• 18 •
— Zostań. Nie wychodź tam. — Jej prośby były na nic, podobnie jak palce zaciśnięte na rekawie jego kurtki. Spoglądał na nią obojętnie, kiedy po jego głowie cały czas odbijało się jedno imię niosące za sobą wiele, ale to wiele wspomnień.
— Nie, Ekker. To ty tu zostaniesz, a ja to załatwię — warknął i wyrwał się z jej uścisku, nawet nie zdając sobie sprawy jak mało delikatny był, o czym tylko świadczył jej wzrok, który szybko spuściła w dół, wlepiając go w ciemne panele. Nie czekał na jej reakcję, a ruszył w kierunku drzwi, doskonale znając swój cel. Mocno zaciskał szczęki, a dłonie chował w kieszeniach kurtki. Ulewa przeszła tak szybko, jak przyszła. Ulice były mokre, a niebo nadal zachmurzone. Okolica opustoszała, a Chrisa nie dziwiło to ani trochę. Sam nienawidził takiej pogody. Jednak oprócz jego sylwetki, w pobliżu znajdowała się kolejna. Chłopak nieco wyższy od niego, opierał się o swój samochód zaparkowany na ulicy. Ciemne włosy można było określić mianem czystego bałaganu, który miał nie tylko na głowie, ale również w niej. Mocno zarysowane kości policzkowe i szeroki uśmiech malujący się na jego twarzy, były przykrywką, która odciągają uwagę od błękitnych oczu, w których krył się obłęd.
— Christoffer Schistad, kopę lat! — wyszczerzył się bardziej, a trzecioklasista nie zwolnił kroku nawet na moment.
— Edgar, miałem nadzieję, że już nigdy nie będę musiał oglądać twojej paskudnej mordy. — Uśmiech nie zniknął z twarzy chłopaka, pokręcił jedynie głową i westchnął.
— Nie zmieniłeś się — oznajmił, kiedy Chris przystanął obok niego, opierając się w ten sam sposób o samochód. Miał widok na dom, dlatego przeskakiwał wzrokiem po każdym oknie, mając nadzieję, że nie ujrzy w nim Solve. Oderwał wzrok od posiadłości dopiero w momencie, kiedy Edgar wyciągnął do niego dłoń, w której znajdowała się paczka papierosów. — Weź jednego, Jak za starych, dobrych lat. — Nie odmówił. Wsadził papierosa do ust i wyjął z kieszeni zapalniczkę, którą zawsze miał pod ręką.
— Pchasz się do grobu pokazując mi się na oczy. — Schistad nie spojrzał na niego, nadal stojąc z nim ramię w ramię. Był spokojny i opanowany, jakby wyprany z emocji zaciągał się dymem, który dawał mu wyjątkowe ukojenie. Po głowie Chistoffera rozniósł się ten paskudny śmiech, który od razu wywołał grymas na jego twarzy.
— Nie powinieneś mówić takich rzeczy. — Miał nad nim przewagę, ale mimo tego Schistad ani drgnął, nie ukazując słabości. Nie było tutaj miejsca na jakikolwiek błąd. — Gdzie jest Solveigh? Przyjechałem ją odebrać. — Uśmiech nadal widniał na jego twarzy, a Chris tylko zaciągał się dymem, uśmiechając się pod nosem. Przebywanie w jego towarzystwie źle na niego działało.
— Solveigh zostaje u mnie. — Dopiero teraz uśmiech zniknął z twarzy starszego o rok chłopaka. Ale za to kąciki ust Schistada drgnęły ku górze. Zabolało, prawda? Wypuścił dym z płuc i spojrzał na niego, unosząc jedną brew. — Coś nie tak? No przestań. Jak za starych dobrych lat, przecież lubiłeś się dzielić. — Mrugnął do niego i uśmiechnął się szeroko, obserwując jak szczęki Edgara mocno się zaciskają. Zaśmiał się nieco ironicznie, co nie wybiło Chrisa z rytmu. Nic nie mogło tego zrobić.
— Nie zmuszaj mnie, żebym sam po nią poszedł. — Chłodny ton przypomniał Chrisowi, jak bardzo fałszywy i zepusty był ten człowiek. Wzruszył ramionami i znów spojrzał na dom.
— Droga wolna. — Wskazał głową na drzwi, przy okazji gasząc papierosa na samochodzie Edgara. Jeden z Norwegów się uśmiechnął i chyba nie muszę mówić który? W oczach wyższego chłopaka widoczne było czyste szaleństwo. Schistad miał okazję oglądać je nie po raz pierwszy, dlatego nadal niewzruszony opierał się o auto. — Ale zrobisz choć jeden krok w kierunku tego domu, a tym razem nie będę się hamował i mam gdzieś, że twój ojciec znowu będzie chciał mnie pozwać. — Uśmiechnął się uroczo i zrobił krok do przodu, wiedząc, że teraz stoi na wygranej pozycji. Być może Edgar był wyższy, wyglądał jak rasowy sukinsyn, który mógłby połamać ręce Chrisa jednym ruchem, ale Norweg znał go zbyt dobrze. W końcu kiedyś nazywał go przyjacielem, a teraz był dla niego tylko tchórzem.
— Nigdy nie pytasz jej o zdanie, prawda? Mówiła mi o tym kilka razy. Taki dobry i kochany, ale nadal stawiający na swoim. Łudzisz się, że jesteś jej bohaterem, ale tak naprawdę nic dla niej nie znaczysz. — Chris westchnął, chcą pozostać niewzruszony. Edgar lubił się bawić w ten sposób. Manipulować i nastawiać ludzi przeciwko sobie. Dlatego Schistad patrzył na niego z politowaniem. Co chwilę robiąc mały krok w kierunku domu. Nie chciał mieszać się w wojnę, na którą nie był do końca przygotowany. Musiał to przemyśleć, a przede wszystkim zadbać o bezpieczeństwo Ekker, która najprawdopodobniej krążyła po salonie i klęła pod nosem.
— Przynajmniej potrafię zapewnić jej bezpieczeństwo, nie używając do tego przemocy. — To jak bardzo kontrolował się w tym momencie wychodziło ponad skalę. Od dawna nie był tak opanowany i spokojny, kiedy w głębi siebie chciał zrównać Edgara z ziemią i już nigdy więcej nie być zmuszonym do oglądania jego twarzy, która działa na niego jak płachta na byka.
— Twoja matka nigdy nie narzekała, Schistad. — Zastygł w bezruchu. A Edgar się uśmiechnął, w ten sam sposób, w jaki zrobił to tamtego dnia. Dnia, w którym oznajmił mu, że jego matka jest naprawdę dobra w łóżku, choć nie spodziewał się tego po niej. — Nie pytała o mnie przypadkiem? Chętnie bym ją odwiedził. Ekker nie dorasta jej do pięt, ale jak się nie ma co się lubi... — Znów tej śmiech, który rozniósł się po głowie Schistada. Doskonale wiedział co się teraz stanie. Dokładnie to samo, co wtedy. Znów zostanie aresztowany. Znów stanie przed sądem, choć tym razem będzie trudniej to wszystko wytłumaczysz. Zrobił kilka pewnych kroków w kierunku Edgara, by pozwolić pięści spotkać się z jego twarzą, ale to nie był koniec. Kolejne ciosy były mocniejsze i bardziej precyzyjne. Nie chciał przestawać i podobało mu się to.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top