Ujęcie I
Send away for a priceless gift
One not subtle, one not on the listSend away for a perfect worldOne not simply, so absurd
Shinedown - 45
Ujęcie I
Z głośników sączyło się cicho 45 - Shinedown. Wiatr wkradał się do pokoju przez uchylone okno, powodując, że ciemna firana osłaniająca szklaną taflę, która odgradza mnie od świata, rozchylała się na boki, pozwalając srebrnym promieniom księżyca wpełznąć do ciemnego pokoju. Siedząc w głębokim czarnym, skórzanym fotelu, zaciskałem i rozprostowywałem palce, usiłując skupić się na odgłosie mojego zbyt głośno i zbyt szybko bijącego serca. Czułem rosnącą we mnie panikę, płuca kurczyły się, odcinając mi dopływ powietrza, a paląca gula, która uformowała się w moim gardle, powiększała się, sprawiając mi coraz większy ból.
Jeszcze chwila i to minie – powtarzałem sobie w myślach, nie pozwalając, by mój umysł zaatakowała ciemna strona mojej popierdolonej osobowości. Czułem rosnącą we mnie furię, miałem cholerną ochotę w coś uderzyć, ale walczyłem. Walczyłem z całych sił. Nie zamierzałem oddać kontroli nad sobą tej części mnie. Nie zamierzałem się temu poddać.
Poderwałem się na równe nogi i spojrzałem na zegarek. Jego podświetlona tarcza wskazywała północ. Chwyciłem granatową bluzę z oparcia fotela, zarzuciłem ją na gołe, mokre od potu ciało. Zgarnąłem ze stojącego na szafce Hasselblada, przerzucając go sobie przez ramię i p owolnym krokiem opuściłem pokój. Choć strach piął mi się po kręgosłupie, wyszedłem na zewnątrz, do świata, którego kurewsko się bałem.
Mam na imię Oliver. Boję się ludzi chociaż tak naprawdę nie mam ku temu powodów. Jestem wysportowanym, solidnie zbudowanym, uchodzącym za atrakcyjnego, facetem. Posiadam kochającą rodzinę. Z wyróżnieniem ukończyłem jedną z najlepszych uczelni w Stanach, więc mógłbym zarządzać wielkimi korporacjami. Ale tylko w teorii. Rzeczywistość jest zupełnie inna.
Z doświadczenia wiem, że w ciągu kilku chwil możemy stracić wszystko, na czym nam kiedykolwiek zależało. Może my zniszczyć siebie, ale co gorsza odpowiadać za stratę innych ludzi. Możemy zabrać coś czego nic i nikt nie będzie w stanie zwrócić. Zdarza się, że pieniądze okazują się nie mieć żadnej wartości. Życie zmienia wielobarwne kolory egzystencji na wypłowiałe i szare. Oddychanie zaczyna sprawić ból. A smutek i strach stają się jedynymi towarzyszami. Kiedyś miałem wszystko – teraz nie mam już nic. Przewrotny los ukarał mnie za to, jak żyłem i postępowałem, popierdolił mi w głowie, sprawiając, że uciekam.
Uciekam przed wszystkimi ludźmi.
Uciekam przed interakcjami.
Uciekam przed życiem.
Świat spowity był we śnie. Ciemność dodawała mi odwagi jakiej cholernie potrzebowałem. Wyciągnąłem z pokrowca aparat, za którym lubiłem się kryć. Dzięki niemu patrzyłem na świat innymi oczyma. Ruszyłem przez podwórko czując jak nogi stają się coraz cięższe. Wewnętrzne pragnienie, by wrócić i zamknąć się w czterech ścianach stawało się coraz silniejsze, ale nie zamierzałem mu się poddać.
Gniew i strach zaczęły narastać napędzając mnie, a chęć powrotu zaczęła ustępować tej by wyładować złość. Wiedziałem, że już niedługo będę mógł dać upust swojej furii. Żyłem dla tych chwil. Ból stał się swojego rodzaju lekarstwem. Sprawiał, że rzeczywistość nie była tak straszna i przerażająca. Zdarte kostki na moich dłoniach pozwalały mi przez krótką chwilę czuć się normalnym. Wiedziałem, że to złudne, bo kiedy emocje opadły dwa kolejne dni były pasmem rozpaczy i walką by nie skończyć z tym wszystkim raz na zawsze. W tych nielicznych momentach po walce, czułem się wolny. Może i kontrolowała mnie wtedy choroba, zżerająca moją osobowość. Ale potwór siedzący we mnie dawał mi wyzwolenie, a autodestrukcyjna część nie była w stanie mnie zgnębić. To co robiłem przez większość wieczorów od dnia wypadku.
Pozwalało mi to wierzyć, że jeszcze nie jest za późno, że nie umarłem.
Ruszyłem wzdłuż ulicy. Naciągnąłem na głowę kaptur osłaniając twarz i odgradzając się w ten złudny sposób od otoczenia. Szedłem szybko mijając znajome budynki. Przy stadionie New York Yankees mój umysł zalały wspomnienia chwil jakie spędziłem na boisku z ojcem. Zawsze chciał żebym został zawodowym graczem i nieustannie woził mnie na wszelkiego rodzaju nabory do drużyny. Na szczęście okazałem się marnym sportowcem. Dość szybko z niego zrezygnowałem, na rzecz sztuk walki i finansów. Wiem, że jest to dziwna kombinacja, ale w praca mnie relaksowała, liczby były tym co pozwalało mi się wykazać. Sztuki walki tym co mnie odprężało i działało odstresowująco.
Przyspieszyłem kroku chcąc zostawić za sobą wspomnienia, które teraz stawały się narzędziem tortur dla mojej głowy. Starałem się oczyścić ją skupiając się na krokach licząc każdy jeden - nadaremno. Z każdą minutą znajdowałem się coraz bliżej piwnicy znajdującej się na Walton Ave.
Bronx dał mi powód do utrzymywania mojej egzystencji, dał mi coś co utrzymywało mnie przy ponurym i bolesnym życiu. Każdy z nas, każda cierpiąca osoba zmaga się z jakimiś demonami, które pieczołowicie starają się przejąć kontrolę nad naszym jestestwem. Wiem również, że sam fakt istnienia, oddychania i odpychania chęci podcięcia sobie żył - jest kurewsko trudna. Paradoksem jest fakt, że jedno z najniebezpieczniejszych, mających złą sławę miejsc w NY stało się moją przepustką do życia. Miałem już dość psychiatrów, którzy karmili mnie bzdurami.
Recytowali nic nieznaczące regułki z książek faszerując lekami mnie przy tym, które maskowały tylko problem. Jedyne w czym doszli do perfekcji to kłamanie i udawanie, że wszystko będzie dobrze, że są w stanie uczynić mnie normalnym. Istnieje w ogóle jakiś wyznacznik bycia normalnym? Wszyscy jesteśmy popieprzeni – tyle, że niektórzy z nas nieodwracalnie. Albo przetrwam wygrywając z tym kurestwem, albo zginę razem z nim. Jestem na pograniczu i kiedyś życie musi mnie pchnąć w którąś ze stron.
– Ty laluniu, nie zapędziłaś się za bardzo. – Usłyszałem za plecami. Nie zatrzymywałem się idąc ciągle tym samym tempem. – Ty lamusie, matka cię nie wychowała?! Czy nie masz języka w gębie? – Niespodziewanie poczułem ból z tyłu głowy. Zamroczył mnie na chwile i zatoczyłem się uderzając z impetem w kosz przymocowany do lampy chodnikowej.
– No i od razu lepiej - Warknął. Potrząsnąłem głową starając się pozbyć mroczków sprzed oczu. Spojrzałem spod półprzymkniętych powiek na Latynosa bawiącego się metalową rurką.
Uniosłemgłowę przyglądając mu się uważnie rzucając szybkie spojrzenieza jego plecy, gdzie stało jeszcze dwóch opryszków. Każdy z nichmiał na sobie taką samą kamizelkę, przez co zorientowałem się,że należą do tego samego gangu.Wyprostowałemsię robiąc krok naprzód.–Nieważ się podchodzić psie!- splunął wymierzając kolejny raz, tymrazem jednak nie trafiając ponieważ w porę uskoczyłem na bok.Ruszył z wściekłością w moim kierunku. W momencie gdy uniósłpręt chwyciłem jego koniec odsuwając go na bok. Wolną rękąwymierzyłem mu cios uważając przy tym by nie uszkodzić aparatu.Jego głowa odskoczyła do tyły pod wpływem uderzenia, podciąłemmu nogi otwartą dłonią uderzając w splot słoneczny.Jużnie żyjesz - warknął sapiąc i ocierając wierzchem dłoni krewsącząca mu się z rozciętej wargi. – Zacznij się modlić-krzywy uśmieszek zagości na jego twarzy kiedy skinął na pozostałądwójkę zbliżającą się do nas niepewnym krokiem.
- Zapraszampopaprańcu–pomyślałem śmiejąc się głośno. Był to rodzaj szaleńczegośmiechu. Takiego który słyszy się w horrorach zaraz przedodcięciem komuś kończyn. Zdjąłem z ramienia pokrowiec, ostrożnieodkładając go przy koszu. Zacisnąłem pięści szykując się doataku.
– Ej, Hood to Ty?- doszedł mnie znajomy głos. Spojrzałem szybko w prawo dostrzegając znajomą mi twarz.
– Scars – odparłem witając się lekkim skinieniem głowy.
–Czy wy kurwa postradaliście zmysły? – Scars zwrócił się do chłopaków, których najwyraźniej znał.- To nasz facet. Walczy w kręgu, życie wam niemiłe?
– Wybacz Hood, to leszcze. – zwrócił się do mnie – Dopiero oderwali się od mamusinego cycka, a już cwaniakują. Popatrzył na młodzików z dezaprobatą.
– A tacy najszybciej gniją trzy metry pod ziemią. – krzyknął na chłopaków uderzając tego który był najbliżej w tył głowy. – Kiedy założyliście kamizelki?
– Trzy dni temu- odparł ten stojący najdalej. Był wyraźnie przestraszony. Nic dziwnego bo wyglądał na góra czternaście lat.
– Przeszliście inicjacje?
– No jasne, że tak. Inaczej byśmy ich nie mieli. – rzucił z wyższością w głosie najbardziej agresywny z całej trójki. Ten sam, który mnie zaatakował.
– Więc jeśli nie chcesz, żeby dowiedział się o tej wpadce wasz prezes, znikniecie stąd w ciągu minuty.
Chłopaki wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia i niechętnie zaczęli się wycofywać zostawiając nas samych.
– Idziesz do piwnicy?
Skinąłem głową naciągając na nią mocniej kaptur.
– Rozmowny jak zawsze – zaśmiał się Scars – Mam dziś zamiar postawić na ciebie niezłą sumkę - dodał.
Odwróciłem się bez słowa złapałem za pasek futerału i ruszyłem w dół ulicy.
– Jesteś pojebany Hood, ale i tak cię kurwa kocham – do moich uszu dotarł rozbawiony głos latynosa.
Po tym jak moje niemal idealne życie zmieniło się w koszmar choroba na którą cierpiałem wzmogła się, a ataki agresji przeszły w ataki furii. Nie potrafiłem się kontrolować. Wcześniej nic nie znaczące przypadkowe romansem zastąpiły bijatyki, Może fakt, że zrezygnowałem z sesji i odrzuciłem leki wpłynęły na moje samopoczucie, ale przestałem wierzyć, że to ma sens. Czułem się coraz gorzej i coraz częściej przestawałem nad sobą panować. Po tym wszystkim co się stało wiedziałem, że muszę ponieść karę.
Czy sprawiedliwe było karanie samego siebie? – Tak. Zdecydowanie zasługiwałem na każdą łzę, smutek zalewający moją duszę i każde jedno uderzenie jakie przyjąłem. Gdybym wiedział, że to jakiś sposób sprawi, że moje poczucie winy zelżeje, że odkupię swoje winy – zniósłbym znacznie więcej. Starałem się uciec od poczucia winy które mnie zabijało. Każdy raz wymierzony w moją twarz, każda rana i złamane żebro sprawiały, że na chwilkę, na jeden krótki moment czułem się wolny od całego tego gówna jakie za sobą wlokłem. Wiedziałem, że były to złudne chwile spokoju, bo kiedy tylko świadomość powracała, popychała mnie w jeszcze głębsze otchłanie mroku.
Po odizolowaniu się od rodziny, która jak się okazało nie była tak naprawdę moją rodziną wiedziałem, że nie było na świecie rzeczy i słów jakimi byłbym w stanie im zadośćuczynić teego co zrobiłem. Nie było na świecie czynów jakie mogłyby sprawić, że zapomną, wybaczą i będą traktowali mnie tak jak przed wypadkiem. Ogrom mojego czynu był nieodwracalny. Jak można kochać kogoś, kto zabrał ci największą radość życia? Jak można go w ogóle tolerować?
Nie da się. Choćby nie wiem jak mnie przekonywali - nie jest to możliwe. Wiem, że wszystko to co opuszcza ich usta to kłamstwa. Kłamstwa które mają na celu ugłaskanie psychopaty siedzącego we mnie. Może okazywana przez nich miłość wcale nią nie była? Może to tylko strach? Strach przed tym co mógłbym zrobić. Lęk przed tym w kogo mógłbym się zamienić...
Rozmyślania przerwały mi okrzyki i śmiechy niewielkiej grupy młodych dziewczyn stojących kilka metrów przede mną . Wyglądały jak prostytutki w zbyt mocnych makijażach i skąpych ciuchach. Większość z nich zapewne nawet niebyła pełnoletnia i prędzej czy później skończą na ulicy obciągając spoconym, zapijaczonym robotnikom, których żony otoczone wiankiem dzieci zapieprzają na trzy zmiany, by móc wykarmić potomstwo. Ominąłem je w pośpiechu ruszając na tyły budynku, gdzie znajdowało się wejście do piwnicy w której przez ostatnie kilka tygodni odbywały się walki. Miejsca takie jak to nie są używane dłużej niż siedem tygodni. Co jakiś czas przenosimy się w inne miejsca. Policjanci patrolujących Bronx byli sowicie opłacani i nie powinni robić żadnych problemów, ale Ben uważa, że lepiej zapobiegać, niż leczyć. Kiedy schodziłem po schodach w głąb budynku, czułem dudnienie i krzyki przebijające się przez ścianę. Wibracje przenikały przez moje ciało. Ludzie skandowali czyjeś imię, byłem zbyt daleko by móc je rozpoznać, ale atmosfera tego miejsca zaczęła przesiąkać przez moją skórę docierając do napiętych mięśni. Czułem jak krew przetłaczana żyłami wali w moje rozszalałe i rozemocjonowane serce. Energia, która gromadziła się we mnie od kilku dni szukała ujścia. Czułem kumulującą się wewnątrz mnie adrenalinę. Gniew narastał z każdą sekundą wypełniając mój umysł. Już od kilkunastu godzin chciałem w coś solidnie przywalić. Siedząc w domu, zamknięty w czterech ścianach nosiło mnie by wypaść na ulicę i wyładować szybko siedzącą we mnie złość. Swojego rodzaju komfort dawało mi jednak to iż wiedziałem , że w co drugi wieczór mogę zrobić to w miarę legalny sposób. No może nie do końca legalny, ale nie ucierpiałby przynajmniej nikt niewinny. Swoje popieprzennie wyładować mogłem na idiocie który sam się o to prosił. A póki byłem w stanie go kontrolować w sposób jaki mi odpowiadał zamierzałem tak robić.
Ostry zapach potu, mieszający się z rdzawym duszącym i najgorszym z najgorszych zapachem krwi oraz wilgoci i pleśni zaatakował moje zmysły. Skrzywiłem się nieco ignorując mdłości. Ludzie skandowali czyjeś imię coraz głośniej i nachalniej, walka która toczyła się w kręgu zbliżała się najwyraźniej ku końcowi. Skręciłem w lewo idąc wprost do pokoju przeznaczonego dla walczących służącego również za szatnię. Przeważnie przed każdą walką zawodnicy spotykali się zawsze z Benem- człowiekiem odpowiedzialnym za organizowanie i ustawianie walk.
–Hood no kurwa najwyższa pora!- warknął zrywając się z krzesła. Wszedłem spokojnie zsuwając kaptur z głowy i spoglądając na niego leniwie i bez emocji.
–Dobra stary nie emocjonuj się tak - zażartował kiedy opadłem na krzesło stojące naprzeciw. Uniosłem powieki wbijając w niego swój wzrok zaciskając i rozluźniając pięści.
– Zachowaj swoją złość na krąg ślicznotko. Dzisiaj masz nie lada przeciwnika. Joel Hammer. Powiem ci Hood, że skurwiel jest cholernie dobry. Odpadł już, Bald, Sack i – zrobił krótką pauzę. Po czym dodał –Sickle.
Sięgnąłem do pudełka stojącego prowizorycznym stole wyciągając z niego zszarzały bandaż służący do zabezpieczenia dłoni. W momencie kiedy Ben wymówił słowo „Sickle" znieruchomiałem.
– Sickle? – odezwałem się w końcu chcąc się upewnić, że dobrze usłyszałem.
– Uwierzysz kurwa! – krążył wokół mnie podniecony i wzburzony zarazem. On nie przegrał, żadnej walki Hood. To była maszyna. Powalił go ten nowy i to w drugiej rundzie! Sądziłem, że on jest nie do przejścia.
– Tak– odparłem sięgając po kolejną rolkę bandaża zajmując się drugą dłonią nie podnosząc wzroku i odcinając się od wszystkiego co działo się dookoła. Sickle to najlepszy z zawodników z którymi dane mi było walczyć. Wiedziałem, że wcześniej służył jako Marine, to facet składający się z samych mięśni. Niesamowicie sprawny, szybki i precyzyjny. Każdy jego cios był skrupulatnie przemyślany. Skopał mi dupę niejednokrotnie, ale i nauczył cholernie dużo. Dzięki niemu piąłem się coraz wyżej, aż stałem się jednym z najlepszych. Nauczył mnie pokory i ogłady, wcześniej waliłem bez opamiętania. A dzięki niemu każdy zadany przeze mnie cios, każde uderzenie i kopnięcie było przemyślane. Nauczył mnie czytać z ludzi i dzięki temu stałem się bardziej precyzyjny i swój gniew potrafiłem opanować na tyle, żeby nie wyrządzić nikomu krzywdy. Stał się moim swojego rodzaju mentorem. Tylko on był tym który potrafił mnie pokonać. A skoro sam przegrał, nie sądzę aby Scars był zadowolony z tego, że postawił na mnie swoje pieniądze.
–Dobra młody, twoja kolej– z zamyślenia wyrwał mnie podniecony zbliżającą się walką głos Benjamina. – Tylko nie daj się kurwa zabić– dodał oglądając się nerwowo za siebie.
Skinąłem tylko głowę zaciągając na nią ponownie kaptur tak, że zakrywał mi oczy ruszając przed siebie.
Szedłem w kierunku kręgu przeciskając się pomiędzy ludźmi którzy są tu dla krwi i szybkiego zarobku. Ktoś co chwilę poklepywał minie po plecach życząc powodzenia „Postawiłem na ciebie kupę kasy, nie spierdol tego" „ Jesteś najlepszy" „ Zmasakruj go" „ Nie przegrasz jak zawsze" Kilka dziewczyn rzuciło się na mnie wpychając mi swoje cycki przed twarz i całując mnie namiętnie co miało niby przynieść mi szczęście. Życzyły mi szybkiej wygranej obiecując niezapomnianą, pełną ostrego seksu zabawne zaraz po moim triumfie. Rzecz jasna nie zamierzałem porzucać takich propozycji i zawsze odbierałem to co obiecywały. Kilkuminutowa wizyta na tyłach budynku pomagała nie mniej niż obicie komuś twarzy. W momencie w którym znalazłem się w kręgu i zobaczyłem potężnego, dwumetrowego i szerokiego jak drzwi faceta. Jego ręce i nagi tors pokryte były krwią. Przed oczyma stanął mi Sickle. Mięśnie w całym ciele spięły mi się boleśnie. Przechyliłem głowę w lewo, a następnie w prawo pozbywając się uczucia napięcia z karku i uśmiechnąłem się sam do siebie . Przez głowę przeleciała mi szybka myśl „czy tym razem zdołam wyjść z tego żywy". Mój dzisiejszy przeciwnik nie odwzajemnił mojego uśmiechu, co więcej chyba go nieźle wkurwiłem ponieważ wydał z siebie głośny dziki ryk. – Tylko oszczędź zęby - powiedziałem zaciskając mocno pięści i rzucając się na niego tak szybko, że nie zdążył nawet zareagować. Może i był wielki, ale zdecydowanie nie dostatecznie mądry ponieważ nie przygotował się na naszą walkę. Każdy wie, że przede wszystkim słynę ze zwinności i szybkości.
Pierwsze, co zrobiłem to wyskok i uderzenie z całą siłą w piszczel przeciwnika sprawiając tym, że opadł na podłogę dzięki czemu mogłem użyć kolana jakie wpasowałem mu w sam środek podbródka. W momencie kiedy jego głowa opadła do tyłu z całym impetem uderzyłem w tchawice, czując pod łokciem charakterystyczny dźwięk przez który zalała mnie fala ekscytacji. Hammer zaczął się dusić, wewnętrzna radość rozpierała mnie od środka. Serią szybkich ciosów powaliłem drąga na ziemię. Duma to nic innego jak arogancja- a to bywa zgubne o czym przekonałem się chwilę późnej. Odwróciłem się w kierunku tłumu skandującego moje imię unosząc zwycięsko ręce do góry przeświadczony o wygranej. To był błąd. Nie powinienem był tak szybko świętować zwycięstwa i cieszyć się z wygranej nie widząc go w kałuży krwi. Kiedy ten sam tłum który wykrzykiwał moje imię nagle zamilkł - wiedziałem, że mam przejebane. Poczułem najpierw ból w dole pleców. Tak wielki, że powalił mnie na kolana paraliżując na chwilę dolną część ciała, a następnie silne szarpnięcie sprawiło, że poderwałem się do góry wirując powietrzu po czym opadłem na ziemię z siłą tak wielką, że ostatnią rzeczą jaką pamiętam to dźwięk łamanych kości. Czułem jeszcze jak kąciki moich ust unoszą mi się do góry.
– Chory skurwysyn- dotarło na koniec do moich uszu, kolejne szarpnięcie wstrząsnęło moim ciałem po czym nastała ciemność.
„Ollie wziąłeś leki? – dobiegł mnie głos mamy krzątającej się po kuchni.
–Mamo, mam dwadzieścia sześć lat.– przypomniałem jej, bo miała w zwyczaju o tym zapominać– Biorę je od dziesiątego roku życia zawsze o tej samej porze. Uważasz, że dziś było inaczej? – zapytałem, zerkając po raz ostatni w lustro.
–Upewniałam się tylko– odparła, spoglądając na mnie i dając mi jeden ze swoich ciepłych, pełnym miłości uśmiechów.
–Mamo mogę jechać z Olivierem? –Joey, mój młodszy brat uparcie wiercił mamie dziurę w brzuchu.
– Nie, kochanie.– zabroniła mama – Masz przed sobą całe życie. Dwunastoletni chłopcy nie chodzą na imprezy. Twój brat na pierwszą poszedł, mając skończone siedemnaście lat. Z tobą nie będzie inaczej.– oświadczyła z powagą.
–Siedemnaście, kiedy poszedłem za waszym przyzwoleniem. Nie znaczy to, że nie wymykałem się wcześniej – wtrąciłem, śmiejąc się i w przelocie muskając ustami jej policzek.
–Olivierze – upomniała mnie. –Nie podsuwaj bratu głupich pomysłów.
–Ale ja chcę z Olliem, jestem już duży i nie będę pił piwa.– skomlał Joey, czym jeszcze bardziej mnie rozśmieszył.
–No tak, mój drogi.– żachnęła się mama – Przekonałeś mnie tą rezygnacją z picia alkoholu.
–Naprawdę?! –krzyknął podekscytowany Joe, podrywając się na równe nogi
–Nie, kochanie. – westchnęła mama –Zostaniesz w domu i obejrzymy jakiś straszny film, okej?
–Nie chcę! Olliego prawie nie ma w domu. Chcę być z nim!
– Teraz już będzie częściej. Skończył studia i zaczął pracę z tatą.
–To niesprawiedliwe! –Joey ze złością wybiegł kuchni. – Cholernie niesprawiedliwe!
–Uważaj młodzieńcze na słownictwo!
– Uciekam bo już jestem spóźniony. Nie czekajcie na mnie.– oznajmiłem, kierując się do wyjścia.
–Nigdy tego nie robimy, Olivierze.– zaprzeczyła.
–Nie w ogóle. – uśmiechnąłem się półgębkiem –Zawsze, kiedy wychodziłem, siedzieliście z tatą do późna i debatowaliście nad losem pingwinów. – Wygiąłem brwi w łuk, wpatrując się wymownie w jej rozbawioną twarz.
– Kochanie, to bardzo ważny temat – stwierdziła, próbując się nie roześmiać –Gdybyś nie wracał tak późno, moglibyśmy omówić go we trójkę.
–Dobra ja znikam, bo jeszcze chwila i przekonasz mnie bym zostawił Emmę samą i zrezygnował z zabawy. Kocham, cie mamo.
–Też cię kochamy Ollie –zawołała z mną –Bądź ostrożny, synku..
–Jak zawsze – odkrzyknąłem, zamykając za sobą drzwi."
– Hood skurkowańcu!, Hood obudź się do kurwy nie chciałbym cię zostawiać na śmierć więc daj znak, że ten bydlak nie zrobił nic, co mogłoby ci zaszkodzić. – Głos Bena dzwonił mi w uszach.
Uniosłem powieki nieco zdezorientowany i rozejrzałem się wokoło. Grupa wcześniej skandujących moje imię osób wpatrywała się we mnie w milczeniu.
–No nareszcie! – odetchnął z wyraźną ulgą. – Odleciałeś na kilka minut i ni cholery nie wyglądało to dobrze. Potrząsnąłem głową starając się skupić na trzymaniu głowy prosto i ignorować dzwonienie w uszach..
– Przegrałem. – Rzuciłem do siebie przypominając sobie walkę. Powoli zacząłem odczuwać każdy cios i uderzenie jakie na moim ciele pozostawił Hammer.
– No zdecydowanie. Masa osób jest na ciebie nieźle wkurwiona. Stracili kupę kasy.
Wstałem ignorując Bena i wyprostowałem się powoli.
– Gdzie mój sprzęt? – warknąłem rozglądając się po pomieszczeniu.
Ben sięgnął za siebie podając mi Hasselblada. – Pilnowałem jak oka w głowie.
Skinąłem szybko chwytając za pasek, który okręciłem wokół ręki. Duszący ból rozdzierający mi klatkę piersiową utwierdził mnie tylko w tym, że miałem złamane co najmniej trzy żebra. Zacisnąłem pięści kierując się w tłum ludzi, którzy zaczęli ustępować mi miejsca tworząc pomiędzy sobą wąską ścieżkę. Nie reagowałem na ich zaczepki i nienawistne spojrzenia. Miałem to w dupie. Jedyne o czym myślałem to, to aby jak najszybciej opuścić to miejsce. Żeby móc w ciszy oraz spokoju delektować się bólem i postarać się zdusić uczucia beznadziei, które zaczęły we mnie narastać porządną butelką wódki.
Po raz pierwszy od dawna opuszczałem piwnicę z uczuciem porażki. Pchnąłem mocno stare pokryte rdzą, metalowe drzwi zostawiając za sobą miejsce w którym mogłem pokazać swoje ciemne oblicze dostając za ty darmowe obciąganie.
Rześkie nocne powietrze wypełniło mi płuca. Delikatnie wsunąłem dłoń pod bluzę badając miejsce które sprawiało mi największy ból.
A jednak cztery – pomyślałem, uśmiechając się pod nosem.
Wyprostowałem się na tyle, na ile mogłem i zacisnąłem mocno zęby, wydając z siebie przytłumiony krzyk. Powłóczyłem nogami niespiesznie ruszając w kierunku domu.
Domu – Powtórzyłem w myślach z kpiną. Nie mam domu. Nawet nie jestem pewien czy kiedykolwiek miałem. Mało tego, ja nawet nie wiem kim w ogóle jestem. Dlaczego akurat na mnie trafiło. Zniszczyłem wszystko co posiadałem, to co w moim życiu było najlepsze. Teraz jedyne co mi pozostało to szybki nic nieznaczący seks i napierdalanie się z degeneratami.
Po, co mi to?
Po co w ogóle walczyć? Żeby to robić trzeba mieć o co, a ja? Ja nie posiadam nic, to co miałem, co dawało mi siłę i radość z istnienia – zabiłem. Zatrzymałem się wyciągając aparat z futerału i zdjąłem osłonkę przystawiając oko do wizjera. Pogrążona we śnie ulica, budynki okryte lekkim płaszczem mgły. Widok, który uspokajał, prosił wręcz by go uwiecznić. Niespodziewanie do moich uszu dobiegł zduszony krzyk. Rozejrzałem się wokoło powoli taksując wzrokiem okolicę, ale nic podejrzanego nie rzuciło mi się w oczy. Zrobiłem krok naprzód, ale znów doszedł mnie ten dziwny odgłos. Wiedziałem, że powinienem ruszyć przed siebie i jak najszybciej dotrzeć do domu, bo wkrótce miał nastać świt. Ostatnią natomiast rzeczą jakiej potrzebowałem to spotkanie ludzi mającymi cele w życiu- coś czego mi brakowało.
Czułem, że patrząc na mnie wiedzą o mojej chorobie o tym co zrobiłem i jakim człowiekiem jestem. Każde spojrzenie jakie na mnie kładli wzbudzało we mnie złość. Sama myśl o ich lepkim, pełnym współczucia czy odrazy wzroku sprawiała, że miałem ochotę w coś uderzyć.
–Nie proszę!
Wokoło rozbrzmiał tym razem dość wyraźny i pełen przerażenia głos. Zanim zdążyłem pomyśleć moje nogi niosły mnie w kierunku z którego dochodził krzyk. Szamotanina i jęki przeplatające się z płaczem stawały się coraz głośniejsze. Skręciłem za obdarty budynek w mieszkalny w dość ciemny zaułek śmierdzący moczem, brudem i śmieciami. Zdusiłem w sobie odruch wymiotny i wkroczyłem w ciemność. Po chwili moje oczy przywykły do niej i dostrzegłem trzech mężczyzn. Dwóch trzymało dziewczynę za ramiona zatykając jej usta i nos, a jeden rozbierał ją, a dokładniej rzecz ujmując- starał się. Dziewczyna walczyła zacięcie kopiąc, i rzucając się we wszystkie możliwe strony.
– Przepraszam, że przeszkadzam. – Mój głos odbił się od ścian budynku, był mocno zachrypnięty przez co brzmiał dość groźnie. – Zgubiłem szczeniaczka, mógłby mi któryś z Was pomóc go odnaleźć?
Mężczyźni zamarli wpatrując się we mnie, a dziewczyna dygotała, błagając o pomoc.
– Ach.. Wybaczcie – zrobiłem kok naprzód. – Nie zauważyłem, że jesteście zajęci. – podszedłem jeszcze bliżej.
– Wypierdalaj pojebańcu! – Warknął jeden z nich.
– Nie pomożesz mi znaleźć małego, bezbronnego szczeniaka? – Nie starałem się nawet ukryć irytacji w głosie, przesuwając się szybko do przodu. Gdy znalazłem się dostatecznie blisko zanurkowałem w jego kierunku, chwytając go za gardło. Zacisnąłem na nim rękę, drugą wymierzając cios. Chłopaka po lewej zanim zdążył się podnieść kopnąłem z całej siły w twarz. Głośny dźwięk miażdżącej się pod moją stopa twarzy nakręcił mnie jeszcze bardziej. Trzeciego złapałem za włosy odciągając jego głowę do tyłu. Wziąłem porządny zamach i uderzyłem, raz drugi... piąty. Wpadłem w furię, czując rosnące z każdą sekundą podniecenie. Moja pięść uderzała bez opamiętania, krew rozbryzgiwał się skrapiając mi twarz.
– Przestań!– Do moich uszu dotarł dziewczęcy krzyk. – Proszę cię przestań! – Poczułem na ramieniu dłoń, odskakując szybko. Zmrużyłem oczy ocierając twarz rękawem bluzy.
Naciągnąłem kaptur na głowę ignorując roztrzęsioną i przerażoną dziewczynę. Nie wiedziałem, co mam zrobić więc wyminąłem ją bez słowa ruszając przed siebie.
–Dziękuję...– szepnęła oddalając się w przeciwnym kierunku. – Bardzo ci dziękuję. – dotarło jeszcze do moich uszu.
Zostawiłem ją za sobą czując wstyd i zażenowanie z faktu, że ktoś widział to, co starałem się ukryć. Nie odszedłem daleko, kiedy głośny huk przeszył nocne powietrze. Zraz po nim palący ból rozrywał mi niemal ramię. Opadłem na ziemię walcząc o oddech. Ciepła lepka krew pokryła mi rękę spływając na chodnik.
–Myślałeś, że kim kurwa jesteś! Pierdolonym Batmanem?!
Mocne kopniecie sprawiło, że uderzyłem twarzą o płytę.
– A może pieprzony Supermen co? – kolejne kopnięcie.
Starałem się unieść ręce, aby móc zakryć głowę, ale nadaremnie. Cios za ciosem jakie mi wymierzał uniemożliwiły mi to. Ból opanował moje ciało, oddech wiązł w gardle, a moja własna krew sprawiała, że się dusiłem.
Po chwili przestałem już walczyć. Może to i lepiej – pomyślałem.
To i tak powinienem być ja... To światło mojego życia powinno zgasnąć już dawno temu. To zawsze powinienem być ja...
– Zostaw go popaprańcu, albo twoje wnętrzności będą pożywką dla szczurów. – dotarło do moich uszu zanim, ból odebrał mi świadomość, a ciało poddało się kończąc moją mękę.
*
–Przytrzymajcie go. – do moich uszu docierały głosy których nie rozpoznawałem. Czułem jak czyjeś dłonie przyciskają mnie do łóżka, próbowałem z nimi walczyć, ale bez rezultatu. Po chwili przyjemne ciepło zaczęło rozchodzić się po moich żyłach. Starałem się unieść powieki, ale nie mogłem. Były niezwykle ciężkie, ogarniała mnie senność. A ból jaki wcześniej odczuwałem ustępował
–Wszystko będzie dobrze. – Odpływając w narkotyczny sen usłyszałem delikatny, spokojny głos.
– Kim ty...?– wycharczałem, odczuwając palący ból w gardle.
–Nic nie mów. Jest zbyt wcześnie.
Poczułem chłód na czole i policzku zdając sobie sprawę z tego, że musi to być dłoń osoby która do mnie przemawia. Próbowałem się poruszyć, ale nie byłem w stanie.
Próbowałem się podnieść, ale moje ciało nie współgrało z umysłem.
Co jest do cholery
– Leż i odpoczywaj – powiedziała sprawiając, że skupiłem na niech swoją uwagę. Chwyciła mnie za przegub dłoni.
– Musisz nabrać sił. Teraz skup się tylko na tym, by wydobrzeć. Nie próbuj niczego na siłę. – szeptała łagodnie, a jej ciepły wiśniowy oddech owiał moją twarz sprawiając, że poczułem ulgę odpuszczając walkę i odpływając w ciemność już po raz kolejny.
– Wszystko będzie dobrze..
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top