Rozdział 10 Zakończenie pierwsze

Nadszedł wielki dzień. Dzień pierwszego pożegnania i mojego ukłonu w stronę czytelnika za wytrwałość. Bez zbędnych słów, przedstawiam wam pierwszą wersję zakończenia "Boy with a Violin".

~*~

Flames to dust
Lovers to friends
Why do all good things come to an end?

~*~

Cienkie zasłony pomimo swej delikatnej faktury nie wpuszczały do pomieszczenia pierwszych promieni słońca, które próbowały przebijać się przez ciemne burzowe chmury. Zegar stojący na szafie wskazywał godzinę 6.42. W całym domu wciąż panowała kompletna cisza i spokój, podobnie jak na zewnątrz, jak gdyby Życie nie zdołało się jeszcze przebudzić po minionej nocy. Sherlock westchnął i przeciągnął się ostrożnie, czując pod sobą niezwykle miękki materac, a na sobie czyjeś ręce i miłą w dotyku kołdrę. Nie był w swoim łóżku, to pewne.
Otworzył powoli oczy i wstrzymał oddech.
Tuż przy własnej twarzy znajdowało się spokojne oblicze wciąż głęboko śpiącego Johna, potarganego i ciepłego. Otaczał go ramionami, a jedną nogę zarzucił na jego uda, całkiem zamykając go w swoim czułym uścisku.
Doktor był nagi, podobnie jak brunet, który w mig przypomniał sobie wydarzenia ostatniej nocy i uśmiechnął się lekko. Ostatnim co zdołał zapamiętać, był miłosne kleszcze, w jakich zatrzasnął go Watson, ze śmiechem nie pozwalając ich opuścić. Potem kompletnie stracił głowę.
Najdelikatniej jak potrafił odsunął się od blondyna, podnosząc się do pozycji siedzącej. Omiótł wzrokiem pokój, zauważając rozrzucone części garderoby na drewnianej podłodze oraz swoją własną bieliznę w kącie.
Z wahaniem uniósł w górę ramiona i odsunął od siebie jedwabistą kołdrę, przeprowadzając szybkie oględziny swojego ciała. Dziś oprócz siniaków, na jego skórze zagościły dziwaczne czerwone ślady, rozsiane niemal równomiernie od szyi aż po mostek, jakby dostał nieznanej odmiany ospy. Wziął pod uwagę z jaką siłą Watson wczoraj go całował i pokręcił z niedowierzaniem głową. Przyjaciel pozostawił na nim widoczne piętna, pokazujące jego obecność. To prawie jak manifest dla całego świata. "Tak, kochałem się z Sherlockiem Holmesem. Jakiś problem?"
Służący zaczął się cicho śmiać sam do siebie i odwrócił w stronę ogarniętego snem towarzysza. Wyglądał niewinnie, gorąco (dobry Boże, on wciąż leżał tuż obok, nago!) i niemal zachęcająco. Przewrócił się na plecy, tym samym odkrywając odrobinę złotawej w odcieniu skóry i rozchylił usta, łapiąc przez nie spokojne miarowe oddechy.
Holmes przejechał dłonią po jego włosach, teraz przypominających gniazdo ptaków, po policzku, zjechał na klatkę piersiową i zatrzymał się na linii, gdzie mężczyznę wciąż zakrywała kołdra. Jednak zamiast ją odrzucić i obudzić Watsona w niezwykle miły sposób, tylko go przykrył czule, zaciskając usta.
Sherlock podniósł się z tego arystokratycznego łoża i przeciągnął na wszelkie możliwe sposoby, nie krępując się już faktem, iż lśnił w niewielkim półmroku bladą nagą skórą. Ciekawe, jak w ciągu jednego dnia potrafił przejść tak dynamiczną zmianę - z niemożności zdjęcia koszuli do ujeżdżania swojego doktora. Człowiek i jego chwiejna psychika były przerażającą całością, niestałą ale całością.
Jego bose stopy zaczynały marznąć przez stanie na zimnej podłodze. Szybko pozbierał swoje ubrania, zaciągnął na siebie bieliznę, spodnie, skarpetki oraz koszulę, niedbale i niedokładnie zapinając jej guziki.
Ruszył do drzwi, otworzył je i odwrócił się w progu, patrząc na chrapiącego cicho Johna Watsona. Uśmiechnął się smutno, doskonale wiedząc, co takiego chciał dziś uczynić. Zdradzi go. Zdradzi go, aby go uratować; dać mu szczęście.
Wyszedł z sypialni z zamiarem wysłania telegramu do Jamesa Moriartiego, prosząc go o spotkanie. Jednak zanim wykona ten ostateczny krok, prowadzący do zagłady pewnego epizodu w życiu każdego z trzech mężczyzn, jego, diabła i anioła, który właśnie przewrócił się na drugi bok w wielkim francuskim łóżku, wstąpi do gabinetu Johna.
Przeszedł szybko korytarzem, jakby był niczym więcej jak cieniem, który snuł się po owym domostwie ponad miesiąc czasu. Drzwi do gabinetu doktora, teraz doskonale mu znane, uchyliły się, wpuszczając go do środka. Tam również panował półmrok, a jedno z okien zostało odsłonięte, oświetlając delikatną poświatą biurko gospodarza domu. Na blacie wciąż piętrzyły się kartki, jedne zapisane, inne kompletnie puste. Tuż obok znajdował się kałamarz z piórem.
Sherlock usiadł przy biurku, złapał za kawałek papieru, w palcach ścisnął pióro i zaczął pisać.

***

Nim wiadomość doszła do profesora, John dostał pilne wezwanie do Londynu. Pewna kobieta poprosiła go o pomoc z chorym synem, który gorączkował i ciągle wymiotował.
Doktor zszedł na dół na śniadanie, które przygotowała pani Hudson, czekając na niego w kuchni. Siedział tam również Sherlock, sączący spokojnie herbatę i czytający poranną gazetę. Kiedy ujrzał w progu zaspanego blondyna, uśmiechnął się szybko i zasłonił gazetą, przerzucając kolejne strony.
Musiał być taki, jak zawsze. Ten spokojny, opanowany i statyczny Sherlock Holmes. Dla dobra sprawy.
Nie umknął jego uwadze wygląd Watsona. Teraz był elegancko ubrany i uczesany. Wyglądał tak jak zwykle, swojsko i magicznie.
Mężczyzna usiadł ciężko na jedynym z krzeseł przy stole i szybko zjadł swoją jajecznicę z tostami, popijając wszystko świeżo zaparzoną herbatą. Następnie bez słowa wybiegł z kuchni, złapał za swoje przyrządy potrzebne przy pracy i zatrzasnął drzwi wejściowe, idąc szybkim marszowym krokiem za posiadłość. Dorożka miała na niego czekać w pobliżu głównej drogi do miasta, ścieżka tam prowadząca biegła przez ogród a następnie kawałek pola.

- Ach, ten nasz John! - zawołała smutno staruszka, zabierając opróżniony przez gospodarza talerz - Nic tylko pracuje! Oby to nie było coś poważnego, dzięki czemu szybko wróci.

- Tak, oczywiście - szepnął beznamiętnie Holmes i odłożył gazetę na stół. Doskonale wiedział, że takowy przypadek nie był niczym ważnym ani ciekawym. On nawet nie był prawdziwy.
Prychnął z udawanym rozbawieniem i schował twarz w dłoniach. Słyszał, jak pani Hudson zaczęła zmywać brudne naczynia, nucąc cicho pod nosem znane mu melodie.
Podczas pisania telegramu do Moriartiego, wpadł na pomysł wywabienia Johna z domu, kiedy dojdzie do wizyty profesora. Wtedy w domostwie znajdowałyby się jedynie dzieci oraz reszta służby, która w niczym mu nie wadziła w owym zadaniu.
Zaadresował liścik do Janine, która w swoim imieniu posłała depeszę po doktora, każąc mu przyjechać do Londynu. Oczywiście dorożkę kazał umiejscowić w zgoła innym miejscu niż tuż pod domem. Musiał się upewnić, że John nie będzie w stanie szybko wrócić, gdyby, powiedzmy, czegoś po drodze zapomniał. Droga przez pola i ogród będzie dłuższa i uciążliwsza, dzięki czemu spędzi poza domem więcej czasu. Czasu, którego tak rozpaczliwie pożądał teraz Sherlock.
Przy odrobinie szczęścia doktor dojedzie do jego rodzinnego domu i zapozna się z jego kochaną Eurus. Już wcześniej zdołał ostrzec ją w liście o swoich wątpliwych przygodach, że czasem może kogoś do niej wysłać, a czasem prosić o przysługę. Rozumiała go jak nikt inny i uwielbiała wszelkiego rodzaju przygody.
Tym oto sposobem napisał dziś trzy listy: jeden dla Janine, drugi dla Moriartiego, a trzeci, najważniejszy, dla samego Johna Watsona. Nie czuł się pewnie, nie wiedział, co może się dziś wydarzyć podczas konfrontacji z profesorem. Może James już na powitanie przystawi mu pistolet do skroni. Może zdoła go pokonać. Jednego był pewien - dziś ktoś zginie.
Brunet wstał po dłuższej chwili od stołu i wyszedł z kuchni, bez słowa wymijając zatroskaną jego stanem panią Hudson. Wspiął się po schodach na piętro, przeszedł pusty korytarz i wszedł do gabinetu doktora, gdzie wszystko wciąż było pozostawione tak, jak wcześniej. Nawet stetoskop nadal zwisał krzywo z modelu szkieletu, zawieszony pomiędzy żebrami.
Zerknął szybko na miejsce, w którym ukryte były skrzypce. Tuż pod Stradivariusem leżała niezaklejona koperta, a w środku złożona na pół, zapisana drobnym pochylonym pismem kartka. Szczerze ufał, że nikt poza Johnem tego nie przeczyta.
Sherlock usiadł z największym spokojem, na jaki było go stać, na sofie, splótł ze sobą palce dłoni, układając je w charakterystyczny dla siebie sposób, i czekał.
Tykanie zegara w pomieszczeniu pozwalało mu zająć myśli czymś nieważnym i prostym, odciągając od wszelkich lęków. Liczył sekundy na podstawie rytmicznego dźwięku, rozchodzącego się po milczącym gabinecie. Siedział w ten sposób dokładnie 1 godzinę 23 minuty i 14 sekund, kiedy usłyszał podjeżdżającą pod dom dorożkę. Głuche kroki rozległy się na ganku, następnie dało się słyszeć stukanie do drzwi wejściowych.
Holmes otworzył oczy, wyrwany z transu, i gwałtownie poderwał się z miejsca. Usłyszał protesty pani Hudson, która otworzyła drzwi mężczyźnie. Tamten zaczął ją uspokajać, oznajmił, że przybył na wezwanie Sherlocka.
Brunet błyskawicznie wypadł z gabinetu Watsona i stanął przed zawsze zamkniętymi drzwiami pokoju Mycrofta. Dziś postarał się o to, aby pomieszczenie to było dla niego dostępne. Od razu uchylił drzwi i czekał.
Staruszka dała się przekonać i wpuściła go na górę. Ktoś zaczął powoli wspinać się po schodach, bez najmniejszej oznaki pośpiechu czy stresu.
Gość przystanął na chwilę, zauważając cierpliwie wyczekującego Holmesa, i uśmiechnął krzywo.

- No proszę, czekałeś na mnie! - zawołał Moriarty, pokonując ostatnie schodki - Świetnie wyglądasz. I te ślady na szyi.Jestem pod wrażeniem.

- Herbaty?

- Wydaje mi się, mój drogi, że nie po to mnie tu wezwałeś - zaśmiał się profesor, wchodząc do gabinetu wciąż nieobecnego pana Morstana (pobyt u Grahama się przedłużył).
Służący wziął głęboki wdech i również wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Wepchnął klucz w zamek, a następnie przekręcił go z łatwością, zatrzaskując ich obu w pokoju.
Jim zauważył klucz w palcach towarzysza i przekrzywił głowę na bok.

- Przecież ci nie ucieknę. To było niepotrzebne.

- Wolę się zabezpieczyć na każdą ewentualność - uznał głucho brunet, chowając klucz do tylnej kieszeni spodni. Mimowolnie przypomniało mu się, kiedy skradał się pewnej nocy z Watsonem pod gabinetem Mycrofta, a blondyn kazał mu wyjąć ten feralny klucz z jego kieszeni. Owe wspomnienie wywoływało uśmiech, który teraz byłby kompletnie nie na miejscu.
Zacisnął pełne wargi i zmierzył wzrokiem swojego przeciwnika, który w najlepsze zaczął krążyć po pomieszczeniu z założonymi za plecami rękoma, wszystko dokładnie oglądając.

- Wiesz, Sherlocku, Morstan nigdy mnie tu nie wpuszczał - zaczął sztucznie smutnym tonem, zaciągając wyrazy aż do przesady - Zawsze spotykaliśmy się w jadalni, salonie albo gabinecie Johna. Nigdy w gabinecie Mycrofta. Był zbyt dumny, aby mnie tu wpuścić, lub miał coś do ukrycia. Ty jesteś taki sam. Zbyt dumny i zbyt skryty. Gdy na początku przeczytałem twoją wiadomość - mężczyzna wyjął z kieszeni garnituru krótki telegram, który otrzymał od Holmesa, i pomachał nim znacząco - myślałem, że to jakiś dziwaczny żart. Jednak po chwili namysłu uznałem, że byłeś cholernie poważny. I miałem rację, nieprawdaż?

Telegram spadł na ziemię, przedtem obracając się parę razy wokół własnej osi. Na porwanej kartce pożółkłego papieru zapisane były chwiejne aczkolwiek krzykliwe litery "To ja ich zabiłem. S.H".
Moriarty westchnął ciężko i rozejrzał nagle po pokoju, jakby czegoś usilnie szukał.

- Strasznie tu duszno. Chodźmy na balkon. Orzeźwimy się zapachem i widokami - zaproponował spokojnie i otworzył drzwi balkonowe na oścież, pozwalając chłodnemu dziś powietrzu na wpadnięcie do gabinetu Mycrofta.
Sherlock wszedł za profesorem na balkon, z którego kiedyś Morstan nakrzyczał na niego za zniszczone prześcieradła. Wydarzenie to wydawało się tak odległe.
Pochmurne niebo zapowiadała opady deszczu, a powietrze było ciężkie i naelektryzowane. Nadchodziła burza. Pomimo ponurej pogody ogród wciąż zachwycał soczystą zielenią i kolorowymi kwiatami, których woń bez przeszkód unosiła się w górę.
Obaj mężczyźni stanęli naprzeciwko siebie, mierząc się groźnymi spojrzeniami i czekając na ruch przeciwnika. James oparł się plecami o balustradę balkonu i uśmiechnął sztucznie w jego stronę.

- Nigdy nie sądziłem, że byłbyś zdolny do takiej zbrodni. Zawsze broniłeś prawa i nawet posłałeś przed sąd paru opryszków. Tak, wiem o tym od Sebastiana Morana, mojego człowieka ze Scotland Yardu. Pomagałeś w paru trudnych sprawach i zdołałeś je rozwiązać, imponujące. Moran informował mnie o poczynaniach policji, dopóki nie postanowiłeś wbić mu parasola w szyję! - warknął wściekle, przestając udawać, że przyszedł tu na zwykłą pogawędkę - Jemu, jak i pozostałym ludziom, którzy mieli do czynienia ze sprawą Jamesa Sholto. Sądziłeś, że nie domyślę się niczego, kiedy moi ludzie zniknęli nagle w jedną deszczową noc, a ty pojawiłeś się przede mną dwa dni później poobijany?! Że nie wiedziałem, iż zniknięcie tych mężczyzn sprawi, że moja umowa z Watsonem przestanie obowiązywać?! Usuwałeś każdy problem, jaki odnalazłeś, a teraz chcesz usunąć ten ostatni. Twój ostateczny problem. Mnie.

Sherlock spiął się cały i wyprostował, chcąc sprawiać wrażenie pewnego siebie człowieka. Profesor rozgryzł go co do joty. Tego właśnie się po nim spodziewał, po wysoko postawionym w społeczeństwie inteligentnym kryminaliście.
Przełknął z trudem ślinę i wyjął dłonie z kieszeni czarnych eleganckich spodni.

- Ty również stałeś się moim kłopotem - kontynuował zjadliwie James - Teraz wiesz, że jestem pająkiem, który utkał zorganizowaną siatkę przestępczą, nie do zerwania czy naciągnięcia. Nie możesz żyć z taką wiedzą. Z pajęczyną się nie walczy, w nią się tylko wpada.

- Jesteś kanalią - warknął służący - Zniewoliłeś Johna Watsona i za to poniesiesz karę. Unieszczęśliwiłeś go i zostawiłeś na skraju rozpaczy, każąc pisać jakieś durne prace medyczne, równocześnie zajmując się jego żoną i płodząc kolejne dzieci.

Moriarty zaśmiał się gorzko i wyrzucił ręce w górę, jakby wołając o pomstę do nieba.

- Widzę, że naprawdę ci zależy, Sherlocku! Tobie naprawdę zależy na tym, żeby doktor Watson był szczęśliwy, nieprawdaż? Powiedziałbym, że to żałosne, ale nawet tego nie zrobię. Nie przybyłem tu po to, aby cię obrażać. Stoimy w tym miejscu, ramię w ramię, aby w końcu rozwiązać całą tą sprawę. Dziś ktoś zginie. Pytanie brzmi "kto?".

Brunet zrobił krok w stronę rywala, patrząc na niego z góry, z obrzydzeniem malującym się na twarzy.
Rozum podpowiadał mu, co mógłby uczynić, aby zakończyć to raz na zawsze. Wiedział też jednak, że diabeł nigdy nie jest sam - prowadza się z demonami. Był niemal pewien, że w dorożce którą przyjechał, siedział gotowy na wszystko oprych. Z powodu troski o panią Hudson i resztę służby, nie mógł wcielić w życie żadnego racjonalnego planu, ani ucieczki, ani morderstwa.
Pociągnął z wyższością nosem i uniósł podbródek, trzymając gotowe do działania ręce wzdłuż ciała.

- Konkluzja jest prosta. Żaden z nas nie może zginąć oddzielnie...

- ...więc zginiemy obaj - dokończył z lekkim uśmiechem profesor i położył swoje dłonie na jego ramionach - Jesteś niespełna rozumu, Sherlocku Holmesie. Chcesz poświęcić swoje życie, abym zginął? Mogłeś mnie po prostu zastrzelić.

- Lubię finezję i nutkę dramatu - przyznał szczerze Sherlock, kopiując ruch rozmówcy - Gdybym zginął tylko ja, nie będzie to miało najmniejszego sensu. Gdybyś zginął tylko ty, od razu wiadomym było by, że tragedia wydarzyła się w domu Johna Watsona, gdzie zbrodni dopuściłem się ja. Nie takiej przyszłości oczekiwałem. Dlatego musimy skonać razem.

- Dlaczego to robisz? Pozbyłeś się każdego, kto wiedział o sprawie Jamesa Sholto. Likwidując mnie, uwolnisz od moich wpływów naszego nudnego doktorka. Ale dlaczego?

Holmes westchnął ciężko i wzruszył od niechcenia ramionami.

- Nie muszę mieć powodu. To mój zwykły kaprys.

- Kaprys, przez który dokonasz żywota. Nie dam się zabić tak łatwo, Sherlock - zastrzegł Jim, śmiejąc się sztucznie i mocniej zacisnął palce na jego ramionach - W drugiej kieszeni znajduje się mój pistolet, którego użyję za parę sekund. Umrzesz na darmo.

- Niekoniecznie - uśmiechnął się Holmes, ku zdziwieniu Moriartiego - Nie wątpię, iż twoja inteligencja dorównuje mojej, może nawet przewyższasz mnie intelektualnie. Jednak nawet geniusze ponoszą porażki. Twoją porażką będę ja.

- Ach tak? - zwątpił z niemal niezauważalnym wahaniem mężczyzna - W jakiż to sposób doprowadzisz do mojego upadku?

Brunet zerknął szybko na rozciągający się pod ich stopami ogród i wylany litym betonem odcinek, który kończył się ścieżką, wijącą się wzdłuż kwiatów. Ta sama ścieżka, którą szedł John Watson, kiedy po raz pierwszy ujrzał go w pełnej krasie.
Następnie napiął wszystkie mięśnie ciała, które tym razem doskonale go posłuchało i poddało się woli właściciela. Wystarczyła sekunda.
Sherlock mocno złapał za ramiona zaskoczonego Moriartiego i rzucił się w bok, w stronę balustrady. Mężczyźni przetoczyli się przez niezbyt silnie przymocowane czarne kraty, zabierając je ze sobą.
Uczucie lotu w powietrzu było czymś niezapomnianym, nieporównywalnym do czegokolwiek, co Holmes przeżył. Patrzył na przerażoną twarz profesora, który najwidoczniej nie spodziewał się, że Sherlock ma zamiar rzucić się razem z nim z balkonu na beton. Dobrze wiedział, że zginie, podobnie jak Sherlock. Był kowalem swojego losu, postanowił, że musi pozbyć się Jima, więc to zrobił. Na swój własny pokręcony sposób.
Usłyszał w myślach, jak John wyzywał go od idioty, którym przecież był.
Nie chciał, aby jego ostatnim widokiem była wykrzywiona twarz Moriartiego. Wciąż jednak trzymał go za ramiona, na wszelki wypadek. Nie chciał żadnego niedociągnięcia, nie teraz.
Skierował oczy na niebo, ciemne i przygnębiające.
Nie. Ten widok również nie napawał optymizmem.
Czuł, jak powietrze go otulało i dawało uczucie komfortu w ostatnich sekundach świadomości, jak lodowaty wiatr smagał go po policzkach. Słyszał śpiew ptaków, tak głośny w jego pustej głowie.
Myśli biegły, ale były niezwykle ciche, jakby umysł pozwolił mu po prostu cieszyć się życiem, ten jeden jedyny raz. Wspomnienia zdawały się go atakować niczym rój wściekłych os, domagając uwagi.
Już nigdy więcej nie przejdzie się z Molly Hooper, z kochaną Molly. Życzył jej wszystkiego, co najlepsze. Aby tak jak zawsze łapała promienie słońca, szeroko się uśmiechała i poprawiała swoje suknie. Przytulił ją na pożegnanie, szepcząc słowa pociechy.
Będzie dobrze, Molly. Świat się nie wali. Uwielbiam cię, Molly. Odnajdź swoje szczęście. Zapomnij o mnie, proszę. Ja o tobie nie zapomnę, nigdy.

Zauważył skwaszonego całą sytuacją Mycrofta, który tylko pokiwał głową z dezaprobatą, mierząc go oceniającym wzrokiem.

- Mówił ci ktoś, że jesteś żałosny?

- Owszem, całkiem niedawno.

- Szkoda, bo chciałem być pierwszy.

- Żegnaj, Mycroftcie. Zadbaj o dom i Grahama.

- Powodzenia, Sherlocku.

Pani Hudson płakała. Wycierała co chwilę łzy w bawełnianą chusteczkę i opierała się o ramię Andersona. Cała służba patrzyła na niego smutno, kręcąc głowami.
Mógł pożyć jeszcze trochę.
Jakie to smutne.
Dlaczego tak się stało?
To tragedia.
Jego kochana siostra zaczęła kaszleć, uśmiechając lekko. Rozumiała. Zawsze rozumiała. Nie powiedział jej "do widzenia". On zawsze z nią będzie, czy tego chciała czy też nie.
Ziemia zbliżyła się o kolejny metr, a beton stał się wyraźniejszy.
Szare oczy, w których zalśniły łzy, zwróciły się w stronę ogrodu.
Ach, ogród! Ile w nim się wydarzyło, a ile mogło wydarzyć. Nie było mu dane obserwować ponownego rozkwitu roślin wiosną, która przybędzie dopiero za rok. Wiedział za to kto dostąpi tego zaszczytu.
Znalazł się pod tą samą wierzbą płaczącą, gdzie po raz pierwszy poznał to specyficzne uczucie, jakim była miłość. Sztaluga stała tak jak zawsze, wbita w wilgotną ziemię. Stał przy niej John, och, kochany John! Ciągle coś kreślił pędzlem i marszczył brwi, ilekroć dłoń delikatnie osunęła mu się w złą stronę. Ta sama koszula, te same spodnie, te same szelki, te same rozczochrane włosy.
Spojrzał na niego z łobuzerskim uśmieszkiem i odłożył pędzel, odchodząc od sztalugi.

- Miałeś się nie ruszać. Za karę coś ci zrobię.

- Karę? Nie wiedziałem, że za ruszanie się są jakieś kary, John.

- Od teraz są.

Blondyn podszedł do niego i złożył delikatny pocałunek na drżących wargach Sherlocka, który przestał nad sobą panować. Zaczął rzewnie płakać, wprawiając Watsona w zakłopotanie. Doktor czule go do siebie przygarnął, tuląc jego głowę do swojej piersi.
Sherlock był w stanie usłyszeć miarowe bicie serca przyjaciela, jednak nie mógł się uspokoić. Łzy płynęły nieprzerwanie, kapiąc na obejmujące jego twarz dłonie Johna, na koszule ich obu, na spodnie służącego.
Wył na cały głos, kurczowo trzymając się Watsona. Słyszał słowa pocieszenia oraz próby ukojenia jego niewyobrażalnego bólu.
Sherlocku, co się stało?! Wszystko będzie dobrze, obiecuję ci! Powiedz tylko, co mam zrobić. Zrobię wszystko, nawet pobiję Mycrofta, jeśli dzięki temu przestaniesz płakać. Zrobię ci herbaty, przecież ją lubisz. Błagam cię, powiedz coś! Dobrze, trzymaj się mnie, nie powstrzymuj się. To jest zdrowe. Dobrze sobie radzisz. Oddychaj. Proszę cię, tylko to dla mnie zrób.
Oddychaj!

Ostatnią rzeczą, jaką Holmes zapamiętał, był cichy szept Johna, oplatające go ramiona, ciepło oraz huk, jaki rozszedł się w powietrzu, kiedy razem z Jimem Moriarty upadli na beton.

***
dwa tygodnie później

John wysiadł z dorożki na ulicę, zapłacił woźnicy parę funtów i patrzył, jak jego transport zaczął się oddalać, podrywając za sobą tumany piachu. Przystanął chwilę w miejscu, a następnie odwrócił się i objął wzrokiem swój poprzedni dom.
Nie oczekiwał, aby przez miniony tydzień cokolwiek się w nim zmieniło. Prawdą było jednak, że nie chciał tu przebywać. Już nie.
Pokonał stopnie na ganku i kulturalnie zapukał do drzwi kołatką, czekając na odpowiedź. W progu stanęła pani Hudson, uśmiechając się do niego niepewnie.

- John, wróciłeś - stwierdziła cicho, zapraszając go gestem do środka - Co cię natchnęło?

- Rzeczy, które chciałbym zabrać z gabinetu - oznajmił z kwaśnym uśmieszkiem, powodującym drżenie kącików ust. Ostatnio niezwykle trudno było mu się uśmiechać.
Odchrząknął i zajrzał ostrożnie do salonu, gdzie przy zgaszonym kominku siedziała Mary, dziergając coś na drutach. Wyglądało to jak szalik, albo groteskowo wąski koc dla dziecka.
Kobieta podniosła się gwałtownie z miejsca, zauważając jego obecność w korytarzu. Skinął jej tylko głową zdawkowo w ramach powitania i wskazał palcem na piętro, oczekując, iż zrozumie, że przyjechał tylko po resztę rzeczy. Blondynka odwróciła od niego wzrok i spuściła głowę, siadając z powrotem na czerwonym fotelu. Już ze sobą nie rozmawiali.
Pani Hudson wcisnęła mu w rękę klucz, który otwierał drzwi jego dawnego gabinetu. Ruszył schodami na górę, wyczuwając w powietrzu dominujący zapach perfum Mary oraz środków do czyszczenia. Na korytarzu na piętrze spotkał Andersona, który dygnął zabawnie na jego widok i od razu wrócił do pracy, którą było zamiatanie podłóg.
Watson podszedł do tak dobrze znanych mu drzwi i zaczął obracać klucz w dłoniach, poważnie się zastanawiając nad możliwością wejścia do środka. W końcu przełamał się i wcisnął klucz do zamka, szybko go przekręcając.
Drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem, ukazując mu zakurzony ciemny pokój, który zwykł być jego osobistym azylem bezpieczeństwa. To tutaj przesiadywał zawsze, kiedy nie mógł znieść trajkotania Mary, kiedy się z nią pokłócił lub po prostu był zmęczony. Tutaj też oddawał się swojemu hobby i...
Zacisnął ze złością zęby i zatrzasnął drzwi, zostawiając w nich klucz. Nikt go raczej nie zamknie, a nawet jeśli to wciąż mógł wyskoczyć oknem.
Jak Sherlock.
Od śmierci tego człowieka minęły równe dwa tygodnie. Czas wystarczający, aby zaprzestać chodzenia z czerwonymi od płaczu oczami i wziąć się w garść. Cóż, tak teoretycznie powinno być. Jednakże teoria a praktyka to dwie całkiem odmienne rzeczy, wiedział to z doświadczenia jako lekarz. Dlatego nie dziwił się sam sobie, że najmniejsza wspominka o nim wywoływała ból porównywalny do postrzału.
Właśnie tak. Za każdym razem, kiedy ktoś wspomniał coś o Holmesie, stara rana postrzałowa piekła i pulsowała, jakby znów tkwiła tam gorąca kula muszkietu.
Tamtego nieszczęsnego dnia, kiedy dojechał do Londynu do "jakże ważnego przypadku", okazało się, że czekała na niego jedynie całkowicie zdrowa kobieta. Oczywiście nie miał pojęcia, co się działo. Dopiero kiedy wyjaśniła, że Sherlock Holmes prosił ją o to, aby ściągnąć go do Londynu, zrozumiał, że ten kretyn chciał się go pozbyć z domu. Złapał pierwszą lepszą dorożkę i poganiał woźnicę bluzgami, jednocześnie wciskając mu pieniądze w dłoń.
Kiedy wrócił do domu, pierwszą napotkaną przez niego osobą była zdruzgotana pani Hudson. Płakała i wiła się w jego objęciach, niepomna na wszelkie potrząsanie czy żądanie wyjaśnień. Na zewnątrz za domem zauważył grupę znajomych lekarzy z pobliskiego szpitala, którzy tłumnie zebrali się w jego ogrodzie, wskazując na coś palcami i uważnie studiując. Jeden z nich złapał go za ramiona, nie pozwalając wyjść poza obręb mieszkania, ale John zdołał zauważyć leżącego Sherlocka. Miał rozbitą czaszkę, z nosa i ust sączyła mu się krew, a wokół głowy powstała cała jej kałuża. Pamiętał, że padł wtedy na kolana, wrzeszcząc, ni to z bólu, ni to ze strachu. Moriarty również zginął, ale to go nie obchodziło.
Dni mijały mu jak sen. Raz je pamiętał, raz nie.
Na pogrzebie Holmesa spotkał jego siostrę, Eurus. Już go znała. Dowiedział się od niej, iż Sherlock korespondował z nią listownie, stąd wiedziała kim on był i co łączyło go z jej bratem. Nie była owym faktem obrzydzona, wręcz przeciwnie.
Przytuliła go i powiedziała, że współczuje straty. ONA współczuła JEMU. Doprawdy, musiał wtedy wyglądać naprawdę okropnie.
Nie jadł i nie sypiał, jedynie pił alkohol, i pewnie tylko dzięki temu stał na nogach. Pewnego dnia, kiedy wypił takowego trunku zbyt dużo, nawrzeszczał na Mary. Wyznał jej, że o wszystkim wiedział i że jej nienawidzi. Żona nawet nie próbowała się bronić. Padła przed nim na kolana, prosząc o przebaczenie, zaklinała się na ich miłość i przysięgę małżeńską.
Był niewzruszony. On nie miał już w sobie ani krzty uczucia. Jego miłość upadła na beton w tym pięknym ogrodzie, który tak pielęgnował.
Po tygodniu postanowił się wyprowadzić. Uzgodnił z Mary i Mycroftem, że podzielą się majątkiem na pół. Część otrzymanych pieniędzy wysłał Eurus Holmes, chcąc w jakiś sposób wspomóc jedyną rodzinę Sherlocka. Za resztę zakupił niewielką posiadłość wiejską, ulokowaną dwie godziny drogi pociągiem od Londynu. Po dokonaniu wszelkich formalności oraz zapłat, otworzył w owym domu własną praktykę, gdzie miał zamiar przyjmować pacjentów. Gabinet już miał. Chciał jednak odzyskać stare przedmioty, czując do nich niezrozumiały sentyment. Tęsknił za stetoskopem oraz modelem szkieletu. Dlatego tu stał.
Wziął głęboki wdech, czując w płucach kurz. Firany były zasłonięte, przez co cały pokój straszył nieprzyjemnym półmrokiem. Na podłodze widniały ślady butów - ktoś na pewno tu chodził od czasu jego nieobecności. Może ktoś ze służby miał zamiar wziąć się za porządki w pomieszczeniu, jednak ostatecznie zrezygnował.
Blondyn powiódł spojrzeniem od okien przez biurko, regały z książkami, po sofę i schowek. Na ostatnim jego oczy spoczęły na dłużej, lśniąc w podejrzany sposób.
Pociągnął nosem i odwrócił głowę, nie chcąc znów wpędzić się w pętlę bez wyjścia. Pętlę wspomnień, która przez dobre parę dni miażdżyła mu serce, rozbijając je na małe kawałki, sklejając, a następnie ponownie niszcząc.
Znów się karał, tym razem ze szklanką alkoholu w dłoni i myślami o Sherlocku. Tym cholernym Sherlocku...
Mimowolnie jego oczy skierowały się na zasłoniętą szmatą sztalugę, na której wciąż stało wypełnione płótno. Na miękkich nogach podszedł do obrazu, złapał za tkaninę i ostrożnie ją uniósł, chcąc jedynie zerknąć na niedokończone dzieło.
Z portretu patrzyły te piękne oczy o nieokreślonej barwie. Raz lśniły zimnym błękitem, czasem stalową szarością, a jeszcze kiedy indziej jasną zielenią. Cała twarz była skończona, jedynie ubranie pozostało tylko naszkicowane.
Z płótna wpatrywał się w niego Holmes, z zamyśleniem próbując odczytać myśli Watsona. Te same usta, tak jedwabiste i delikatne, te kości policzkowe, ta blada szyja.
Podniósł drżącą dłoń i przejechał palcem po jasnej skórze mężczyzny. Zawsze dostrzegał wtedy subtelną zmianę w jego oczach i uśmiechu, zawsze kiedy go dotykał. To były magiczne i niepowtarzalne chwile.
Dlaczego nie dane mu było ich powtórzyć?

- John.

Doktor zakrył obraz z powrotem i odwrócił się w stronę otwartych drzwi, z wściekłą miną wpatrując się w stojącego w progu teścia.
Śmierć służącego również wpłynęła w jakimś stopniu na Mycrofta, który jednak zwykł lakonicznie twierdzić, iż "po Holmesie można by spodziewać się wszystkiego". Na pogrzebie stał najdalej od grobu, jednak wyglądał strasznie blado niczym upiór.
Watson wiedział, że dzięki śmierci Moriartiego praca Mycrofta stanie się o wiele łatwiejsza, podobnie było w przypadku Grega Lestrade ze Scotland Yardu, który podziękował Johnowi za iście bohaterski wyczyn Sherlocka.
Wyglądało na to, że tylko blondyn uważał, iż brunet popełnił niewybaczalną zbrodnię, nawet jeśli posłał profesora do grobu.

- Wróciłem po rzeczy - oznajmił głucho, prostując się - To chyba nie problem.

- Skądże.

Morstan chciał się wycofać z pomieszczenia, ale zamiast tego wszedł głębiej, stukając cicho obcasami eleganckich butów.

- Masz zamiar to dokończyć? - spytał po prostu, wskazując ruchem głowy na zasłonięte płótno. Watson otworzył usta, chcąc nawrzeszczeć na rozmówcę za jego nietakt i nieprofesjonalizm. Jak miałby dokończyć portret Sherlocka bez Sherlocka?!
Zamiast krzyku, pokręcił głową i westchnął ciężko.

- To nie miałoby sensu. Nic bym nie widział przez łzy - silił się na dowcip, ale żarty ostatnio się go nie trzymały. Zaśmiał się sztucznie i krótko, odchodząc od sztalugi na parę kroków - Spakuję tylko najpotrzebniejsze rzeczy i zaraz się stąd wynoszę. Nie chciałbym dłużej w niczym przeszkadzać.

- W niczym nie przeszkodziłeś, John - przerwał mu litanię samokrytyki Mycroft, z naciskiem wymawiając słowo "niczym" - Gdybym w jakikolwiek sposób mógł służyć ci pomocą...

- Och, przestań! - warknął nagle doktor, a jego głos odbił się echem od piaskowych ścian - Teraz nagle chcesz mi pomóc?! Wielki cudowny Mycroft Morstan, obrońca uciśnionych! Trzeba było zaproponować mi pomoc, ZANIM ten idiota rzucił się w morderczy pościg za podwładnymi Moriartiego i ZANIM skoczył z balkonu! Nic mi po twojej pomocy w noszeniu pudeł, poradzę sobie sam.

Mężczyźnie wyraźnie odjęło mowę. Odwrócił od niego wzrok, zaciskając usta, co zirytowało Johna jeszcze bardziej. Machnął na to wszystko ręką i podszedł do szafy, z której zaczął wyciągać różne koszule i krawaty. Wybrane części garderoby wylądowały na sofie, czekając na złożenie i schowanie.

- Dobrze wiesz, że to wszystko służyło większemu dobru - zawołał głośno Mycroft, odzyskując język w gębie - Cała ta gra odbywała się tylko po to, aby wreszcie dopaść Moriartiego i postawić przed sądem. Nie jest naszą winą, iż Holmes...!

- Jakie większe dobro?! - ryknął Watson i rzucił trzymaną w ręce koszulę na ziemię - Dla mnie nie istniało żadne "większe dobro"! Całe moje dobro na jakim mi zależało, skumulowało się w martwym od dwóch tygodni człowieku! To on wszystko poświęcił dla tej sprawy i zapewne uratował wiele ludzkich istnień. Do cholery, on zginął dla tej sprawy. Co wy zrobiliście dla niego? Kupiliście mu piękne kwiaty na grób!? Bardzo miło z waszej strony!

Blondyn nie wytrzymał i kopnął z całą siłą i wściekłością w uchylone drzwiczki szafy, które z łoskotem spadły na ziemię. Sapał z nerwów, na zmianę zaciskając i otwierając dłonie.
Mycroft nic już nie powiedział. Skinął głową i wyszedł z pomieszczenia, delikatnie zamykając za sobą drzwi.
John nabrał powietrza w płuca, czując jak oczy zaczynały go niemiłosiernie piec. Przetarł je dłonią i z trudem przełknął ślinę, wyczuwając niedającą się usunąć gulę w gardle.
Wszystko doprowadzało go do szewskiej pasji, a w takim szale był zdolny do naprawdę okropnych rzeczy. Spróbował spokojnie i miarowo oddychać, kiedy jego serce odbijało się mocno o klatkę piersiową, zachowując się jak kanarek w klatce.
Sherlock, on... On nie żyje.
Skubany zniknął.
Nic i nikt mu go nie wróci, nigdy.
Zawsze miał problem z pojęciem wieczności. Miłować na wieczność, żyć wiecznie, trwać wiecznie, kochać wiecznie. Teraz wiedział już, że owa wieczność nie oznaczała dla niego nic więcej poza dominująca pustką, w której unosiło się jedynie jego uczucie i zbolałe słowa, szeptane dopiero w nocy, kiedy emocje brały górę.
Mówił do Sherlocka, do tego ostatniego na świecie osła. Krzyczał, wyzywał go, chciał go uderzyć w twarz, żeby zapamiętał, że więcej ma się z nim tak nie droczyć.
Jak dziwnym by to nie było, nie chciał go przytulić czy całować. Miał niezrównaną ochotę przywiązać go do łóżka i wykorzystywać, dopóki naprawdę nie zacząłby błagać o litość; dopóki nie zostałby odpowiednio ukarany za swój karygodny występek. Nawet tego nie mógł zrobić.
Nic nie mógł.
Zerknął mimowolnie na zasłonięte okna i przypomniał sobie sylwetkę Holmesa, kiedy po raz pierwszy ujrzał i usłyszał, jak grał na skrzypcach. W tamtej chwili wyglądał więcej niż idealnie. Był tak boleśnie i niemożliwe cudowny, że sam Bóg powinien posłać go za to do Piekła. Zmierzwione ciemne loki, skupiona mina, rozmarzone oczy, rozchylone nieme usta i delikatne pociągnięcia dłonią. Do ogólnego obrazu dochodziła jeszcze wspaniała muzyka, przez co John został ugodzony strzałą Amora.
Już w tamtej chwili wiedział, że Sherlock nie tylko mu się podobał, on się po raz pierwszy w kimś zakochał. Naprawdę zakochał.
Pod wpływem impulsu przeszedł parę kroków i sięgnął po schowane na górze szafy skrzypce. Ściągnął je na dół, a oprócz nich pokaźną warstwę kurzu i otwartą kopertę, która spadła na podłogę.
Watson zmarszczył brwi i podniósł ją, oglądając z obu stron. Nie była zaadresowana. Zaintrygowany odłożył Stradivariusa i zajął się kopertą, wyjmując z jej wnętrza złożoną kartkę papieru. Była ona zapisana krzywym ale ładnym dla oka pismem, którego jeszcze nie widział.
Nie miał w zwyczaju czytywać cudzych korespondencji, jednak nie zdołał się powstrzymać i zerknął na wstęp.
"Drogi Johnie".
Wciągnął ze świstem powietrze i z wrażenia usiadł na sofie, ściskając list w palcach. Oprócz niego o położeniu skrzypiec wiedziała tylko jedna osoba.
Doktor oblizał ze zdenerwowania usta i rozpoczął lekturę wiadomości.

Drogi Johnie

Jeśli czytasz ten list, istnieje prawdopodobieństwo, że nie ma mnie z Tobą na tym świecie. Gdybym nadal tam był, wiadomość uległaby natychmiastowemu spaleniu, ponieważ jej istnienie nie miałoby najmniejszego sensu. Prawdę powiedziawszy mogłem się nie trudzić z jej pisaniem, ale jako niepewny swego obłudnik musiałem pozostawić po sobie jakiś ślad; znak, który pozwoli mi po raz ostatni się z Tobą skontaktować. W swym geniuszu uknułem plan. Plan ten zakładał zwabienie profesora Moriartiego do Twojego domu i ostateczne skonfrontowanie się z nim. Dobrze wiesz, że od Twej całkowitej wolności dzielił Cię tylko jeden osobnik - Moriarty. Obawiałem się jednak o Twoje bezpieczeństwo, ponieważ istniała szansa, że Jim przybyłby z hordą opryszków, gotowych zabić wszystkich mieszkańców domu. Nie miałem dobrego pretekstu, aby pozbyć się z domu służby, ale udało mi się wywabić z domu Ciebie. Poprosiłem starą dobrą przyjaciółkę, aby zwabiła Cię pilnym przypadkiem do Londynu, w dodatku dorożka czekała na Ciebie w oddaleniu, przez co przebyłeś jeszcze dłuższą drogę. Proszę, nie złość się na mnie z tego powodu. Intryga ta została uknuta tylko i wyłącznie przez wzgląd na Twoje bezpieczeństwo. Niczego nie żałuję. Kochałem każdy dzień spędzony w tym domu, przy Twym boku, w kuchni u pani Hudson czy nawet z durnym Andersonem. Moja dusza jest grzeszna - zabiłem kilka osób, a na koniec sam popełniłem samobójstwo. Jest w tym jednak poezja, nieprawdaż? Oddałem wiele i nie oczekuję niczego w zamian. List ten może wydawać Ci się niespójny, lecz powodem tego są emocje, które czasem, mimo wszystko, biorą nade mną górę. Teraz, kiedy piszę te słowa, Ty jeszcze śpisz. Strasznie głośno chrapiesz. To nawet zabawne. Czytywałem już listy miłosne, jednak jak dotąd żadnego nie dane mi było napisać. Dlatego pozwól, drogi Johnie, że będę mówił prosto od siebie, z głębi serca. Jesteś moim Słońcem, moim Zachodem i Wschodem. Moim Ogrodem Niebiańskim, moim Rajem i Piekłem. Moją Symfonią, najlepszym dziełem i wspaniałą Kompozycją. Moim Początkiem i Końcem. Niepowtarzalny. Idealny. Wspaniały. Olśniewający. Dobrotliwy. Szczodry. Poczciwy. Szczery. Czysty. Troskliwy. Łaskawy. Szlachetny. Kochający. Mógłbym tak pisać aż do nastania całkowitej Ciemności. Słowa nie zliczą Twoich przymiotów. Wyglądasz jak dzieło Starożytnych, posąg o idealnej sylwetce oraz proporcjach. Jesteś Drzewem, dającym cień i upragniony chłód w letnie dni. Moim przyjacielem, pracodawcą, gospodarzem, kochankiem. Moim doktorkiem. Pytałeś mnie wczoraj, czy byłbym w stanie napisać, co chciałbym z Tobą zrobić. Wydaje się, że właśnie mam do owej czynności okazję. Nie będą to jednak moje skryte żądze czy pragnienia, tylko marzenia. Więc marzę, aby kiedyś nasze dusze odnalazły się po śmierci, ponownie spotkały i ponownie przeżyły to, co my przez ten całkiem krótki, a jednocześnie jak długi okres czasu. Pozwolę sobie na dość ryzykowne stwierdzenie. Zaletą pisywania listów pożegnalnych jest, że nie możesz się ze mną nie zgodzić, ponieważ nie żyję. Dlatego mogę mówić, co tylko zechcę. Johnie Hamishu Watsonie, mój drogi Johnie, oddałem Ci swoje serce, swoje człowieczeństwo i swoją dusze. W dniu dzisiejszym otrzymasz również moje życie. Wręczam Ci je prosto do Twoich gładkich rąk, które potrafią być tak czułe i tak delikatne. Oddałem Ci Siebie. Zrób ze mną, co tylko zechcesz. W zamian jednak proszę Cię o jedno. Błagam, pozwól mi na nazwanie się "swoim". Chcę mianować Cię moim Johnem, ale ponieważ list ten przeczytasz dopiero po moim odejściu, zmuszony jestem trwać w oczekiwaniu na dzień, w którym mi odpowiesz, a ja zdołam odczytać ową wiadomość.

Zawsze Twój, bez względu na okoliczności niesprzyjające, takie jak śmierć

William Sherlock Scott Holmes

Pierwsza łza skapnęła na papier, tworząc na nim małą mokrą plamę. Zaraz po niej rozpoczął się potok łez.
John nie potrafił tego kontrolować, nawet nie chciał. Cichy szloch przerodził się w rozdzierający uszy ryk rozpaczy, który wstrząsnął domem i gabinetem.
Przerażony Anderson wbiegł do środka, gotowy dosłownie na wszystko, jednak zamarł, widząc rozpadającego się Watsona z listem w drżących dłoniach. Wycofał się powoli z pomieszczenia i z powrotem zamknął drzwi, zostawiając mężczyznę samemu sobie.
Blondyn odłożył kartkę na skrzypce i schował twarz w swojej koszuli, która leżała tuż obok na sofie.
Boże, jak on go nienawidził.
Gdyby tylko mógł go znów złapać, znów móc poczuć, zobaczyć i usłyszeć.
Gdyby tylko...
John, wciąż płacząc, złapał z determinacją za Stradivariusa. List upadł na ziemię, a instrument został uniesiony w górę.
Zamachnął się silnie, chcąc rozbić skrzypce o ziemię.
Nie chciał pamiętać, nie chciał wiedzieć, już niczego nie chciał!
Cholerny Holmes!
Jego ramiona drżały, kiedy wciąż je napinał i rozluźniał.
Naprawdę chciał zniszczyć te skrzypce. Niech i one dołączą do Sherlocka, je też może tak po prostu TRAFIĆ SZLAG! Może je nawet wyrzucić przez pieprzony balkon, bo dlaczego by nie?!

John, nie rób tego.

Wykonał zamach, ale nie wypuścił Stradivariusa z rąk. Rozejrzał się z przestrachem po pokoju, czując na ustach słone łzy.
Był pewien, że usłyszał głos Sherlocka.
Cholera, na pewno go usłyszał! Ten łachmaniarz gdzieś się po prostu schował, krył przed jego wzrokiem i tylko czekał, aż wreszcie będzie mógł wyskoczyć z kryjówki. Niespodzianka, John! Wcale nie umarłem!
Watson znów spróbował się zamachnąć, ale jego kończyny odmówiły posłuszeństwa. Opadły bezwładnie, nadal silnie ściskając instrument.
Nadstawił uszu, ale już więcej niczego nie usłyszał. Kolejna ułuda.
Bezgraniczna wściekłość całkowicie ustąpiła miejsca rozpaczy, zmuszając blondyna do wypłakiwania całego alkoholu, który zdołał wypić od śmierci przyjaciela.
Dławił się własnymi łzami i przyciskał do piersi skrzypce, wyobrażając sobie, że był to taki mały Holmes zaklęty w Stradivariusie. Jeśli odpowiednio mocno go przytuli, skrzypce zmienią się w człowieka, jak w bajce. I będą żyli długo i szczęśliwie.
John zacisnął zęby, skulił się, chroniąc w ramionach instrument, i zaczął się kiwać jednostajnie w przód w i tył, patrząc tępo w jeden oddalony punkt.

- Sukinsyn - warknął doktor i zamknął oczy.

***

Drogi Sherlocku

Czyś Ty do reszty zgłupiał?! Jesteś kretynem, cholernym dwulicowym dziadygą, osłem, pajacem, idiotą i Bóg jeden wie, co tam jeszcze! Zachciało Ci się pisać listów pożegnalnych, hę? Aby móc je pisać, nie trzeba od razu rzucać się z balkonów. Mogłeś napisać jeden na próbę. Razem ocenilibyśmy, czy do czegoś się nadaje. A potem związałbym Cię i schował w szafie, póki takie durne pomysły nie wyparują Ci z tej pustej głowy. Skrzywdziłeś mnie, Sherlock, nawet nie masz pojęcia jak bardzo. Moje ciało jest w rozsypce, myśli krążą tylko wokół Ciebie, a dusza... Cóż, ja już praktycznie jej nie posiadam. Boli mnie głowa, ręce drżą niemiłosiernie, oczy łzawią same z siebie, a wszystko to wina jednego człowieka. Zgadnij kogo. Muszę przyznać, że zakończyłeś swój żywot w sposób iście wyrafinowany i kunsztowny. Każdy lubi oglądać wypływający mózg ukochanej osoby we własnym ogrodzie. Ja w szczególności, oczywiście. Gdy tylko spotkam szczęśliwą zakochaną parę, polecę im Twój sposób na "odejście w wielkim hukiem". Wiem, że męczyłeś się dla mnie i dla mnie rzuciłeś się razem z profesorem z wysokości, ale nie potrafię Ci za to podziękować. To tak, jakby ktoś wykroił mi serce (rzecz jasna bez znieczulenia), żeby tylko wyrzucić je do jeziora. Śmiesznym jest fakt, że Ty naprawdę sądziłeś, że tak strasznie pragnąłem tej wolności, że aż oddałeś za nią życie! Mógłbym nawet skonać w więzieniu, jeśli dane byłoby mi trzymać Twoją dłoń. Przeczekałbym cierpliwie, aż profesor umrze na zawał serca albo co. A kiedy to by nastąpiło, wziąłbym Cię w ramiona i zaczął podrzucać, krzycząc radośnie "Wolność!". Ale wielki i najmądrzejszy Sherlock Holmes wolał być lepszy, dlatego w swym "geniuszu" postanowił popełnić samobójstwo, bo dlaczego by nie?! Spokojnie, nie jestem zły za ten niegrzeczny wybryk, którego się dopuściłeś. Ten z wezwaniem z Londynu. Prawdopodobnie nie zdołałbym Cię ocalić, więc to nie miało znaczenia. Ale za całą masę innych rzeczy jestem naprawdę WŚCIEKŁY. Dla mnie nie istnieje słowo "wolność" bez słowa "razem". Jeśli nie ma Cię przy moim boku, nigdy tak naprawdę nie będę wolny. Moje uczucie do Ciebie mnie kompletnie zniewoliło, zakładając wisielczą pętlę wokół szyi. I wiesz co? Nie przeszkadzało mi to dopóty, dopóki żyłeś, popaprańcu. Nie napiszę, że wszystko straciło sens, bo to już wiesz. Napiszę, że JA straciłem bez Ciebie sens. Johna Watsona nie ma, wyniósł się, wyprowadził. Albo rzucił się za Tobą z balkonu. Chętnie bym to zrobił, uwierz mi. Teraz nie pozostaje mi nic innego jak trwać na tym bestialskim świecie. Albo faktycznie mógłbym rzucić się z jakiegoś dachu, bo dlaczego nie? Bez obaw, możesz swobodnie nazywać mnie "swoim Johnem", ponieważ ja od dawna mianuję Cię "Moim Sherlockiem". Wygląda na to, że myśleliśmy o tym samym. Niestety, ale ja nie wypiszę Ci Twoich zalet, ponieważ Twoje poczucie własnej wartości i tak przekracza średnią. Napiszę proste, ale jakże wymowne: Kocham Cię, Sherlocku Holmesie. Ciebie i Twoje durne pomysły, które doprowadzają mnie do białej gorączki. Liczę, że płoniesz w Piekle, ponieważ po moich wszystkich przekleństwach, których dopuściłem się po Twojej śmierci, na pewno wynająłem sobie jakieś specjalne miejsce u boku Diabła. Byłoby mi milej, gdybyś również tam był. Dzięki temu będziemy w stanie rzucać w Moriartiego kamieniami i nic nam za to nie będzie groziło!

Twój oszalały z bólu i miłości, ale przynajmniej nie rzucam się z balkonów

John Hamish Watson

***

Sherlock wyznał Johnowi, że marzy o tym, aby ich dusze jeszcze kiedyś się spotkały.
I spotkały się.
W serialu BBC "Sherlock".

Pierwsza wersja zakończenia wydarzeń jest więcej niż ponura. Jest tak okropna, że podczas pisania jej płakałam. Jest mi tak cholernie szkoda tego Johna. Chciałabym go jedynie przytulić a Sherlocka pobić za to, co zrobił.
Narracja "johnowa" różni się od "sherlockowej", a przynajmniej taki był zamysł. Sherlock widział i czuł więcej, tymczasem John opisuje rzeczy oraz uczucia oszczędniej. Mam nadzieję, że wystarczająco to uwydatniłam.
Listy zniszczyły moje małe niewinne serduszko. Muszę jednak przyznać, że w groteskowy sposób dobrze się je pisało.
Druga wersja zakończenia wejdzie na Wattpada w czwartek. Mogę zapewnić, że jest dłuższa i, cóż, bardziej optymistyczna.

PS. Piosenka, którą dodałam, bardzo mi pasuje do takiego zakończenia. Enjoy!

Do następnego!


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top