Rozdział 28
I znów strzała poleciała do tyłu. Byłam coraz bardziej sfrustrowana. Dlaczego przynajmniej nie może polecieć do przodu? Już nie ważne, że do celu brakowało mi przynajmniej z kilometra.
Na pewno byłam w tym beztalenciem, jednak oni się uparli. Uparli się by nauczyć mnie strzelać. A już najbardziej Artemida.
A już na pewno to była straszną nauczycielką. Jej zimna furia mówiła wszystko. A traktowała mnie nią od wczoraj. Całe dwadzieścia cztery godziny pod jej czujnym, oceniającym spojrzeniem.
Zaczęła być bardzo władcza i decydująca po tym jak opowiedziałam jej historię naszej przygody. Niemal natychmiast zarządziła lekcje strzelania, kąpiele w lodowaty strumieniu i jedzenie jakiś papek.
W tym czasie Pol przyglądał się wszystkiemu na przemian z rozbawieniem, a złośliwością.
– Może ustaw się plecami do tarczy – zarechotał Pol, wpierniczając beztrosko jagody.
Trzymając drewniany łuk, posłałam mu takie spojrzenie, że biedny Ikar przeniósł się dalej niż pierwotnie siedział.
– To wszystko twoja wina! – wrzasnęła sfrustrowana, musząc na kogoś zrzucić winę.
– Moja? – Naprawdę się oburzył. – To ty jesteś beztalenciem! – wytknął mi. I chociaż miał rację, to zezłościłam się jeszcze bardziej.
Zawsze jakoś wszystko mi przychodziło. Wystarczyło trochę poćwiczyć i mi się udawało. Nie ważne czy to matematyka czy gra w szachy. Zawsze szybko chwytałam. Dlatego też mimo odstawania od moich rodziców, byli ze mnie dumni i się mną chwalili wśród znajomych.
Zawsze wszystko szło łatwo. Jednak nie tym razem.
– Całe zło świata jest twoją winą! – machnęłam łukiem sfrustrowana.
– Wcale nie!
– Wcale tak!
– Masz po prostu talent do walki bezpośredniej – wtrąciła się nieporuszona nami Artemida.
Godzina jej wystarczyła by się przyzwyczaić do naszych kłótni i dziecinnej relacji. Teraz je chłodno ucinała, jakbyśmy oboje byli rozkapryszonymi dziećmi, a ona naszą matką.
– To nie znaczy jednak, że masz przestać strzelać. Strzelaj! – rozkazała.
Najeżona ze złości, uniosłam łuk, wyprostowałam się i naciągnęłam cięciwę tak jak mnie nauczyła. Puściłam strzałę i oczywiście natychmiast zrobiła to, czego nie powinna zrobić. Połamała mi się jeszcze nie opuszczając łuku.
– KURWA! – wrzasnęłam wściekłam, będąc na granicy wytrzymałości.
Czy ta strzała przynajmniej nie może polecieć przed siebie. Ja naprawdę nie oczekuje, że dotrze do celu.
– Hehehehehe – zaśmiał się głupio Pol. – Masz prawdziwy talent do... – Nie dokończył, bo rzuciłam w niego łukiem.
Tym razem przynajmniej trafiłam w sam środek czoła, na co padł na plecy. Natychmiast zaczął płakać i się turlać z ból.
Jestem pewna, że dramatyzował nad wyraz.
– Chodźmy zjeść obiad – zaproponowała zmęczona bogini. Chyba nawet ona się poddała w trenowaniu mnie.
Zła na cały świat minęłam płaczącego Pola na ziemi i poszłam za srebrnowłosą do jej rezydencji.
Powinnam umieć strzelać. Ze wszystkich umiejętności jakie potrafię i się ich nauczyłam, ta rzecz była najważniejsza! Jestem, prawdopodobnie, córką boga, który reprezentuje łucznictwo. Jak to jest, że umiem matmę a nie umiem strzelać? Toż to jedna z najbardziej przydatnych rzeczy teraz! Mogłabym walczyć na odległość! Mieć jakąkolwiek broń, do diabła!
A tu nic.
Weszłam za Artemidą do środka, a za nami jak cień snuł się Ikar, nadal niepewny tego czy rzeczywiście może tu być.
Artemida nie gotowała. Zresztą taka bogini, która całą swoją postacią wręcz krzyczy, że nie jest tradycyjnym modelem kobiety, na pewno nie siedziała by dla nas przy garach. Dlatego jeśli łaskawie nie pozwoliła nam samym coś sobie zrobić w kuchni, to częstowała nas surowymi, gotowymi już produktami. Tak też było teraz. Poczęstowała nas jakimiś sucharami, które moczyliśmy w dżemie jagodowym. Do tego dodała nam herbatę z ziół, która oczywiście ja musiałam zrobić i orzechy.
To było zaskakująco wystarczające. Zresztą byliśmy jej wdzięczni za cokolwiek.
– Nie musisz walczyć łukiem – podjęła, kiedy nalałam jej herbatę – ale jako nasz bohater, powinnaś nas reprezentować w łucznictwie.
– Wasz? – zapytałam zaskoczona.
– Nie jesteś tylko córką Apollo, którego reprezentujesz jako bohaterski dziedzic. Ale i mnie. Jak wiesz, nie mam dzieci. Bardzo często dzieci mojego brata są uważane również za moich podopiecznych i potomków.
Usiadłam naprzeciwko niej wpatrując się w jej idealną twarz z zainteresowaniem.
– Czyli nauczenie mnie strzelać jest też w twoim interesie – podsumowałam, wcale nie wielce zaskoczona.
Nie potrzebnie uwierzyłam, że bogini, siostra Pola z samej życzliwości chcę mnie czegoś nauczyć byśmy przetrwali. Nie. Fakt że nie umiem strzelać z łuku nachodzi na dumę i odpowiedzialność, nie tylko Pola.
– Można tak powiedzieć – odpowiedziała mi dziwnie naokoło, nie odrywając ode mnie swojego intensywnego spojrzenia.
Nie chciałam ciągnąć tematu, bo czułam się niekomfortowo. Trochę jak jej zwierzak do wytresowania.
Na szczęście Pol ma dziwne wyczucie czasu i tym razem pojawił się w odpowiednim momencie.
– Mogłaś mnie zabić! – Wpadł z pretensją do pomieszczenia.
– No przecież bym cie nie zabiła – odpowiedziałam mu natychmiast. – Zresztą sam się prosiłeś.
– Wcale nie!
– Słuchajcie – przerwała nam surowo Artemida, zanim się rozkręciliśmy. Patrzyła w kierunku wyjścia. Również tam spojrzałam i ujrzałam wpatrzonego w nas brązowego orła. – Ares chce tu wejść.
– O chuj – powiedzieliśmy równo, jakbyśmy mieli połączenie myśli.
Trzeba się stąd wynosić, zanim tu przylezie i będzie chciał mnie zabić. Dlatego natychmiast wstałam, a Pol do mnie doskoczył.
– Posłuchajcie – zatrzymała nas Artemida, kiedy już chcieliśmy się zbierać. – Nie wejdzie tu bez mojego zaproszenia. I zanim to nastąpi, przygotuje was do dalszej podróży. – Odetchnęłam i oparłam się ramieniem o ramie Pola, skupiając się na kobiecie. – Poczekajcie, przyniosę wam coś.
Wyszła i po chwili wróciła z trzydziestocentymetrowym pudełkiem z dziwnymi zdobieniami. Był brązowy i bardzo stary.
– To puszka Pandory. To tutaj macie złapać upiory – powiedziała, podając mi ją. Była zaskakująco lekka. A wydawała się zrobiona z metalu, a nie drewna.
– ale gdzie mamy zacząć? – zapytał sfrustrowany Pol, coraz bardziej opierając się o moje ramię.
Tym razem zgodziłam się z nim w myślach. Potrzebowaliśmy pomocy, choćby wskazówki.
– Podobno Smutek jest w Afryce – podpowiedziała Artemida. – Tyle wiem.
– To obcy teren! – spanikował Pol. – Bogowie egipscy mnie nie cierpią!
– A ktoś cię lubi? – sarknęłam pod nosem, przewracając oczami.
– Nie masz wyjścia, bracie – odpowiedziała mu poważnie srebrnowłosa. – Złapiecie Smutek i będziecie mogli ruszać dalej. Dopiero po pierwszej przeszkodzie, dowiecie się gdzie udać się dalej.
Bardziej skomplikować tego nie mogła nie?, pomyślałam z irytacją. A posiadanie kogoś takiego jak Pol, tylko utrudnia nam robotę.
Byle by tam nic nie chciało się zemścić na Polu w tej Afryce.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top