Ujęcie IX

... Some boys take a beautiful girl
And hide her away from the rest o' the world
I wanna be the one to walk in the sun

Cyndi Lauper

Eden

Ujęcie IX

Przebrałam się w szpitalny uniform i usiadłam w fotelu mając jeszcze chwilę dla siebie, nim rozpocznie się tornado codzienności ostrego dyżuru. Uśmiechnęłam się na wspomnienie serialu w którym niegdyś byłam zakochana. No może nie tyle serialu, co doktorze Rossie. Już wtedy miałam gdzieś z tyłu głowy, że zostanę lekarzem.

- Witam, doktor Black.

Pokój żwawym krokiem przemierzył Reynolds.

Skinęłam lekko głową uśmiechając się do niego.

- Wygląda na to, że czeka nas kolejny wspólny dyżur. - posłał mi wyzywające spojrzenie.

- Pierwszy pozytyw dzisiejszego dnia - Odparłam machinalnie.

Mężczyzna wychylił się lekko zza szafki, unosząc lekko brew.

- Takiego komplementu się nie spodziewałem.

Poczułam jak na policzki wpełzają mi rumieńce zawstydzenia.

- Przepraszam jeśli...

Nie zdołałam dokończyć, ponieważ do pokoju wparowała kolejna lekarka. Nie była to jednak moja ulubienica. Co więcej, nie znosiłam jej i tego, jak traktowała każdego, kto jej zdaniem nie dorównywał jej pozycją i wiedzą. Zaskoczył mnie fakt, że przyszła do nas mając swój gabinet.

- Rezydentka – fuknęła zrzucając z ramion swój kaszmirowy płaszcz. - Nie powinnaś przygotowywać się do dyżuru, zamiast płaszczyć tyłek i marnować czas?

- Nie marnuję go i jestem przygotowana. - Odparłam ze stoickim spokojem.

Nie miałam ochoty wdawać się w zbędne dyskusje. Od kiedy zaczęłam rezydenturę i mam nieprzyjemność być na dyżurze razem z nią, nie szczędzi mi uszczypliwości i nie daje zapomnieć, że jestem gorsza od niej pod każdym względem.

- Widzę coś zupełnie innego.

Zmierzyła mnie swoim oceniającym wzrokiem.

- Każdy widzi, co che zobaczyć.

- Doktor Daniels, niech pani odpuści świeżakowi i wypije ze mną kawę.

Obok ordynatorki neurologii stanął Reynolds.

Czyżby przybył mi na ratunek?. - pomyślałam.

Kobieta uniosła swoje naturalnie długie rzęsy, których cień padał na policzki. Zaróżowiły się delikatnie, co było naturalną reakcją reagującą emocjonalnie. Kąciki ust pani doktor uniosły się nieznacznie.

Lecisz na niego – zanalizowałam. Zmrużyłam oczy, chcąc móc wyraźniej dostrzec nikłe ślady człowieczeństwa na twarzy doktor Daniels. Mimo tego, co sadziłam wcześniej, jednak takowe istniały.

- Nie miałam na myśli niczego złego Robercie – odparła nazbyt grzecznie.

Przez chwilę patrzyli na siebie w skupieniu i ciszy. Poczułam się jak intruz. Opuściłam wzrok odnosząc wrażenie, że jest to dla mnie zbyt intymne i nie powinnam tego widzieć.

Nie wiedziałam, czy mam się ruszyć i wyjść, czy lepiej się nie ruszać. Na szczęście Reynolds przerwał moją gehennę.

- Eden – uniosłam głowę na dźwięk swojego imienia. - Mam coś, co należy do ciebie.

Zmarszczyłam brwi zaskoczona jego słowami.

- Do mnie? - powtórzyłam przyglądając mu się pytająco.

Reynolds podszedł do szafki i wyciągnął z niej książkę.

- Skąd...? - Poderwałam się widząc w jego dłonie „Nieznajomych z pociągu" - Jakim cudem ta książka znalazła się u pana? - rzuciłam z lekkim wyrzutem.

Jego oczy powiększyły się lekko, a kącik ust uniósł w uśmiechu zakłopotania i zaskoczenia.

- Przepraszam – wydukałam czując, jak oblewa mnie fala wstydu. - Wszędzie jej szukałam i byłam bardzo niepocieszona, że zniknęła. - Przełknęłam nerwowo ślinę – Znalazł ją pan.

- Nie do końca – odparł drapiąc się po głowie, lekko speszony. - Wypadła ci z torby.

- Wypadła? - podchwyciłam natychmiast.

Skinął potwierdzająco.

- Twoja sakwa leżała na ziemi. Podniosłem ją, by odłożyć na kanapę i wypadła z niej książka.

- Uznał pan więc, że może ją zatrzymać?

- Pożyczyć – poprawił mnie uśmiechając się łagodnie. Nie uspokoiło mnie to jednak, a wywołało iskrę złości.

- Może nie szkolono mnie wedle poradników o dobrym wychowaniu, ale w swojej prymitywności wiem, że należy zapytać o pozwolenie, nim się sięgnie po czyjąś własność.

- Chyba, ktoś tu się nieco zagalopował. - wtrąciła Daniels mierząc mnie pełnym dezaprobaty wzrokiem.

Przesunęłam wzrok na nią i mocno zacisnęłam usta nie chcąc powiedzieć czegoś, czego mogłabym później żałować.

- Masz rację – odparł Reynolds pokornie, chcąc załagodzić sytuację, która bez dwóch zdań zmierzała w kierunku konfliktu. - Nie powinienem był ruszać tego, co nie było moją własnością. Zachowałem się zgoła nie na miejscu. Nie spodziewałem się... - zamilkł posyłając mi rozczulające spojrzenie przypominające to, jakie zaprezentował kot w butach ze Shreka. - ... że to tak, cię zdenerwuje.

- Nie przesadzasz?

Doktor Daniels uniosła brew wpatrując się w Reynoldsa. - To książka, nie brylantowy naszyjnik. Jest bez wartości.

Wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia.

- Bez wartości? - pochwyciłam nie mogąc się powstrzymać. - To, że nie wycenia się jej na dziesiątki tysięcy dolarów, nie oznacza, że nie ma wartości. - pokiwałam z niedowierzaniem głową. - W ogóle, jak ktoś wydawałoby się inteligentny nie tylko z tej naukowej, ale i emocjonalnej strony może mówić, że książka nie posiada wartości.

Zdumiało mnie to, co opuściło usta ordynatorki. Podeszłam do Reynoldsa odbierając mu powieść i zacisnęłam na niej palce.

- Eden, przepraszam. - wyszeptał nie odrywając wzroku od mojej twarzy. - Nie powinienem wziąć jej bez twojej zgody.

- Dość tego. - warknęła Daniels wyrywając mi książkę z ręki. - Przekraczasz granice dziewczyno i stąpasz po naprawdę kruchym lodzie. Uważaj, żeby się pod tobą nie złapał, bo skąpiesz się w lodowatej wodzie.

Skrzywiłam się słysząc jej słowa.

- Grozi mi pani?

- Ostrzegam – syknęła, zmniejszając dzieląca nas odległość. - Tylko ostrzegam.

Przesunęłam wzrok z niej na Reynoldsa, który nieznacznie pokiwał głową dając mi tym samym znak, żebym nie kontynuowała.

Przełknęłam słowa, które utkwiły mi w gardle i zacisnęłam usta w wąską kreskę.

- Słuszna decyzja – wycedziła odwracając się ode mnie.

- Może zdążymy wypić kawę przed dyżurem i omówić pomysły jakie rozpisałem, by usprawnić działania personelu ostrego dyżuru?

- Po to przyszłam do tej... - rozejrzała się po wnętrzu naszego gabinetu -...nory.

- Nora czy nie – zaśmiał się Reynolds – Mamy najlepszy ekspres.

- Bo najnowszy – dodała uśmiechając się do niego filuternie. - Nie mam już jednak czasu. Muszę zając się pracą.

- Może więc trakcie przerwy?

Daniels spojrzała na mnie przez ramię. Odwróciłam się nurkując w torbie w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby odwrócić od nich moją uwagę.

- Postaram się wygospodarować czas – wyszeptała i odwróciła się ruszając w kierunku drzwi.

- Pani ordynator! - zawołałam, gdy chwyciła za klamkę. - Moja książka.

Kobieta zatrzymała się i uniosła ostentacyjnie rękę w której trzymała książkę, po czym rozwarła dłoń. Wolumin uderzył o podłogę.

Co za szuja– prychnęłam w myślach, zaciskając ze złością pięści.

Reynolds przemierzył pokój i podniósł książkę.

- Nie jest taka, jak się wydaje – powiedział odwracając się w moim kierunku.

- Nic nie mówię – odparłam, sięgając po powieść. - To, co robimy o czym myślimy i jak postępujemy to ziarna, które sadzimy w nieskończoności wszechświata. Co z tego wykiełkuje, to zbierzemy.

Przejrzałam książkę szukając strony na której skończyłam czytać.

- Ciekawa teoria. Panteizm? - Wsunął dłonie do kieszeni kitla przyglądając mi się badawczo.

- Siła wyższa – wzruszyłam niedbale ramionami.

- Bóg?

- Wszechświat. Nie wierze w Boga osobowego, który nadaje trwałe znaczenie mojemu życiu.

- Czyli Panteizm – wyszczerzył się z wyższością mierząc mnie wzrokiem od stóp, po czubek głowy. - Intrygująca z ciebie postać Eden.

Ruszył w moim kierunku zmniejszając dzielącą nas odległość. - Masz w sobie coś, co sprawia, że nie da się przejść obok ciebie obojętnie.

Poczułam się dziwnie skrępowana bliskością na którą sobie pozwolił. Zapach jego wody toaletowej i żelu pod prysznic był mocno wyczuwalny. Uniosłam powieki spoglądając mu w oczy. Patrzyliśmy się na siebie w milczeniu. Siłowaliśmy się na spojrzenia i żadne z nas nie chciało odpuścić.

- Dlaczego niektóre słowa są w pętli? - odezwał się po chwili lekko mrużąc przy tym oczy. - Nie są przypadkowe, zaznaczyłaś je celowo. Z jakiego powodu? - dociekał wyraźnie zaintrygowany

Cofnęłam się o krok, zaskoczona pytaniami jakimi mnie obsypał.

- Bez powodu – starałam się brzmieć niewzruszenie.

Przechylił lekko głowę i uniósł brew.

- Naprawdę masz mnie za tak mało inteligentnego Eden? - rzucił bez ogródek i zrobił krok do przodu, po raz kolejny przekraczając moją granicę.

- Muszę zbierać się na dyżur. - mruknęłam, chcąc jak najszybciej się oddalić. Wyminęłam go, ale chwycił mnie za przegub ręki.

- Doktorze – zmarszczyłam brwi spoglądając wymownie na jego dłoń.

- Przepraszam – Szybko cofnął rękę. - Chyba się mnie nie boisz? - Jego usta rozciągnęły się pod wpływem uśmiechu.

- Nie. - odparłam pewnie i szczerze. - Sprawia pan jednak, że czuję się skrepowana.

- Przepraszam – zreflektował się natychmiast. - Nie było to moim celem.

- Wierzę. - skinęłam nieznacznie głową. - Na mnie jednak już pora. Nie chcę, żeby doktor Daniels miała powód by mnie skarcić.

Reynolds zaśmiał się głośno.

- Powiedziałam coś, co doktora tak ubawiło?

- Ostatni raz słowo skarcić, słyszałem jako dziesięcioletni chłopiec.

Wzruszyłam ramionami.

- No tak... - Nie jest zbyt powszechnie używane.

- Magia książki. - mrugnął.

- Tak – wyszczerzyłam się z zadowoleniem. - Dziękuję za zwrot.- dodałam podchodząc do torby. Wrzuciłam do niej powieść i zasunęłam ją upewniając się, że już mi z niej nie wyparuje.

- Polecam sięgnąć po coś z twórczości Robin Hoob. - głos Reynoldsa rozbrzmiał w pokoju po raz kolejny. Uśmiechnęłam się pod nosem, po czym spojrzałam na niego przez ramię.

- Jeśli lubisz fantastykę. - dodał. - A czuję, że tak.

- Lubię – odpowiedziałam.

- Tak też sądziłem. Wyglądasz na osobę, która lubi raz na jakiś czas powędrować do świata fantazji.

- Naprawdę? - zmarszczyłam brwi. - Nie sądziłam, że takie rzeczy można dostrzec.

- Jeżeli patrzy się w odpowiedni sposób, to tak.

Byłam nieco zmieszana i zaskoczona. Wydawało mi się, że Reynolds należał do konkretnego typu ludzi sukcesu. Sztywne zasady, skrupulatność, działalność filantropijna, która łechcze ego i umacnia pozycję w gremium nowojorskiej elity. Zawsze był miły, grzeczny oraz empatyczny w stosunku do personelu i pacjentów. Odnosiłam jednak wrażenie, że to nieco wystudiowane, pokazowe i nieszczere. Może się myliłam i miał w sobie więcej z człowieka niżeli stworzonej na potrzeby jego bogatych rodziców trofea.

- Jakiś konkretny tytuł?

Ściągnął usta zastanawiając się nad lekturą.

- Może zacznij od Ucznia skrytobójcy.

Wlepił we mnie swoje przenikliwe spojrzenie, pod wpływem którego poczułam lekkie dreszcze.

- Na mnie już pora. Dobrego dnia doktorze Reynolds – rzuciłam kierując się do drzwi.

- Lekkiej pracy doktor Black.

Chwyciłam za klamkę i wyszłam na korytarz uśmiechając się pod nosem.

Co to było – pomyślałam kierując się na izbę przyjęć.

(obrazek)

- Będzie bolało?

Na łóżku siedziała siedmiolatka zasłaniając nos rączką.

- Nie bolałoby gdybyś nie wpychała tam fasolki – odparła jej zdenerwowana matka. - Co ci strzeliło do głowy.

Dziewczynka wzruszyła ramionami. Machała nerwowo nóżkami, wiercąc się niespokojnie.

- Połóż się, a ja zajrzę do noska i ocenię w jakiej jesteśmy sytuacji.

- A jeśli nie da się wyjąć? - dziewczynka przełknęła nerwowo ślinę.

- Obetną ci nos. - wtrąciła matka. Odwróciłam się w jej stronę unosząc pytająco brwi.

- Ona jest już chyba wystarczająco wystraszona. Niech pani ją pociesza, a nie straszy.

- Przepraszam – jęknęła zawstydzona kobieta. - Nie mam już siły. Jestem sama z trójką dzieci. Co chwila któreś wymyśla jakieś dziwactwa. Nie ma chwili spokoju z nimi.

Posłałam jej pocieszający uśmiech.

- Dzieci potrafią być niezwykle kreatywne. - zaczęłam oględziny. - Proszę mi wierzyć, nie mamy dnia bez jakiegoś malucha, który postanowił coś sprawdzić, wypróbować, bądź zmajstrować. - sięgnęłam po pincetę. - Fasolki tez już bywały – dodałam wracając do pracy. - Radzi sobie pani fantastycznie.

Kobieta stała w bezruchu spoglądając przez moje ramię na córkę.

- A teraz się nie ruszaj proszę – wyszeptałam sięgając po czerwone ziarno.

- Boję się – jęknęła dziewczynka.

- Mama jest z tobą – kobieta obeszła łóżko i stanęła po drugiej stronie chwytając dziecko za rękę. - Nie ruszaj się kochanie, za chwilę pani doktor ci pomoże.

Chwyciłam skórę, która zdążyła się już rozpulchnić i powoli zaczęłam ją wyciągać.

Mama zasłoni ci za chwilę drugą dziurkę, a ty dmuchnij najmocniej jak potrafisz. Tak jakbyś wydmuchiwała nos, okej? - zwróciłam się do dziecka.

Pokiwała posłusznie głową.

Wymieniłam się z matką spojrzeniami po czym ponownie umieściłam pincetę w nosku dziewczynki.

- Teraz – szepnęłam i wyciągnęłam ziarno.

- Udało się! - zawołała młoda pacjentka. - Wow! I już kiełkowało! Udało mi się. Wyhodowałam fasolę w nosie, a Tommy mówił, że się nie uda.

Dziewczynka była wyraźnie z siebie dumna.

- Mogę ją zatrzymać? - wlepiła we mnie rozemocjonowane spojrzenie.

- Jasne – zaśmiałam się sięgając po kubek do którego wrzuciłam ziarno i podałam go dziecku.

- Tylko nie rób już podobnych doświadczeń.

Mój telefon zaczął wibrować. Ściągnęłam rękawiczki i sięgnęłam po niego do kieszeni kitla.

- Black – rzuciłam od razu rozpoznając numer szpitala.

- Doktor Reynolds wzywa panią do siódemki.

- Idę. - poderwałam się ruszając od razu do drzwi.

- Wszystkiego dobrego – zawołałam przed opuszczeniem gabinetu. Szybkim krokiem przemierzyłam korytarz i wpadłam do pokoju.

- Wzywał mnie pan – zaczęłam i zamarłam na widok mężczyzny stojącego przy łóżku.

- Zostałem do tego zmuszony - mlasnął Reynolds. - Facet nie pozwala się zbadać. Nalegał, żeby cię ściągnąć. - rzucił szybkie spojrzenie na roztrzepanego pacjenta. - Znasz go?

Rozejrzałam się po pokoju. Prócz Reynoldsa w gabinecie znajdowały się jeszcze dwie mocno wystraszone pielęgniarki kurczące się pod ścianą, oraz policjant z dłonią na kaburze broni, którą miał umocowaną do pasa.

Skinęłam twierdząco głową przyglądając się stojącemu sztywno Oliverowi.

- Co się stało? - wyszeptałam omiatając znajomego mężczyznę badawczym wzorkiem.

Miał podbite oko i rozcięty łuk brwiowy. Dłonie mocno zaciskał w pięści. Widoczne na nich były liczne otarcia i krew. Koszulka była rozcięta, co zapewne było sprawką ratowników. Ramię pokrywał szkarłat, przesiąkający przez prowizoryczny opatrunek. Oliver uniósł zdrowe przedramię przecierając nim zroszoną kroplami potu twarz.

Cholera! – przeklęłam w myślach. - Co tu się odwaliło?!

- Ocknął się i zaczął wariować. - wyjaśnił Reynolds, celnie odgadując moje nieme pytania. - Jego i jego kumpla przywiozła policja. Tamten jest na sali operacyjnej z trzema ranami postrzałowymi i kilkoma kłutymi. Nikłe szanse na przeżycie, zwłaszcza, że dostał dwa pociski w brzuch.

- Postrzałowymi? - Byłam szczerze zszokowana tym, co słyszałam i widziałam.

Doktor podszedł do mnie pochylając się lekko po czym wyszeptał:

- Skąd znasz takich typków?

- Ja...- przełknęłam nerwowo ślinę. Przestąpiłam z nogi na nogę, ponownie czując ciężar bliskości Reynoldsa.

Oliver warknął cicho i wszyscy przenieśli uwagę na niego. Zmrużył oczy i gapił się na mnie i Reynoldsa wzrokiem, który paraliżował.

Odsunęłam się szybko i czym prędzej zbliżyłam do Olivera.

- Połóż się – nakazałam łagodnym głosem.- Nie wiemy jakie masz obrażenia, a może być więcej niż to co widoczne. Zbadamy cię i zadbamy, by wszystko był w jak najlepszym porządku.

- Nie. - burknął z niechęcią. - Wracam do domu. - wysapał - Powiedz tym idiotom, żeby mnie wypuścili.

Chwyciłam jego spojrzenie i przez krótką chwilę wpatrywałam się w jego ciemne niczym noc źrenice, które kurczyły się i rozszerzały ostrzegając przed eksplozją złości.

- Nie zrobię tego. - odparłam stanowczo. - Doskonale o tym wiesz.

Zacisnął szczękę, a jego oddech zaczął znacznie przyśpieszać. Nie wróżyło to niczego dobrego. Czułam to każdą częścią siebie. Strach, złość, ścisk i dławiący wręcz gniew.

Zamierzałam kontynuować przekonywanie go, ale chwycił mnie za przegub dłoni i przyciągnął do siebie mocno. Uderzyłam ciałem w jego ciało z impetem. Z ust uciekł mi cichy jęk, ale nie przez to, że sprawił mi ból, a na myśl o tym, że ja mogłam go dostarczyć jemu. Stał sztywno i mocno, niczym posągowa figura wykuta w marmurze.

- Co jest do diabła! - zawołał Reynolds. - Natychmiast ją puść!

Doktor zrobił krok do przodu, ale Oliver rzucił mu szybkie, rozeźlone spojrzenie.

- Każ im do kurwy odejść i pozwolić mi opuścić to cholerne miejsce. - wysyczał mi nie ma w usta.

Wiedziałem, że nie żartuje. Kipiał tłamszoną wściekłością. Jego mięśnie drżały pod wpływem nadmiaru emocji.

- W porządku – odparłam wycofując się powoli. - Puść moją rękę – przełknęłam gulę niepokoju, która zdążyła uformować się w gardle. - Proszę...

opuścił wzrok i szybko cofnął rękę.

- Nie ma mowy – zaoponował Reynolds. - Nie możecie go wypuścić! - zwrócił się do policjanta. Niechże pan coś zrobi.

- Proszę się uspokoić doktorze. - odparł funkcjonariusz. - Nie mamy podstaw do aresztowania pana (nazwisko).

- Brał udział w strzelaninie – żachnął się Reynolds.

- Został postrzelony, a to różnica. - wyjaśnił funkcjonariusz.

Poczułam jak z ramion spada mi ciężar. Nie brał w niej udziału Eden!– odetchnęłam, czując ulgę i radość.

- Podam ci coś przeciwbólowego i możesz iść. - powiedziałam po czym podeszłam do szuflady ze środkami dożylnymi. Znalazłam odpowiednią fiolkę i wróciłam do Olivera napełniając jej zawartością strzykawkę.

- To będzie tylko ukłucie – wyjaśniłam, widząc jak nieufnie patrzy na igłę. - Pozwoli ci to poczuć się nieco lepiej.

- Eden - odezwał się Reynolds unosząc pytająco brwi. - O co z tym chodzi?

- Wiem, co robię doktorze – odparłam wsuwając dłoń za pasek spodni Oliviera.

- Hej... - warknął odsuwając się ode mnie.

- Potrzebuję mięsień pośladkowy. - wyjaśniłam wbijając w niego oczekujące spojrzenie. - Nic poza tym.

Sapnął ciężko i odwrócił się lekko zsuwając spodnie.

- Wpadłeś pod autobus? - zapytałam widząc rozkwitającego u dołu pleców krwiaka wielkości piłki do koszykówki. - Warto byłoby zrobić rentgen całego ciała. - ciągnęłam dalej mimo że mój pacjent ostentacyjnie mnie ignorował.

Do pokoju wpadła pielęgniarka w chirurgicznym stroju.

- Doktorze Reynolds jest pan potrzebny na sali – wysapała – Mamy komplikacje z postrzelonym.

- Szlag! - warknął lekarz pod nosem, po czym zwróci się do mnie. - Poradzisz sobie?

Skinęłam głową twierdząco – Bez problemu.

- W razie czego – spojrzał na policjanta – Proszę z nią zostać. Nie ufam temu typowi.

- Prawidłowo – warknął Olivier.

Reynolds rzucił mu szybkie, groźne spojrzenie, po czym odwrócił się i wyszedł z gabinetu.

- Podać ci coś? - zapytała Susan – jedną z pielęgniarek, stając u mojego boku.

- Nie, ale będziesz mi za chwilę potrzebna. - odparłam podając jej pustą już strzykawkę.

- Co jest – jęknął Olivier, chwiejąc się lekko na nogach. Chwyciłam go w pasie dając mu podparcie.

- Oprzyj się na mnie i podejdź do łózka. - powiedziałam ciągnąc go lekko w kierunku leżanki. - Masz zawroty głowy? Coś cię boli? Mdłości? - zaczęłam wymieniając dając znać pielęgniarce, że potrzebuje pomocy.

- Ja... - zaczął majaczyć niepokorny pacjent. - Co ty mi podałaś?

Pomogłyśmy mu usiąść.

- Połóż się – poinstruowałam popychając go lekko. - Za chwilę poczujesz się lepiej.

- Naćpałaś mnie? - mruknął, próbując się nieudolnie podnieść.

- Dostałeś środek nasenny.

- Kurwa – wymamrotał słabo.

Pochyliłam się obejmując jego twarz dłońmi.

- Nie mogę wypuścić cię w takim stanie.

- Nie... Nie możesz – wyjąkał – Mnie zmusić...

- Zachowujesz się jak rozkapryszony bachor. - burknęłam widząc jego nieudolna walkę. - Należy opatrzeć rany i upewnić się, że nie ma urazów wewnętrznych. - dodałam szybko nim odpłynął w farmakologiczny sen.

- Po takiej dawce, powinien od razu odpłynąć – odezwała się pielęgniarka. - Silna bestia – dodała zdumiona.

- I uparta – odetchnęłam. - Ogólne badania krwi i rentgen klatki piersiowej i głowy. - zleciłam natychmiast. - Przygotuj go do zabiegu. Ma ranę postrzałową, która należy się zająć.

Rozpoczęłam oględziny rany. - Nie ma dziury wylotowej. - jęknęłam spoglądając pod ramię. - Jest ślepa, więc muszę zlokalizować kule. Mam nadzieję, że nie była rykoszetowa – zaczęłam głośno myśleć.

- Wezwać chirurga?

Uniosłam głowę wbijając w nią wzrok.

- Ja jestem chirurgiem. - odparłam ze stoickim spokojem.

Kobieta przestąpiła nerwowo z nogi na nogę.

- No tak, ale... - zamilkła przesuwając wzrok ze mnie na policjanta. - Nie ma pani jeszcze zbyt dużego doświadczenia i może lepiej by było...

- Wystarczające – rzuciłam stanowczo.

- Może jednak zapytam...

Wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia.

- Zrób to, co do ciebie należy i postaraj się nie przekraczać swoich kompetencji.

Kobieta ściągnęła usta z niezadowoleniem i urazą. Nie zamierzałam tracić więcej czasu na zbędne dyskusje.

- Wyszykujcie pacjenta do badań jakie zleciłam i przygotujcie pacjenta do zabiegu.

- Będzie pani operowała?

- Oczywiście – rzuciłam, ruszając w kierunku wyjścia.

Będę – dodałam w myślach.  

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top