Rozdział 51


Hej, hej! Niespodzianka! Na dole napisałam wyjaśnienia, więc jeśli jesteście ciekawi czemu Głupek pojawił się we wtorek to zapraszam ;D 


Było zdecydowanie zbyt ciepło. Wręcz paląco. Katania była piękna, ale ja chyba zbyt zgorzkniała by się tym cieszyć. Wszyscy zdjęliśmy kurtki i zostaliśmy tylko w podkoszulkach. Słońce paliło, a powietrze było suche o słodkim zapachu winogron i dymu.

Ta woń w powietrzu doprowadziła do melodramatu Pola.

– Jak ja chcę dobrego wina – jęczał jak nieszczęśliwe dziecko. – Jak ja długo takiego nie piłem.

– Trzeba było zostać u Dionizosa – sarknęłam zmęczona jego jęczeniem, zwłaszcza że doczepił się do mojego łokcia i szliśmy jak rodzeństwo. Krok w krok.

Szturchnął mnie zaczepnie, idąc po kamiennej ścieżce prowadzącej tylko w górę.

– Byłoby cudownie.

Parsknęłam.

– Może wysępisz od Hefajstosa – podsunęłam.

– Wątpię. On nie piję. Jedyne co ma, to cydr dla swoich cyklopów. Paskudztwo. Jest kwaśne i mocne.

Uśmiechnęłam się rozbawiona na jego naiwne marzenia i zmarszczony nos na wspomnienie cydru. Nie wątpiłam, że już kosztował tego alkoholu.

Podczas tego spaceru po kamiennej ścieżce w górę, my trzymaliśmy się z przodu, natomiast Elia i Ikar wlekli się z tyłu. Mruczeli coś do siebie, a ja dopiero po chwili podsłuchiwania zrozumiałam, że Elia uczy Ikara angielskiego.

Komicznie go uczył.

– Kurwa! Drzewo imbecylu, nie tewo.

– Dewo?

– Prawie – westchnął poddany.

Ale nie podał się mimo nerwów. Chyba tak mu się nudziło, że postanowił zabić czas wędrówki, nauką.

Uśmiechnęła się z rozczuleniem. Byli uroczy.

– Chyba się zaprzyjaźniają.

– A my spędzamy rodzinny spacer – odpowiedział mi sceptycznie Pol.

– Zamknij się – parsknęłam – spójrz na nich.

Wykręcił kark, by spojrzeć do tyłu.

– No... coś czuję, że jego oświadczyny zostaną cofnięte.

Parsknęłam, ale nie skomentowałam.

Spaliśmy w hotelu. Wynajęliśmy dwa pokoje. Jeden dla Elii i Ikara, drugi dla mnie i Pola. Całkiem logiczne posunięcie. Nie zamierzałam spać z jednym z tych gości. Z dwojga złego wolałam własnego ojca, który narzekał pół wieczoru, że warunki są okropne.

Chyba przyzwyczaiłam się do jego dramatyzowania. Już mnie to nie ruszało. Dostał poduszką i się w końcu zamknął.

Najgorsze było jednak, kiedy budził się w nocy i wpakowywał mi się do łóżka.

– Śpisz? – szeptał wtedy, deptając mi po stopach.

– Tak – warczałam za każdym razem.

– Śnił mi się ogromny kamień – powiedział szpatem, szturchając mnie boleśnie kolanem.

– Straszne – mruknęłam zaspana.

– Mam to ciężkie uczucie, to chyba była wizja.

Westchnęła i odwróciłam się do niego przodem.

– Przestraszyłeś się?

– Nie.

–W takim razie, pogadamy o tym rano.

Ale nie pogadaliśmy przy śniadaniu, ani gdy wyruszyliśmy w drogę. Jakoś nie było na to chwili. Dopiero teraz sobie przypomniałam o incydencie w nocy.

Szliśmy powoli, mieliśmy chwilę dla siebie, a pogoda tego poranka była ciepła, ale im szliśmy wyżej, tym wiatr był coraz bardziej przyjemniejszy.

Obniżyłam niżej czapeczkę z daszkiem, by słońce nie paliło mi oczu i zagadnęłam:

– To co z tym kamieniem? – zagadnęłam, kiedy wspinaliśmy się po kamiennych, stromych schodach.

– Nic takiego – mruknął szybko, jakby chciał uciąć temat. Ale nie ze mną te numeru.

– Nawet nie próbuj – powiedziałam ostro, nie dając się zbyć. – Zacząłeś temat o drugiej w nocy, budząc mnie i depcząc po mnie, teraz powinieneś kontynuować.

Westchnął ciężko.

– To nic takiego – odpowiedział małostkowo. – Hera nie zablokowała moich mocy całkowicie, teraz troszkę szaleją i widzę symboliczne wizje. Ciężkie są, zwłaszcza że sam nie mogę ich zrozumieć.

– Widziałeś kamień, coś jeszcze?

Ramiona mu opadły, widziałam że nie chciał kontynuować, ale postanowił mi wyjaśnić wizję.

– Widziałem strumyk, widziałem ogromny kamień, który wyglądał jakby oddychał. Pamiętam stokrotki wokół i szum wiatru. Chciałem podejść do tego żywego kamienia, ale wtedy się obudziłem.

– I to tyle? – upewniłam się.

– Tak. Znaczy... – zawahał się. – Mam paskudne uczucie, że to coś z tobą związane.

– Zmienię się w kamień? – parsknęłam, ale klepnęłam go pocieszająco w ramię. – Nawet bym się nie zdziwiła.

Zbyt dużo dziwnych rzeczy widziałam, bym jeszcze coś uznała za dziwne czy zaskakujące.

– Nie wiem. Mam mieszane uczucia.

– Dość niecodzienne.

– Tak. – Znów znaleźliśmy się na kamiennej ścieżce prowadzącą w górę wulkanu. – Pozostaje nam tylko czekać i się przekonać, co dalej.

– Takie nasze przeznaczenie – przytaknęłam, przeskakując przez obalony konar drzewa.

Nie miałam pojęcia co tu robił ogromny dąb, skoro wokół nie było drzew. Ktoś definitywnie go przytachał tutaj. Kto wie, czy to nie jakiś sługus samego Hefajstosa.

Przypomniałam sobie własną wizję. Tego srebrnowłosego, ogromnego mężczyzny. To jak pięknie wyglądał wśród natury i to jak kochały go ptaszki.

Czy to może być powiązane? Kto wie...

Przy śniadaniu Pol rozwiał moje wątpliwości co do wspinania się na samą górę wulkanu i wejścia do krateru. Właściwie to mnie trochę wyśmiał.

Uspokoił mnie, że musimy się trochę wspiąć, ale wejdziemy przez stare wejście do kopalni, który był od zawsze głównym wejście do pracowni Hefajstosa.

Wspinaczka zajęła nam dobre trzy godziny, słońce coraz bardziej prażyło, a nogi bolały nie tylko Pola, ale i Ikara, którzy jęczeli na zmianę.

– Piegi ci wychodzą – zachichotał Pol, szturchając mnie w nagie ramię.

Spojrzałam tam. Rzeczywiście dość sporo wyszło mi piegów. Wzruszyłam ramionami. Wolałam piegi niż spaloną skórę od słońca.

To są chyba plusy bycia dzieckiem Apollo. Słońce cię nie pali.

W końcu dotarliśmy na miejsce, a ja ujrzałam rozwalające się wejście do starej kopalni. Drewniana framuga wejścia była spróchniała. Wejście zasłonięte przybitymi deskami, ale znajdowały się tam sporej wielkości szpary, gdzie dało się przecisnąć do ciemnej przestrzeni.

Tak też uczyniliśmy. Widziałam wytarcia i szybko się domyśliłam, że wszyscy w taki sposób przechodzą by dostać się do siedziby Hefajstosa.

Ja i Elia zapaliliśmy latarki. Szybko podzieliliśmy się na dwie grupy, które miały w sobie osobę decyzyjną. Innymi słowy, ja opiekowałam się Polem i go pilnowałam, a Elia miał się zająć roztrzepanym Ikarem.

Nawet nie musieliśmy o tym rozmawiać. Wyszło to naturalnie i zwykłe spojrzenie z kiwnięciem głowy wystarczyło, że ja zgarnęłam Pola do ciasnej przyczepki na torach, a Elia wsadził rozradowanego Ikara na druga przyczepę. Chyba się cieszył, że w końcu może usiąść.

Parsknęłam szczerze rozbawiona na jego minę.

Musieliśmy dotrzeć w głąb wulkanu, dlatego nie było innej drogi jak nie przyczepą, pędzącą po starych torach.

Wspólnie postanowiliśmy, że to ja i Pol pojedziemy jako pierwsi.

W przyczepie był mechanizm. Hamulec i guzik do ruszenia.

– Musisz nacisnąć byśmy ruszyli – wyjaśnił Pol, dziwnie chowając się głęboko w naszym pojeździe i łapiąc się jedynej wystającej rączki.

Zmarszczyłam brwi i nacisnęłam pewnie przycisk.

Jednak nie byłam przygotowana na tak nagłe ruszenie. Krzyknęłam i upadłam na Pola, a nasza przyczepa jak nic pędziła już sto na godzinę i tylko się jeszcze bardziej rozpędzała.

Zginiemy jak nic.

A wtedy zabiję Pola, że mnie nie ostrzegł. 



~*~

No więc, to nic specjalnego. Miałam ostatnio parę dni wolnego, więc z nudów i nieszczęścia (już kończę Frankensteina Shelley i jestem bardzo nieszczęśliwa, najchętniej przytuliłabym tego Potwora - nazywam go Adam, bo zasługuje na imię) jakoś wzięło mnie na pisanie i całkiem mi poszło. Może dam radę jeszcze jeden rozdział dodać w tym tygodniu?  Zobaczymy. 

Trzymajcie się! :D

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top