bordowe niebo {one shot}

Gdy unosi głowę do góry, orientacyjnie przymrużając ociężałe powieki, wzdycha przeciągle; niebo jest ciemne, można by rzecz, że całkiem czarne, a jedynie czujne spojrzenie zmęczonych oczu dostrzega zalążki granatu, które przy dłuższym skanowaniu, przypominają jej tęczówki. Kolorem i wzburzeniem otaczającym całą ich przestrzeń, a to pozwala mu myśleć, że czujne spojrzenie Solveigh Ekker wertuje jego czyny. Dlatego uśmiecha się delikatnie, dedykując ten nikły uśmiech jej, na wszelki wypadek gdyby miała to dostrzec.

człowiek naraża się na łzy, gdy raz pozwoli się oswoić.

Być może właśnie dlatego, na powierzchni jego oczu tworzy się bezbarwna warstwa, obraz rozmazuje się, a wszystko pozostaje ze mglistą osłoną. I dopiero niedbałe przetarcie ślepi przerywa spacer po omacku. Szkoda, że przetarcie serca nie mogło przywrócić mu jego sprawności. Krzywi się, gdy o tym myśli, bo jego serce znów powinno się otworzyć, uformować miejsce na nowe uczucie, mające wypełnić go od stóp do głów, mające być miłością. Jednak nie potrafi poczuć tego czegoś, udaje przed samym sobą i udaje przed kobietą, której zapewniał, jak bardzo ją kocha. Tyle że nie kochał.

— Dlaczego tam jedziesz? Mówiłeś, że już nigdy nie wrócisz do Oslo. — Słyszy zawód w jej głosie, jak gdyby obwiniała go za popełnioną zbrodnię. Ale czy miłość była zbrodnią?

— Nic nie rozumiesz, Celina, jeśli nie wrócę do Oslo, nie będę w stanie ruszyć dalej. - Wydaje mu się, że ona wie. Wie, że już do niej nie wróci, że ruszy dalej, jednak bez niej. A mimo to zapewnia. — Przecież cię nie zostawię.

— Co takiego stało się w Oslo, Chris? Dlaczego wszystko przede mną ukrywasz, przecież jesteśmy razem i powinniśmy rozwiązywać problemy razem. — Wzrusza ramieniem zupełnie obojętnie. Ty tak myślisz, nie ja, mówi do siebie w myślach i uśmiecha się ledwo widocznie, jak gdyby to miało zapewnić ją, że wszystko będzie w porządku. Nie było.

— W Oslo straciłem duszę. — I zamyka drzwi, nie zważając na jej protesty i wyrazy niezadowolenia. Poprawka, w Oslo stracił wszystko.

chyba cię kocham.

Kochał, to pewne. I mimo upływających miesięcy, nigdy nie przestał. Czasem wydawało mu się, że nic tego nie zmieni, czasem też zapominał na moment, gdy zatapiał się w alkoholu, by następnie posmakować ust przypadkowej kobiety, jak gdyby miało mu to dać ukojenie. Ukojenie jednak nigdy nie nadeszło, mimo rozpaczliwych poszukiwań. A Chris nie chciał się poddać, jeszcze nie teraz. Dlatego szybko przemierza wąskie alejki, zastanawiając się jak wiele zmieniło się od jego wyjazdu. Ilu osobom przemknął przez myśli, ilu zapytało samych siebie, jak czuł się dzieciak po stracie ukochanej. Odpowiedź była jedna; nie czuł nic.

nie nienawidzisz mnie, bo nie masz żadnego powodu aby to robić.

Miała wiele powodów; był pesymistą, czasem specjalnie zapominał kupić jej lukrecji, zbyt mało razy przyznał, że ją kocha i nigdy się nie pożegnał. Mogła go nienawidzić, jednak nigdy tego nie robiła. Pojedyncze krople spadły z nieba, a okolica opustoszała, jak za pstryknięciem palców. Jedno nie zmieniło się od jego wyjazdu; deszcz tutaj, w Oslo, nadal wprawiał jego ciało w drżenie i przenikał nie tylko przez warstwę ubrań, ale także skórę i umysłu. Wydawać się mogło, że niebo płakało, podobnie jak wtedy, gdy opuszczał miasto.

mamy wieczność, całą wieczność dla siebie.

Zatrzymuje się dopiero, gdy dociera do miejsca, które prześladowało go w każdej sennej marze. Gdyby choć raz zastanowił się, jak kruche było ludzkie życie, zrozumiałby, że wieczność nie była im pisana. Być może wtedy przygotowałby się, by móc ją pożegnać, nie odszedłby od grobu tamtego dnia, bez wypowiedzenia choćby jednego słowa, wydusiłby z siebie krótkie; przepraszam za wszystko. Nie pozwalając rozpaczy przejąć nad nim kontroli. Może dzięki temu mógłby ruszyć dalej, tak jak pewnie by sobie zażyczyła, marszcząc nos i fukając pod nim wrogo.  Zaznaczyłaby także, że jest niewyedukowanym idiotą, by ewentualnie nadepnąć mu na stopę. Uśmiecha się pod nosem, gdy wspomnienia o Solve przewijają się po jego głowie. A potem znów spogląda na szary nagrobek i kładzie na nim dłoń.

solve nic dla mnie nie znaczy.

Znaczyła znacznie wiele niż miała znaczyć. Czasem zastanawiał się, gdzie znajdowałaby się teraz, gdyby żyła, czy dalej byłaby przy jego boku, śmiejąc się donośnie? Przymyka oczy, to ostatni powrót do Oslo, jutro wyjedzie i już więcej tu nie wróci. Zapomni, odejdzie, zniknie. A ludzie zapomną o nich równie prędko, co o roześmianej blondynce, o złotym sercu.

— Żegnaj, Solve. Kiedyś jeszcze się spotkamy. — Nie wie czy płacze, czy to krople deszczu skapują mu z policzków na trawę. Wie jedynie, że to pożegnanie jest pierwszy, a zarazem ostatnim. I uśmiecha się, bo zaczeka na ten dzień, gdy znów będzie mógł ją powitać.

prędzej niebo przybierze kolor mojego swetra, niż ja stanę się idealna.

I gdy znów unosi wzrok, niebo nie przypomina już kolorem jej oczu, teraz barwi się na bordowo, a Chris jest pewien, że słone łzy zapełniają mu oczy. Niebo przybiera ten kolor po raz ostatni na kolejnych kilkanaście lat, gdy głęboka czerwień znów góruje nad błękitem, Schistad po raz ostatni zamyka oczy, a gdy ponownie je otwiera, wita go ten ciepły uśmiech i wesołe spojrzenie. Chyba tak wyglądał raj.

Raj był bordowy i pachniał lukrecją.





OFICJALNY KONIEC

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top