Rozdział 4
Zaczynało być mi go żal. Nawet byłam jedną nogą do uwierzenia mu w tą historyjkę o bogu Apollo, skazanym na życie w ciele ludzkiego gówniarza. Jego reakcja była tak żywa i prawdziwa, że nie sądziłam, że ktokolwiek umiałby tak świetnie udawać.
Dlatego stwierdziłam, że to choroba psychiczna.
Siedział od ponad godziny w kącie mojego pokoju i bujał się do przodu i do tyłu obejmując swoje kościste kolana. Nadal płakał i powtarzał w kółko:
– Nie, nie, nie... Moje piękno, moje włosy, mój sześciopak, moje...
Nie tknął herbaty ani kanapki, którą mu zrobiłam. Wyglądał jakby był we własnej bańce ze swoją rozpaczą. Na razie dałam mu się wypłakać i dopiero później zamierzałam dzwonić na policję. Dlatego też siedziałam na łóżku i czytałam książkę zaczętą w tym tygodni. Mimo czytania cały czas miałam go na oku. Wyglądał lepiej wykąpany i porządnie ubrany. Jednak nadal widziałam jego straszną cerę, lekkiego zeza i wystające siekacze. Natura nie obdarzyła chłopaka niczym szczególnym, ale nie wydawał się już taki odpychający.
– Może chcesz trochę czekolady? – zapytałam w końcu, czując przypływ litości.
Zamknął się w moment. Poderwał głowę i wbił we mnie swoje wyłupiaste, zaszklone oczy. Nie odpowiedział mi od razu. W tym czasie wstałam i odłożyłam książkę na stos innych przy moim łóżku.
– Pomaga w depresji – dodałam.
– Tak...
Zabrzmiał dość słabo, ale nie mogłam dla niego zrobić nic innego. Minęłam go siedzącego na ziemi w moim kącie między komodą a ścianą i wyszłam do kuchni, gdzie w lodówce miała kilka tabliczek.
Przysięgam, że nie było mnie mniej niż minutę. Jednak kiedy wróciłam, chłopak już stał i przeglądał mój zeszyt. Zeszyt z moim niedawno ukończonym opowiadaniem, które nikomu nie dawałam do przeczytania. Nie było by w tym nic złego, bo w normalnych okolicznościach chłopak nieznający polskiego nic by nie zrozumiał. Ale ja, by mój wścibski młodszy brat tego nie wyśmiał napisałam to po angielsku.
Najpierw mnie sparaliżował, a następnie z piskiem rzuciłam się na niego i wyrwałam mu zeszyt. Czułam jak czerwona na twarzy jestem. Przycisnęłam notes do piersi i cofnęłam się o krok. On natomiast zamrugał jakby nie był pewny co się stało.
– Nie dotykaj cudzych rzeczy – syknęła wyprowadzona z równowagi.
– Jesteś pisarką – zaczął z dość głupią miną.
Zirytował mnie jeszcze bardziej.
– To moje hobby, a teraz z łaski swojej...
– Nie – przerwał, patrząc na mnie z dziwną mocą o jaką go nie posądzałam. – Kochasz to.
Czułam jak jeszcze mocniej szczypią mnie policzki. Co to w ogóle miało znaczyć? Wywnioskował to po przeczytaniu paru zdań? A może to inny, nowy sposób na przekonanie mnie do pomocy.
– Co ty możesz...
– Jeśli mi pomożesz – znów mi brutalnie przerwał – to przysięgam, że nauczę cię wszystkiego. Masz pomysł, ale słaby warsztat. Pomogę ci zostać pisarką, w końcu jestem bogiem...
Tym razem to ja mu przerwałam. Ale trochę bardziej brutalnie. Zamachnęłam się zeszytem i porządnie mu przyłożyłam.
Zawył płaczliwie. Utrzymał się w pionie i chwycił za ramię.
– Za co to było?!
– Nie śmiej, bezczelnie i chamsko wykorzystywać moją pasję, by przekonać mnie do jakiegoś szaleństwa! – wysyczałam wściekła.
Jeszcze nigdy nie byłam na kogoś tak zła.
– To była oferta! – odkrzyknął mi wściekły, mimo to odskoczył pod ścianę, bym mu jeszcze raz nie przyłożyła. – Nie wielu może mieć ten zaszczyt... – znów urwał widząc, że ponownie się zamachuje. – Już spokojnie! Przepraszam! Nie bij mnie! To boli.
Odrzuciłam zeszyt w obok i wyprostowałam się; podniosłam wyżej głowę, złączyłam łopatki. Powtórzył po mnie ruchy niemal identycznie. W pierwszej chwili, pomyślałam, że się nabija, ale wyglądał na poważnego. Właśnie w taki sposób na siebie patrzyliśmy. Ciężko, oboje urażeni.
– Dobrze – powiedział w końcu. – Odejdę sam. Proszę cię tylko o parę rzeczy do podróży.
Zmrużyłam oczy. Miałam go tak serdecznie dosyć, że zapomniałam o początkowym planie zadzwonienia na policji. Zgodziłam się. Od razu wzięłam się do roboty. Chwyciłam jakiś stary plecak, który służył mi do przenoszenia rzeczy z domu rodzinnego. Wpakowałam trochę jedzenia, wodę i nawet, by mieć od niego całkowity spokój, dałam mu parę drobnych.
– Dobra – powiedziałam wchodząc do swojego pokoju, wkładałam mu właśnie trochę leków do bocznej kieszeni. – Wszystko co mogę ci dać. A teraz wynocha.
Spojrzałam na niego. Stał przy oknie. Nie patrzył na ulicę. Z rosnącą irytacją ruszyłam w jego kierunku, by go własnoręcznie wywalić. Ale wtedy wszystko się zatrzęsło.
To nie było normalne żeby w Polsce, w Szczecinie, doszło do trzęsienia ziemi. Nigdy takiego nie przeżyłam, co było jeszcze bardziej przerażające. Uderzyłam o ścianę, ale nie upadłam. Sam chłopak przytrzymał się mojego biurka.
– MAM WAS! – wrzasnął ktoś na zewnątrz.
Rzuciłam się biegiem w stronę okna. Na ulicy stała ta sama staruszka, wyglądała na jeszcze większą, brzydszą i wścieklejszą niż zapamiętałam.
Nie było wątpliwości, że wszystko dygotało przez nią. Ludzie na ulicach kładli się na ziemi, samochody wyły przez włączone alarmy.
– Naprawdę ją wkurzyliśmy – piszczał chłopak obok mnie.
Spojrzałam na niego błyskawicznie. Byłam przerażona, mój upór by go wywalić natychmiast wyparował. Zapomniałam nawet jak poruszać kończynami.
– Ona powiedziała nas? Jakie nas? – mówiłam histerycznie. – Jak nas znalazła?
– Pomogłaś mi. Chce głowy nas obu. – Zanim zdążyłam jakkolwiek odpowiedzieć czy zareagować racjonalnie, brunet chwycił mnie za rękę i siłą wyciągnął z pomieszczenie. – Musimy uciekać! Urwie nam łby.
– ZABIJĘ WAS! – wrzasnęła, jakby na potwierdzenie jego słów.
Nie krzyczałam, nie opierałam się. Pobiegłam za nim. Błyskawicznie ubraliśmy buty. Instynktownie chwyciłam za białe trampki współlokatorki i katanę współlokatora.
Jeszcze nie zdążyłam wsunąć do końca ręki w rękaw, kiedy już zostałam wyciągnięta z mieszkania. W dalszym ciągu wszystko się trzęsło, dlatego ledwie trafiałam na stopnie. A brutalne ciągnięcie mnie za rękę wcale nie pomagało mi w utrzymaniu równowagi.
Znów coś ryknęło, ale tym razem z dołu schodów.
– Idzie tu – szepnął zdławionym głosem. Był równie przerażony co ja. – Jest tu inne wyjście?
Zapomniałam jak się oddycha, miałam wrażenie, że płuca mi zaraz wybuchną. Poczułam pieczenie w oczach i byłam pewna, że zaraz się rozpłacze.
Jednak to kolejny ryk i ogromny huk na dole, jakby mnie otrzeźwił. Po raz pierwszy poczułam, co to adrenalina i prawdziwa dzikość. Nagle wszystkie myśli mi się rozjaśniły.
Uzmysłowiłam sobie, że mieszkam w starej kamienicy, gdzie znajdują się jeszcze wspólne toalety.
Spojrzałam mu w oczy. Miał brązowe z niebieskimi obwódkami. Tym razem to ja złapałam go za rękę i pociągnęłam go brutalnie z powrotem na górę. Cofnęliśmy się na półpiętro, gdzie były stare drzwi bez klamki.
Zanim w ogóle uświadomiłam sobie, że nie da się ich normalnie otworzyć, usłyszałam głośne tupanie po schodach i charczenie. Zadziałam instynktownie, pchana adrenaliną. To na pewno ona dała mi siły do tego co zrobiłam
Puściłam dłoń chłopaka i cofnęłam się, pewna tego co zamierzam.
– Co ty? – zapytał zmieszani i zaskoczony, ale ja go nie słuchałam.
Czując niezidentyfikowany ogień i siłę, jakiej nigdy nie czułam, zamachnęłam się i z całej siły kopnęłam drzwi.
Narobiłam okropnego hałasu, ale idealnie się złożyło, bo w tym samym momencie Bieda ryknęła. Nie bawiąc się w delikatność, wepchnęłam pryszczatego do środka i sama wskoczyłam za nim, w ostatniej chwili zamykając to, co zostało w ledwie trzymających się zawiasach. Ukucnęłam i dopadłam do dziurki od klucza.
Nie musiałam długo czekać by znów zobaczyć to pomarszczone straszydło. Pędziła w górę jak obłąkana, a za nią jakaś wysuszona ciemna postać. Kierowała nią ślepa furia. Wydawała się jeszcze bardziej przerażająca dzięki temu. A to coś za nią, doprowadził mnie do zimnych dreszczy. Zamiast palców miała szpony.
Ten ogień w piersi nie opuszczał mnie ani na moment, co było czystym błogosławieństwem na tą chwilę. Kiedy tylko rąbek jej szarej sukienki zniknął z zasięgu mojego wzroku, wstałam, otworzyłam drzwi i wypchnęłam siebie i mojego nowego towarzysza na zewnątrz.
– Na dół, szybko.
Znów coś huknęło i znów jej krzyk przeplatany przekleństwami. W końcu całym tym zamieszaniem zainteresowali się przerażeni sąsiedzi. Słyszałam, jak wychodzą ze swoich mieszkań i zadają sobie nawzajem pytania z zaniepokojeniem. Jednak już nie doczekałam tego czy sprawdzili co się dzieje na piętrze studentów. Zbiegliśmy po schodach i prawie zataczając się wyskoczyliśmy z klatki.
Trzęsienie ziemi już ustało, ale alarmy nadal wyły, a ludzie roztrzęsieni siedzieli na chodniku. Z chęcią bym do nich dołączyła, ale pewnie długo bym nie pożyła.
Nie pokonaliśmy nawet trzech metrów, kiedy stało się to co będzie mnie prześladować przez następne kilka tygodni. Miejsce gdzie moje mieszkanie się znajdowało, wybuchło.
Z nieba spadł tynk, popiół i cegły. Ludzie zaczęli przeraźliwie wrzeszczeć, mi samej zaschło tak w gardle, że nawet nie potrafiłam połknąć śliny, a co dopiero pisnąć.
Patrzyłam jak moje rzeczy, moje książki, dokumenty, cały dobytek pali się w ogniu. Jak miejsce gdzie czułam się jak u siebie, zamienia się w ruinę.
Uświadomiłam sobie, że nie mam gdzie wracać, nie mam do czego. Nie mam niczego.
Nie. Nie, to się nie dzieje.
Jestem pewna, że mogłabym tak stać i gapić się na symbol ruiny mojego dotychczasowego życia, kiedy zostałam szarpnięta za rękaw.
– Musimy uciekać!
Nie protestowałam, pobiegłam za nim, czując, że to jedyna moja opcja teraz.
Razem z tym wybuchem wyparowała moja siła i odwaga. Biegnąc za chłopakiem potykałam się o własne nogi, czując, że dusi mnie płacz.
– Gdzie biegniemy?!
– Do tej wieży! – wrzasnął wskazując na budynek gdzie znajdowała się kawiarnia Cafe 22. – Na pewno tam będzie portal!
– A jak nie?!
Nie odpowiedział mi.
Przez pierwsze kilka ulic, myślałam, że nie będzie źle. Dobiegniemy i uciekniemy tym potworom. Ale wtedy coś grzmotnęło i w miejscu gdzie jeszcze sekundę temu była moja stopa uderzył piorun. Z nie dowierzeniem spojrzałam w górę. Ołowiane chmury połyskiwały upiornie i byłam pewna, że mruczą gniewnie.
Co się do diabła teraz dzieję!?
Jak spod mgły zaczęły wychodzić dziwne postacie. Jakaś kobieta ze skrzydłami siedziała na dachu i na mnie patrzyła. Coś zabulgotało w studzience i czerwone oczy patrzyły prosto na mnie. Następnie coś gwizdnęło mi przy uchu, a kilka kosmyków poleciało na ziemię. Byłam pewna, że to nie był tylko wiatr.
– O co im chodzi?! – wrzasnęłam do chłopaka, kiedy skręciliśmy ostro w lewo, a część tych postaci zniknęło mi za plecami.
– Cóż – zaczął mocno dysząc. Jak już wspominałam, nie wyglądał na wysportowanego. – Musieliśmy nieźle wkurzyć słowiańskie bóstwa. W końcu nikt jeszcze nie ośmielił się pobić Biedę. W ogóle dlaczego je widzisz?!
– Sugerujesz, że to moja wina?!
– Sugeruje, że powinniśmy szybciej zwiewać.
Kiedy tylko skończył to zdanie z nieba posypał się grad, boleśnie uderzając mnie w nos i głowę. A pogoda przybierał na silę. Dobrze, że byliśmy już niedaleko, bo w końcu jakaś kula rozwaliłaby mi czaszkę.
Wbiegliśmy do budynku. W moje dygoczące ciało buchnęło ciepłe powietrze. Co mnie zaskoczyło w środku nie było nikogo. Żadnego portiera ani klientów do kawiarni.
– Winda! Do windy! – wrzasnął nerwowo chłopak.
Zaczął nerwowo naciska guzik, by przywołać windę.
Czułam się tak jakbym zaraz miała się zrzygać.
Coś uderzyło o szklane drzwi podskoczyłam i odwróciłam się do tej samej wysuszonej kobiety, którą widziałam z Biedą.
– Mam was – pisnęła.
Wyglądała jak baba jaga. Brodawki i długi nos o zielonkawym odcieniu.
– Pospiesz się – pisnęłam przerażona.
– To nie ode mnie zależy!
Winda widocznie zjeżdżała aż z 22 piętra.
To coś podobne do Baby Jagi, wpadła do środka i ruszyła w naszą stronę.
Drzwi do windy otworzyły się w momencie, w którym potwór był metr ode mnie. Wiedziałam, że jeśli wejdziemy teraz do windy, ona zdąży wejść za nami i nas rozszarpać. Nie miałam przy sobie żadnej broni ani nic. Tylko plecak z jedzeniem, który chyba w nerwach cały czas trzymałam.
Po raz kolejny tego dnia zadziałałam instynktownie, czując mały płomień w piersi, zamachnęłam się tym plecakiem.
Cieszyłam się niewyobrażalnie, że postanowiłam włożyć do niego konserwy i słoik, bo siła była o wiele większa i spowodowało upadek szkarady.
W momencie, w który ona upadła, ja zostałam szarpnięta z katanę i również padłam na plecy, tyle że w windzie.
– To ákro tou Día! – wrzasnął brunet. – Mediolan!
Nadal leżąc patrzyłam jak wnętrze windy zmienia się na pomieszczenie z czystego złota, a drzwi zamykają z hukiem.
Na pożegnanie usłyszałam tylko wściekły ryk kilku potworów.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top