyszeć Eurus. Aby ten hulający bezkarnie wiatr zaniósł kojące dźwięki jego siostrze, przez co wyzdrowiałaby raz na zawsze. Dołączyłaby się wtedy do niego i razem zagraliby na skrzypcach, idealnie ze sobą współgrając. Tu, w bezpiecznym domu doktora, z daleka od Londynu i jego wszelakich niebezpieczeństw.
Zakończył cicho utwór, dodając parę wysokich nut od siebie i odetchnął z ulgą. Czuł, jakby właśnie wygrał na strunach samego siebie; pozwolił sobie na oderwanie się od realnego racjonalnego świata, uciekając w krainę stworzoną we własnej wyobraźni. Tam Eurus była zdrowa i szczęśliwa a on sam wylegiwał się na ławce pod wielkim drzewem, podziwiając ogród Johna.
Tak mogłoby być.

- To było przepiękne.

Sherlock podskoczył jak oparzony i niemal wypuścił skrzypce z rąk, które mogły upaść na podłogę i, nie daj Bóg, się zniszczyć.
W progu pomieszczenia stał Watson, opierając się bokiem o framugę drzwi i patrząc na niego niebezpiecznie lśniącymi oczami. Blondyn pociągnął nosem i przetarł twarz dłonią, dyskretnie ocierając samotną łzę.
Holmes wpatrywał się nierozumiejącym wzrokiem w mężczyznę, który wszedł do środka, trzymając w jednej dłoni czarną torbę z fiolkami i innymi przyrządami, potrzebnymi mu do wykonywania swojego zawodu. Odłożył tobołek na krzesło stojące przy biurku, zrzucił z siebie wierzchnie odzienie i stanął niedaleko bruneta.

- Stój jak stałeś - zażądał nagle Watson a jego ciemne oczy rozświetlił dziwny blask; skojarzył się Holmesowi z płomieniem świecy - Złap skrzypce tak, jakbyś miał zamiar znów grać.

Sherlock z niemałym zdziwieniem wykonał polecenie doktora, który z zafascynowaniem zaczął się do niego zbliżać.

- Dobrze, trochę wyżej podbródek. Nie tak, jeszcze wyżej. Właśnie, a teraz obróć głowę w lewo. Twoje lewo. Tak, idealnie.

John stanął tuż przed nieruchomym Holmesem i ze skupieniem wymalowanym na opalonej twarzy, przejechał palcami po policzku mężczyzny, subtelnie gładząc jego wystające kości policzkowe. Przypominało to muśnięcia nieśmiałego motyla monarcha, który postanowił przysiąść na skórze bruneta a następnie odlecieć, dotykając go jeszcze swoimi delikatnymi skrzydłami.
Po szybkim namyśle doktor wyciągnął również drugą dłoń, poprawiając niesfornie zwijające się ciemne loki bruneta. Jeden kosmyk postanowił być jednak krnąbrny i wciąż opadał na jego blade czoło.

- No nic - westchnął blondyn - Wygląda na to, że musi tak zostać. Możesz już się ruszyć.

Sherlock wrócił do swej zwyczajnej pozycji, patrząc na Watsona z góry. Oczywiste było, iż żądał wyjaśnień (bez względu na to jak magiczne było to, co przed chwilą poczuł).
John objął wzrokiem cały gabinet i uśmiechnął się niemrawo.

- Nie wiedziałem, że jest tu tyle sprzątania. Dasz sobie radę?

- Chyba nie sugerujesz, że nie potrafię sprzątać?

- Nie śmiałbym - zaśmiał się doktor, dostrzegając urażoną dumę w szarych oczach Holmesa - Mimo wszystko chciałbym ci zaproponować pomoc. Muszę przypilnować, abyś przypadkiem nie wyrzucił czegoś ważnego.

- Dlaczego chcesz mi pomóc? Przecież jestem twoim służącym, to moja praca - zdziwił się Sherlock, marszcząc brwi.

- Naprawdę muszę odpowiadać na takie pytanie?

- W takim razie dlaczego kazałeś mi stanąć ze skrzypcami?

John zmrużył oczy a jego zaróżowione wargi rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, który zdawał się oświetlać pomieszczenie jeszcze silniej niż słoneczny blask.
Brunet naprawdę starał się nie zerkać na wargi Watsona, jednakże było to znacznie silniejsze od niego. Zgolenie zarostu to bezapelacyjnie najlepsza decyzja doktora, jaką do tej pory podjął.

- Czuje się jak na przesłuchaniu. Jeszcze jedno pytanie a stąd wyjdę i będziesz zmuszony dokonywać porządków sam - zagroził z uśmieszkiem blondyn, czym skutecznie uciszył ciekawskiego Sherlocka - Od czego zaczynamy?

***

Ciche ostrożne kroki dziewczyny zadziwiały Holmesa. Przez większość czasu potrafiła być niewiarygodnie niezdarna i niedyskretna, tymczasem teraz jej chód zmienił się nie do poznania. Kroczyła ścieżką pewnie, aczkolwiek z pewną dozą kobiecości i spokoju, co spodobało się Sherlockowi. Miała zadatki na prawdziwą damę.
Opowiedział jej pokrótce o wydarzeniach w domostwie doktora, pomijając jednak najistotniejsze dla niego rzeczy, takie jak niespodziewany dotyk czy gonitwa.

- Wiedziałam, że doktor Watson jest niezwykle dobrym i miłym człowiekiem, nie sądziłam jednak, że będzie pomagał swojemu służącemu w sprzątaniu domu! - zawołała zdziwiona Molly, patrząc na rozmówcę dużymi lśniącymi oczami.

- Odebrałem to w podobny sposób.

Szli wąską, niemal zatartą ścieżką od północnej strony lasu, gdzie mech porastał drzewa i kamienie. Z kniei tchnął chłód i świeże powietrze natury, lekkie i orzeźwiające. Z ich prawej wznosił się ciemny bór, z lewej mieli widok na łąki, nad którymi leniwie zachodziło słońce. Przeróżne ptaki wygrywały swoje własne melodie, komponując pieśni pochwalne dla Matki Natury.
Mężczyzna wziął głęboki wdech, napełniając płuca przyjemną wonią.  Naprawdę podobało mu się życie na wsi, tuż obok cudownej przyrody. Kiedy tylko Eurus wyzdrowieje, kupi jakiś niewielki dom z dala od cuchnącego brudem i kupą ludzi Londynu. Tutaj byłoby im najlepiej.
Brunet wyjął ręce z kieszeni i splótł je za plecami, zrównując swój krok z towarzyszką.

- Może nie powinienem tak wszystkiego analizować - stwierdził, nie całkiem zgadzając się z własnym poglądem - John jest po prostu dobry, dlatego tak robi.

- I dlatego nie wyrzucił cię z pracy, kiedy wbiłeś zastawę w nogę jego teścia? - zaśmiała się Hooper, również zaplatając dłonie z tyłu. Odnotował ten fakt i zmarszczył brwi, dokładnie śledząc oczami każdy ruch dziewczyny.
Ludzie zauroczeni sobą podświadomie naśladują wzajemnie pewne cechy zachowania. Kiedy kobieta naśladuje nawyki mężczyzny (sposób trzymania przedmiotu czy podpierania dłonią głowy) to z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że chce zyskać zainteresowanie. U płci męskiej reakcje są niemal takie same.
Molly wyraźnie go naśladowała, nie był jedynie pewien, czy robiła to świadomie.

- Nie jesteście już tylko pracodawcą i służącym, Sherlock - kontynuowała kobieta, uśmiechając delikatnie - Wasze stosunki wyraźnie się ociepliły. Nie musicie być wobec siebie nazbyt oficjalni, miło spędzacie czas i rozmawiacie. Jesteście przyjaciółmi.

Uśmiech Hooper przypominał żywy promień popołudniowego słońca, który jakimś cudem zdołał przetrwać aż do teraz, oślepiając postronnego obserwatora. Mimika jej twarzy dynamicznie się zmieniała, raz ciesząc się niczym małe dziecko, raz w zamyśleniu spoglądając w głąb lasu.
Przewiązana w jej pasie granatowa wstęga ładnie podkreślała figurę dziewczyny, dodając jej uroku. Była osobą wesołą, inteligentną i żywą. Wiedziała czego chce lecz wahała się wyciągnąć po to drobną dłoń.
Sherlock od razu ją polubił i zaliczył do niewielkiego grona "Ludzi trochę mniej nudnych". Do wymienionej elity zaliczał się również Moriarty, Mycroft i doktor, z czego Watson zajmował szczyt listy.
Holmes skinął głową na znak zgody ze słowami towarzyszki i odwrócił się w jej stronę z lekkim uśmiechem na wargach.

- My też jesteśmy przyjaciółmi?

- Co?! Nie wiem... Chyba. Może...? Tak! - zaczęła się zacinać zawstydzona Molly.
Zawsze tak robiła, kiedy brunet (specjalnie) wprawiał ją w zakłopotanie - miała przez to czerwony nos i policzki, a oczy lśniły jej jak porcelana. Nie robił tego złośliwie lecz z czystej ciekawości.

- Uznajmy więc, że jesteśmy.

- Dobrze...

- Piękny zachód słońca,prawda? - zauważył nagle Holmes, zatrzymując się na nieuczęszczanej ścieżce.Odwrócił się całym ciałem w stronę zachodzącego słońca, chłonąc widoki.
Niebo mieniło się odcieniami błękitu oraz granatu, dalej zmieniając się w delikatny niczym puch róż i czerwień. Słońce znikało za horyzontem powoli, jakby metodycznie usuwając się w cień i oddając swoje miejsce nocy.
Brunet mimowolnie powrócił myślami do doktora Watsona, jak gdyby tak zapierający dech w piersiach widok w jakiś sposób nawiązywał do blondyna. Przypomniał sobie rozleniwiony uśmiech Johna, to, jak go pochwalił za grę na skrzypcach (a potrafił zagrać jeszcze lepiej, niż wtedy) i muśnięcie skrzydeł motyla, kiedy przejechał palcem po jego twarzy i ułożył rozwichrzone ciemne loki.
Na tym polegała przyjaźń? Na tych delikatnych pieszczotach, krótkich spojrzeniach bez słów, dzieleniu jednego uśmiechu i jednego grymasu? Na potajemnych schadzkach w nocy, dzieleniu sekretów, małych i dużych, pomocy i podzięce?
Dlaczego w takim razie nie robił tego samego z Molly Hooper, która również była jego przyjaciółką? Dlaczego nie miał podobnej relacji z panią Hudson, która niemal zastępowała mu matkę?
Może to on robił coś nie tak. Może powinien zrobić Molly to samo, co John robił jemu. Może tak powinno być a on nawet nie był tego świadom.
Zerknął szybko na zachwyconą rozciągającym się przed nimi widokiem dziewczynę i wyobraził sobie, jak gładzi ją dłonią po twarzy. Odchrząknął i skupił wzrok na swoich umiarkowanie czystych butach.
Nie potrafiłby tego zrobić. Czyn ten wydawał się zgoła nieadekwatny, żeby nie powiedzieć nieprzyzwoity.

- Sherlock, może wracajmy do miasteczka - zaproponowała po dłuższej chwili milczenia Molly. Poczuł, jak jej dłoń zacisnęła się na jego prawym nadgarstku, przyciągając całą rękę do siebie. Następnie nieśmiało wsunęła palce w jego nieznacznie zaciśniętą dłoń - Zaraz zacznie się ściemniać.

Holmes nie odpowiedział. Skinął jedynie głową i ruszył w drogę powrotną, ciągnąc za sobą milczącą kobietę.
Trzymanie się za ręce było u przyjaciół czymś naturalnym. Był mężczyzną, który odprowadzał damę do domu.
Doskonale wiedział, iż panna Hooper była w nim zadurzona. Ona również przykuwała jego uwagę, jednak z zgoła innych powodów niż romansowanie. Intrygowała go i instynktownie ją polubił. Ufał, że ona sama to rozumiała.

- Jak sądzisz, dlaczego kazał mi pozować przy oknie? - spytał mimochodem brunet, ponieważ kwestia ta męczyła go już od dłuższego czasu.

- Wszystko przed nami, Sherlock.

***

dzień później

Cały gabinet doktora Watsona niemalże błyszczał dzięki, wydawałoby się nużącej, pracy Sherlocka i właściciela domu, którzy całkiem dobrze się podczas sprzątania bawili. Holmes rzucił raz mokrą ścierką w blondyna, przez co tamten ścigał go po całym domu, chcąc odpłacić pięknym za nadobne. W całej tej gonitwie zapomnieli o jednej rzeczy - oknach.
Teraz Sherlock stał z wiaderkiem wody i gąbką, gotowy do zmierzenia się z zaciekami i tłustym brudem oblepiającym szyby. Otworzył jedno z okien, ostrożnie je uchylając, podświadomie obawiając się, iż znów strąci Stradivariusa.
Tym razem John schował skrzypce w bezpieczniejsze miejsce, głównie za sprawą namów bruneta, który nawymyślał właścicielowi instrumentu, że nie zasługuje na Stradivariusa, traktując go jak jakiś zwykły mebel. Teraz skrzypce leżały bezpiecznie na wysokiej szafie, gdzie nikt ich nie mógł dostrzec.
Zamoczył gąbkę w ciepłej wodzie z octem, który drażnił jego wrażliwy węch, i wziął się do pracy. Jednocześnie myślał, że przyjemniej by mu się pracowało z doktorem, lub chociaż w jego towarzystwie. Dziś jednak zmuszony był obejść się smakiem, ponieważ Watson został pilnie wezwany do chorego jegomościa w sąsiedniej wsi.
Powoli jeździł namoczoną gąbką po szybie, jak najstaranniej zmywając wszelki brud i kurz, jaki napotkał na drodze. Na schodach usłyszał znane kuśtykanie, dlatego z rozmachem otworzył drugą okiennicę i ją również zaczął szorować, czekając cierpliwie na wejście pana Morstana.
Mężczyzna wszedł do środka nierównym krokiem (dumny jak zawsze), złapał za krzesło i postawił je niedaleko stanowiska Holmesa. Usiadł ciężko na drewnianym siedzeniu i patrzył uważnie na służącego z krzywym uśmieszkiem rozciągającym się na twarzy.

- Widzę, że kompletnie zignorowałeś moją radę - wytknął Mycroft - Mówiłem, abyś najpierw zajął się oknami, tymczasem cały gabinet lśni czystością a okna jakie były, takie są.

- Doktor kazał je na razie pominąć - skłamał machinalnie Sherlock, skupiając całą swoją uwagę na starciu plam z szyb.
Nie miał najmniejszej ochoty ani zamiaru opowiedzieć o zabawie jego i Johna, kiedy uciekał przed nim z pokoju do pokoju, śmiejąc się do rozpuku. Zdawało mu się jednak, że Morstan coś wiedział.
Pokiwał głową z jawnie fałszywą aprobatą, słusznie doszukując się oczywistego kłamstwa bruneta.

- Watson się zmienił. Trochę odżył ostatnimi czasy. Ostatnio przyłapałem go nawet, jak nucił w wannie.

- Często ma pan w zwyczaju wchodzić swojemu zięciowi do łazienki? A może coś się panu pomyliło i to sierżant Lestrade zwykł śpiewać podczas kąpieli? - sarkastycznie zapytał Holmes, rzuciwszy gąbką do wiadra. Woda chlusnęła poza obręb plastiku i poplamiła nieco dywan.
Odwrócił się całym sobą w stronę rozmówcy, na którego usta wpełzł cierpki grymas.

- Nie wiem o czym mówisz. Proszę mi powiedzieć, panie Holmes, co pan sądzi o profesorze Moriarty?

- Skąd takie pytanie?

- Wiem, że to on miał otrzymać w podarku część zastawy w bucie. Pytanie brzmi "dlaczego".

Sherlock zmrużył nieznacznie oczy, wpatrując się w Mycrofta.

- Nie przypadł mi do gustu. Czy taka odpowiedź pana satysfakcjonuje?

Pan Morstan pociągnął nosem z wyższością i uniósł podbródek, jakby wyzywał go na pojedynek. Założył nogę na nogę i zaczął kiwać stopą w rytm nieznanej brunetowi muzyki.

- W takim razie niech pan powie, co sądzi o doktorze Watsonie.

Holmes wciągnął powoli powietrze, domyślając się o co chodziło rozmówcy.
On już wiedział.
Wszędobylski Mycroft wywęszył wszystko, co się dało. Przywodził mężczyźnie na myśl epidemię uleczalnej choroby. Teoretycznie można się jej pozbyć, ale to wciąż epidemia.

- Nie muszę odpowiadać na pańskie pytania.

- A mimo to wciąż to robisz.

Brunet zirytował się i zacisnął zęby, powstrzymując gniew.

- Doktor jest pogodnym człowiekiem, uśmiechniętym i otwartym. Nie mam na co narzekać a pan nie ma o co pytać. Nie widzę sensu w prowadzeniu dalszej dysputy.

- Wiesz, że on nie zawsze był taki? - przerwał mu nagle rozmówca, wpatrując się dużymi zamyślonymi oczami w jeden stały punkt gdzieś w oddali, a jego twarzy znów niepokojąco przypominała maskę - Na początku był spokojny i dobry, później stał się gburowaty i, doprawdy, czasem doprowadzał mnie na skraj cierpliwości swoimi dziwacznymi wybrykami. Ale teraz znów jest inny.

- Inny? - zainteresował się bezwiednie Sherlock, chcąc dowiedzieć się więcej o Johnie.

- ...szczęśliwy.

Mycroft popatrzył na niego dziwnym, można by rzecz, na swój sposób miękkim i zatroskanym wzrokiem. Zmierzył go od stóp do głów, jakby oceniał mężczyznę, i westchnął długo i ciężko.

- Moja córka jest... kochana - zawahał się na krótką ulotną chwilę - Odnoszę jednak wrażenie, iż nie pasuje do naszego doktora. Nie, to nawet nie jest już wrażenie. Sam widzisz Holmes, że nawet ze sobą nie sypiają. Teraz John był zdolny zapomnieć o swoim wieku oraz pozycji i biegał za tobą jak pies. Tak, wiem o waszych wspólnych porządkach i zabawie, jaką sobie urządziliście. Nie dziw się tak, Holmes. Jestem ważniejszym człowiekiem niż ci się zdaje. Poza tym nie zostawiłbym domu pod opieką pierwszego lepszego służącego, musiałeś mieć jakąś eskortę. Wiem też o innych rzeczach.

Sherlocka niezwykle kusiło, aby wysłać swojego zrelaksowanego acz skupionego rozmówcę do stu diabłów i żeby stamtąd już nie wracał (pewnie odnalazłby się w takim specyficznym towarzystwie). Dostrzegał w nim coraz więcej podobieństw z samym sobą, co go niespotykanie przerażało.
Mycroft splótł ze sobą palce dłoni i oparł je o kolano, kontynuując.

- Ostatnio byłeś widziany z jakąś wiejską dziewczyną, czy tak? Podobno sprzedaje produkty na targu.

- Czego chcesz od Molly? - warknął nagle brunet, mając zamiar bronić Hooper bez względu na słowa tego czorta.

- Spokojnie, panie Holmes - roześmiał się sztucznie pan Morstan - Nie mam żadnego interesu do tej damy. Chodzi mi o ciebie. Czy wiążesz względem niej jakieś, że się tak kolokwialnie wyrażę, dalsze plany?

- Pyta pan, czy coś do niej czuję?

- Otóż to.

Mężczyzna prychnął z delikatnym uśmiechem błądzącym w kącikach pełnych ust, schylił się do wiadra po gąbkę i wrócił do starannego mycia okien, ku niemałemu zaskoczeniu Mycrofta.

- Jest pan niewiarygodnie nietaktowny, jak na wysoko postawionego w rządzie dżentelmena - zauważył ironicznie Sherlock, zamykając usta rozmówcy swoją trafną dedukcją - Jeszcze chwila i zacznę podejrzewać, że się panu spodobałem.

- Boże, nie - warknął Morstan, zaciskając zęby i marszcząc brwi - Obawiam się jednak, że ktoś inny zainteresował się pana osobą. Nie jest to na rękę żadnemu z nas ani nikomu, kto mieszka w tym domu. Z tego co usłyszałem z ust zainteresowanego, musi się pan domyślać o kogo chodzi.

Brunet skinął głową milcząco, wypatrując najmniejszych plamek na prawie nieskazitelnej szybie. Przejechał wilgotną gąbką jeszcze parę razy i zamknął umyte okno, które wpuściło do pomieszczenia o ponad połowę więcej światła słonecznego niż reszta.
Moriarty.
Mycroft wziął głęboki wdech i wstał powoli, nadal wpatrując się uważnie w Sherlocka, który definitywnie uznał rozmowę za skończoną. Morstan ruszył do wyjścia, mając świadomość, że brunet czytał z niego równie dobrze, jak on czytał z bruneta. Na tym gruncie rozumieli się doskonale.
Na koniec odwrócił jeszcze głowę w stronę rozmówcy, a jego twarz wyrażała zatroskanie. 

- Niech pan uważa, panie Holmes. Ma pan do wyboru dwie ścieżki. Musi pan zdecydować, którą należy podążyć. Jednak w świetle ostatnich wydarzeń wnioskuję - dodał z krzywym uśmiechem - że już pan wybrał.

Mycroft wyszedł z gabinetu, zostawiając Holmesa samego ze swoimi przemyśleniami.
Domyślił się jednej połowy a drugą wyczytał między wierszami wypowiedzi Morstana. I nie wiedział co z częścią tej informacji zrobić.
Z wrażenia usiadł na krześle, kurczowo trzymając się oparcia dłonią. Zmuszał się do regularnych wdechów i wydechów, chociaż wydawało się to wyjątkowo trudne.
Pierwszą informacją (która wcale go nie dziwiła) był fakt, iż James Moriarty zapałał do niego dziwacznym uczuciem, które mieszało się z chęcią posiadania i stłamszenia drugiego człowieka, oraz z zadurzeniem.
Musiała to być gra, którą dla niego zaplanował. Wciągnął w nią też Mycrofta i, być może, Watsona. Chciał się z nim zabawić, zirytować aż poza nieprzekraczalną granicę i zaśmiać mu się w twarz. Brunet nie mógł na to pozwolić - NIE pozwoli.
Druga informacja, bardziej subtelna i ukryta, dała mu wiele do myślenia. To dlatego miał trudności ze staniem na chwiejnych nogach i dlatego trzymał rękę na klatce piersiowej, monitorując pracujące na najwyższych obrotach serce.
Moriarty nie był jedyną osobą, która zwróciła na niego uwagę w nietypowy sposób. Druga osoba, w porównaniu do profesora (i w porównaniu do każdego), była czysta niczym łza, cierpliwa, uprzejma, ciepła i delikatna w obejściu.
Miała delikatne aczkolwiek męskie dłonie, które potrafiły wykazać się pewnością i siłą w swych działaniach, tak samo jak wrażliwością i kunsztownością.
Miała ona cudowny uśmiech, przypominający zachód słońca, oraz hipnotyzujące spojrzenie brązowych oczu, w których można by bezwiednie utonąć.
Osoba ta była również lekarzem.

***

No i proszę. Sherlock wreszcie spostrzegł, że takie dotykanie i spojrzenia pomiędzy nim a Johnem to NIE jest przyjaźń (z pozdrowieniami dla twórców serialu - kij wam w oko, kochani). Molly tymczasem próbuje nieśmiało wyrwać Holmesa i nawet udaje jej się złapać go za rękę. W tym samym czasie Mycroft odwiedza Lestrade'a (ciekawe po co...). Saaame romanse w tym rozdziale a będzie tego jeszcze więcej i gorzej.
W kolejnym rozdziale czeka jeszcze więcej Johnlocka (w końcu to fanfik o Johnlocku, więc muszę) i poznamy jedyną córkę Johna, Rosie.
Do następnego! <3


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top