We can't change what's done. We can only move on.

Pewne fakty znane z fabuły gry zostały u mnie zmienione na potrzeby shota.
Akcja rozgrywa się rok po rozbiciu przez gang obozu w Beaver Hollow.

Okolice Valentine, lato, 1900 roku...

Wieczór jest wyjątkowo ciepły nawet jak na tę porę roku. Spragnione zwierzęta gromadzą się tłumnie przy jeziorach, a zmęczeni lejącym się z nieba żarem ludzie przesiadują w saloonach. Próżno szukać w nich chłodu, jednak w grupie przeżywanie każdego trudu przychodzi o wiele łatwiej, niż w pojedynkę.

Na jednej z wielu otaczających miasteczko Valentine polan, ukryte za skupiskiem drzew, znajduje się niewielkie obozowisko. Oświetlone płomieniami ogniska, wypełnione odgłosami wesoło trzaskającego, palącego się drewna, w całej swojej surowości zachowuje niepowtarzalny klimat, do którego jedni lgną, jak kuszone światłem świecy ćmy, a drudzy oddalają się na bezpieczną odległość, bowiem domyślają się, kogo w takim miejscu można zastać.

W zawieszonym nad ogniem kociołku gotuje się gulasz, oparty w głównej mierze na mięsie sarny, którą tego samego dnia upolował kucający przy potrawie mężczyzna. Jest wysoki, dobrze zbudowany z elegancko ostrzyżonymi blond włosami, ukrytymi pod charakterystycznym kapeluszem z wygiętym rondem. Jego obdarzoną surowymi, męskimi rysami twarz pokrywa kilkudniowy zarost a w prawym kąciku pełnych ust żarzy się skręcony niedbale papieros. Dużą, metalową łyżką miesza bulgoczącą potrawę, czując, jak pod wpływem zapachu i wilczego głodu, jego żołądek zaciska się boleśnie, zaznaczając tym samym trawiącą go pustkę. Niestety, po skosztowaniu kawałka mięsa mężczyzna z żalem stwierdza, że potrzeba mu jeszcze kilkanaście minut i żeby choć w minimalnym stopniu opanować uczucie głodu, otwiera paczkę krakersów.

Chrupiąc je, rozmyśla nad ostatnimi miesiącami swojego życia. Przejście z całkowitego chaosu do względnego spokoju miało być błogosławieństwem; lekarstwem, kojącym niespokojną duszę, szamoczącą się nieustannie między tym co słuszne, a tym, co konieczne. W przypadku Arthura Morgana, granica między rzeczami słusznymi i koniecznymi jest niesłychanie cienka. Wręcz zaciera się w wielu miejscach, utrudniając ocenę sytuacji i wybranie optymalnego rozwiązania. Każde z nich może okazać się zarówno dobre, jak i złe, a widmo niedalekiej przeszłości i mieszkające w nim duchy nawiedzają go nieustannie, nie pozwalając na złapanie choćby jednego oddechu.

Gdzieś nieopodal, między rosnącymi gęsto drzewami, rozlega się szelest liści i trzask łamiących się pod podeszwą butów gałązek.

- Możesz wracać do swoich spraw, gulasz potrzebuje jeszcze chwili - odzywa się niskim, ochrypłym głosem Arthur, nie odwracając się w stronę z której dobiega odgłos zbliżających się kroków.

- Zrobię to, ale najpierw muszę zamienić z tobą kilka słów.

Ręka Morgana zamiera przy paczce z wysuniętym do połowy krakersem. Trwa to zaledwie moment, po czym słony wypiek trafia do jego ust.

- Dutch. - Przywitanie rozbrzmiewa bardziej jak kpina, co dobitnie podkreśla lekceważąca postawa blondyna; siedzenie tyłem do byłego mentora i zwracanie się do niego z pełnymi ustami. - Wciąż tutaj? Spodziewałem się, że od dawna wiedziesz sielankowe życie na Tahiti, jako dumny, opalony właściciel plantacji mango. Albo poważny farmer, hodujący bydło gdzieś na Australijskiej prowincji.

Z gardła van der Lindego wydobywa się chrapliwe parsknięcie. Wsunąwszy kciuki za oplatający jego biodra pas na broń, stawia powolne kroki, okrążając rozstawione wokół paleniska skrzynie, robiące za prowizoryczne krzesła. Omiata oceniającym spojrzeniem najbliższe otoczenie i przeciąga to przez następnych kilka sekund. Dopiero, gdy stanie na wprost Arthura, zaszczyca go swoją uwagą.

Pierwsza myśl, jaka pojawia się w jego głowie dotyczy wyglądu Morgana. Mężczyzna bowiem nie zmienił się w żadnym, nawet najmniejszym stopniu, a dodając do tego niewyparzony język, szef gangu czuje, jakby ich rozłąka trwała zaledwie kilka godzin, a nie miesięcy.

- Jak widać są jeszcze na tym świecie rzeczy, które się nie zmieniają - odpowiada enigmatycznie, zajmując jedno z miejsc. Arthur natomiast, stale unika jego wzroku, kierując oczy na oślepiające języki ognia. - Ja ciągle w kraju, za to ty stale jesteś sarkastycznym cynikiem.

- Całe szczęście. Czasami myślę, że tylko to jeszcze trzyma mnie na powierzchni, z dala od... otchłani - mruczy, zanim zaciągnie się mocno papierosem. Dopiero wtedy, gdy dym podrażni jego gardło i płuca, mężczyzna unosi głowę i spogląda prosto w twarz Dutcha, będącą w tym momencie fuzją rozgniewana, żalu, niezrozumienia i jeszcze czegoś. Poczucia zdrady. Mieszanka iście wybuchowa, zwłaszcza, gdy dotyczy tego konkretnego człowieka. Kto wie, do czego popchną go te wszystkie emocje, gdy usłyszy coś, co nie przypadnie mu do gustu? Jednak Arthur nie zamierza przytakiwać na wszystko, co powie mu Dutch. Już nie. - Po co mnie szukałeś? I skąd wiedziałeś, że żyję?

- Wszyscy myśleli, że umarłeś, kiedy nie wróciłeś do obozu tamtego wieczoru. O'Driscollowie kręcili się tam całymi stadami, ciągle było słychać strzały... a ty nie pojawiałeś się. Dla większości było więc oczywiste, że musieli cię dopaść, tym bardziej, że poszukiwania nie przynosiły żadnego rezultatu. Próbowali mnie przekonać, żebym się z tym pogodził, ale ja gdzieś w głębi siebie wiedziałem, że nic ci nie jest. I nie myliłem się. - Jego uśmiech zdradza głębokie zadowolenie, ale nie da się stwierdzić z czego ono wynika; z odnalezienia Arthura, czy świadomości, że może udowodnić swoim przyjaciołom swoją słuszność.

- Jak mnie tu znalazłeś? - mruczy, a van der Linde fuka, wyraźnie zniecierpliwiony koniecznością odpowiadania na tego typu pytanie.

- Nie jesteś igłą w stogu siana, Arthurze. Poza tym, niespecjalnie starasz się pozostać w ukryciu. Twój jednoręki przyjaciel z Valentine jest bardzo dobrze poinformowany, że koczujesz gdzieś nieopodal miasteczka.

Gniewne rozgryzienie krakersa rozbrzmiewa niemal równie głośno, co wydobywający się z ogniska trzask. W pierwszej chwili, Arthur ma ochotę ukręcić łeb staremu Mickey'emu, albo uciąć mu język, którym tak ochoczo miele. Jednak dość prędko bije się w pierś; nigdy nie prosił o dyskrecję, nie kazał milczeć, gdyby ktoś o niego pytał. Jedyną osobą, do której może mieć pretensje, jest on sam. Poczucie całkowitej pewności, że Dutch nie będzie go szukał po wszystkim, co się stało, gdy widzieli się ostatni raz, uśpiła jego czujność, za co jest mu wstyd nie tylko przed sobą, ale paradoksalnie również przed byłym mentorem. Notuje więc w głowie, by nigdy więcej nie osiadać na laurach.

- Podejrzewałem, że zadziałasz wedle myśli, że najciemniej pod latarnią - kontynuuje, gdy po kilkudziesięciu sekundach nie doczeka się odpowiedzi. - Obóz pod Valentine był pierwszym, który rozbiliśmy po opuszczeniu gór, dlatego uznałem za najbardziej prawdopodobne, że wrócisz w miejsce z którego uciekliśmy dawno temu z nadzieją, że emocje zdążyły opaść.

- Nie wolałeś posłać za mną Micah? - pyta, przebijając go na wskroś ostrym jak sztylet spojrzeniem. Pokryta zarostem i drobnymi bliznami twarz nabiera nie tylko surowości, ale również niechęci, której Morgan nie ma najmniejszego zamiaru ukrywać.

- Dlaczego miałbym to zrobić?

- Nie wiem, może, żeby nauczył mnie tej dozgonnej lojalności, którą tak bardzo w nim cenisz? - Podnosi się szybko, wcześniej wrzucając z impetem dużą chochlę do bulgoczącej leniwie potrawy. Powoli zmniejsza dystans między sobą a van der Lindem, spoglądając na niego z góry. Ten, choć kipiący złością, zostaje pozornie niewzruszony, perfekcyjnie odgrywając rolę pana sytuacji. - Żeby wytłumaczył mi, jakie panują zasady? Co można, a czego nie można mówić na głos? Jak należy myśleć? Tak charyzmatyczny sukinsyn jak on zrobiłby ze mnie potulną owieczkę w kilka minut!

- Wolałem porozmawiać z tobą osobiście.

- I zbliżyć się do Valentine? Po masakrze, jaką wtedy urządziliśmy? Nie obawiałeś się, że ściągniesz na gang kolejne kłopoty, pokazując się w tym mieście?

- Uznałem odszukanie cię za cel wart kolejnej ucieczki.

- Długo ci to zajęło - zauważa, puszczając usłyszane przed chwilą słowa mimo uszu.

- Wbrew temu, co o mnie myślisz, wypełniam obowiązki, jakie mam wobec swoich ludzi, Arthurze.

- A zatem wciąż karmisz ich pięknymi wizjami i przedstawiasz kolejne plany z których nie wynika nic, poza nowymi problemami i rosnącymi nagrodami za wasze głowy? - ironizuje, coraz bardziej zmęczony obecnością Dutcha. - Ilu z nich wciąż ślepo wierzy w każde twoje słowo?

- Lepsze pytanie, to kto okazał się zdrajcą. - Przez zaciśnięte mocno zęby, niski głos lidera gangu staje się chrapliwy i drżący, zarezerwowany wyłącznie dla największych wrogów. Zwraca się w taki sposób do każdego, komu udało się zajść mu za skórę i żaden z nich w najdziwniejszych snach nie przypuszczał, że tym charakterystycznym tonem kiedykolwiek odezwie się do tego konkretnego człowieka. Do kogoś, kto przez lata był jego dumą. - Kilka dni po tobie, pani Adler przepadła bez śladu. Domyślam się, że wiesz coś na ten temat.

- Niby skąd? - parska gorzkim śmiechem. -  Po opuszczeniu gangu zająłem się własnymi sprawami i mam ich na tyle, że przejmowanie się innymi nie jest w tym momencie rzeczą, na którą mogę sobie pozwolić.

- Do kogo w takim razie mówiłeś, zanim zorientowałeś się, że to ja? Kto zajmuje drugi namiot?

- Więc teraz muszę tłumaczyć ci się z każdej nowej znajomości? - fuka wściekłe pod nosem, a następnie wycofuje się kilka kroków, by usiąść na sąsiedniej skrzyni. Przed splunięciem pod nogi mężczyzny, powstrzymuje go jedynie wszystko, co przeszli razem, zanim sprawy posypały się w Blackwater. Bądź co bądź, nie zawsze było między nimi źle. - Nie jest to pani Adler, nic więcej nie musisz wiedzieć. I nie musisz się o nią martwić. Gdziekolwiek jest, da sobie radę.

Gęste brwi nad ciemnymi oczami Dutcha unoszą się i marszczą w bolesnym grymasie. A Arthur doskonale zna tę minę; widział ją za każdym razem, kiedy jako nastolatek był nieco zbyt rozgniewany i robił rzeczy, które nie wpisywały się w kodeks, według którego żył van der Linde. Po każdym nieprzemyślanym występku, jego samozwańczy, przybrany ojciec zabierał go na bok, siadali w ustronnym miejscu i rozmawiali. A ściślej mówiąc, Dutch mówił. Długo, przekonująco, wykorzystując do ukształtowania umysłu młodego Morgana całą charyzmę, jaką posiada. Gdy jego słowa zaczęły przynosić oczekiwane rezultaty, był dumny i szczycił się swoim podopiecznym, jakby był wielkim dziełem sztuki, a on artystą, który dokonał jego stworzenia.

Jednak nie teraz. Dziś, Dutch van der Linde czuje, jakby patrzył na największą porażkę swojego życia.

- Czy równie mało obchodzi cię Charles, Bill, Karen, Mary-Beth, Abigail, John i inni? A mały Jack? Nikt nie ma już siły tłumaczyć mu, że wujek Arthur...

- Szantaż emocjonalny przy użyciu małego chłopca? - Po nonszalanckim zaciągnięciu się dymem, blondyn wydmuchuje ciężko powietrze z płuc i kręcąc głową, staranie depcze resztę papierosa niemal wcierając go w ziemię. Upewnia się jeszcze, że nie ostał się żaden, najmniejszy nawet ogarek i dopiero wtedy krzywi się z niesmakiem. - A myślałem, że nie można upaść już niżej... Jednak wtedy zjawiasz się ty i wyprowadzasz mnie z błędu.

- To nie jest żaden szantaż. Chcę ci po prostu wytłumaczyć...

- Wiem, co chciałeś mi powiedzieć. Że miałeś plan. Kolejny genialny plan, który ja ci zniszczyłem! - Narastające w Arthurze napięcie, znajduje ujście w lekko podniesionym głosie, który dodatkowo nabiera jeszcze więcej szorstkości, a charakterystyczna chrypka nabiera na mocy, brzmiąc niemal jak wściekły pomruk dzikiego zwierzęcia, mający na celu odstraszenie potencjalnego wroga. Jego nozdrza rozszerzają się mocno z każdym ciężkim oddechem, a gęste brwi marszczą się groźnie nad pełnymi wyrzutu, niebieskimi oczami. - Nie odszedłem, bo zatraciłem gdzieś po drodze lojalność. Ja po prostu przejrzałem na oczy.

- I co zobaczyłeś?

- Nie ma sensu, żebyśmy o tym rozmawiali - mruczy, po czym wyjątkowo poważnym tonem dodaje: - Ty już dawno oślepłeś, Dutch. Nie możesz mówić o rzeczach, których nie widzisz.

- W takim razie mi je opisz - nakazuje nieznoszącym sprzeciwu tonem, jednak zamiast pełnej zgody i potulnych tłumaczeń, dostaje stanowcze pokręcenie głową.

- Próbowałem. Od tamtej katastrofy w Blackwater nie robiłem nic innego, ale ty nie chciałeś słuchać. Nie mam już siły, ani cierpliwości, ani ochoty na kolejne, bezsensowne tłumaczenie ci błędów, jakie popełniasz.

Gdyby zapytać Dutcha van der Linde jakiej odpowiedzi oczekiwał, pewnie powiedziałby, że bez wątpienia nie takiej. Przemiana, jaka dokonała się w Arthurze sprawia, że głowa gangu coraz bardziej żałuje przygarnięcia pod swoje skrzydła Sadie Adler; obwinia ją bowiem nie tylko o wywieranie złego wpływu na Morgana, ale również robienie mu prania mózgu, starannie zacierając w jego głowie takie wartości, jak wspólnota, lojalność i wierność wobec przyjaciół. Swego rodzaju dzikość, oraz indywidualizm, a więc cechy, jakimi emanuje Sadie, przeszły na niego, przez co stał się, wbrew pozorom, wyjątkowo niebezpieczny głównie dla samego Dutcha. Wbrew wszystkiemu, do czego próbuje przekonać go Susan Grimshaw, mężczyzna będąc pod wyraźnym, wyjątkowo silnym wpływem Micah Bell'a, daje większą wiarę jego słowom, wedle których trzeba za wszelką cenę upewnić się, że ich były towarzysz nie skorzysta z propozycji, jaką otrzymał swego czasu od pinkertonów.

A jeśli choć przez moment przeszło mu to przez myśl, będą musieli zrobić wszystko, by wybić mu tego typu pomysły z głowy. Nawet, jeśli owo wybijanie miałoby przebiegać w sensie całkowicie dosłownym.

- Los nam nie sprzyja od napadu w Blackwater, mieliśmy dużo trudności, ale w obliczu każdego zagrożenia, wasze dobro było i wciąż jest dla mnie najważniejsze - mówi, robiąc krótkie pauzy po niemal każdym słowie. Intensywnie wpatruje się w oczy Arthura, oraz jego twarz, szukając najmniejszej nawet skruchy, jednak zamiast tego, napotyka wyłącznie zaciętość. - Gdybym mógł, odpędzałbym od was każde niebezpieczeństwo, ale nie jestem wszechmocny, Arthurze. Jednak wiedz, że stanąłbym na linii strzału, jakby od tego zależało wasze życie.

Z gardła Morgana wydobywa się parsknięcie, które ten dodatkowo podszywa ironicznym uśmiechem.

- Tak, wiem o tym - odpowiada poważnie, by za moment dodać: - Udowodniłeś to zwłaszcza, gdy John siedział w więzieniu.

- Tłumaczyłem ci, że czekałem na odpowiedni moment, żeby po niego ruszyć, a ty i pani Adler...

- Ja i pani Adler zrobiliśmy, co należało do ciebie! - podnosi głos, płosząc tym samym odpoczywające na pobliskich drzewach ptaki. Wzbijają się w powietrze w akompaniamencie głośnego łopotu skrzydeł i szelestu liści. Gdzieś z oddali dobiega echo wzburzonego głosu byłego członka gangu van der Linde. Nie chcąc wzbudzać niepotrzebnej sensacji wśród mogących przejeżdżać niedaleko ludzi, ścisza nieco ton. - Narażaliśmy własne życie, żeby uratować tego skurczybyka przed szubienicą, a więc zrobiliśmy dokładnie to, czego sam mnie uczyłeś. Ty w tym czasie, razem z Micah ukrywałeś się w obozie i nie kiwnąłeś nawet jednym, cholernym palcem, żeby sprowadzić Marstona z powrotem. Jeżeli tak według ciebie wygląda lojalność i poświęcenie, to lepiej, żeby Wielebny Swanson modlił się za was wszystkich dwa razy bardziej gorliwie. Albo trzy.

- Zdaje się, że zapomniałeś z kim rozmawiasz.

- Nie, Dutch. Przeciwnie. Właśnie teraz, wyraźniej, niż kiedykolwiek wcześniej widzę z kim rozmawiam - odburkuje gniewnie Arthur, a jego słowa zawisają między nimi w gęstniejącej ciszy.

Myśli kłębią się w głowie Dutcha, jak roje zaniepokojonych czymś owadów. Na poszukiwania Morgana wyruszył z intencją sprowadzenia go do gangu. By uniknąć konfliktu, Micah nie został poinformowany o jego planach. Van der Linde uznał, że postawienie go przed faktem dokonanym, dodatkowo popartym aprobatą pozostałych członków ich grupy sprawi, że Bell ustąpi przynajmniej na tyle, by nie wnosić o radykalne metody uporania się z Arthurem. Jednak jego zamiary rozpływają się i nikną, jak wypuszczony z ust papierosowy dym. Po słowach, które usłyszał, wciąż nie chce iść za radami Micah, ale przekonanie swojego wychowanka do powrotu przestało być jego celem. W tym momencie rodzi się natomiast kolejny dylemat; w jaki sposób zmusić go do milczenia bez rozlewu krwi. Bo o ile Dutch zdaje sobie sprawę, że Arthur, którego szanował i kochał jak własnego syna zniknął, ustępując miejsca krnąbrnemu i zbuntowanemu wcieleniu, które dotychczas było dla niego niewidoczne, tak wspólna przeszłość i resztki sumienia skutecznie powstrzymują go przed ostatecznym krokiem. Jednak będzie musiał go wykonać, jeśli zostanie do tego zmuszony.

Arthur domyśla się, co kierowało Dutchem, kiedy zdecydował się na poszukiwania, dlatego nie daje wiary sugestiom, wedle których van der Linde poczuł płynącą ze szczerego serca potrzebę sprawdzenia, czy los obszedł się z nim łaskawie. Po tym, jak pinkertoni zaczęli deptać im po piętach, a Micah usilnie sugerować liderowi kto po cichu współpracuje z agentami, Morgan nie ma najmniejszych wątpliwości, że mężczyzna jest tu, by dowiedzieć się, czy powinien w najbliższym czasie spodziewać się wizyty Miltona oraz Rossa, zapewne o wiele bardziej nieprzyjemnej, niż poprzednia.

- Nie sądziłem, że po wszystkim, co razem przeszliśmy, po tylu wspólnych latach, będziesz miał o mnie takie zdanie, Arthurze.

- Ja również - mówi i po raz pierwszy patrzy na bruneta bez miażdżącej dozy cynizmu. W niebieskich oczach Morgana jarzy się coś jakby tęsknota. Za utraconymi czasami, za ufnością, jaką obdarzał Dutcha, za każdą, najmniejszą nawet sekundą, którą spędzili w prawdziwie rodzinnej atmosferze. Wszystko to tkwi bardzo głęboko w jego sercu, jest w nim zakorzenione tak mocno, że wspomnienia starych, dobrych czasów nigdy nie zostaną przez niego zapomniane. Stanowią w końcu olbrzymią część jego życia i mimo, że ostatecznie drogi jego oraz gangu rozeszły się, to osoba, jaką jest obecnie, wykształciła się dzięki trafieniu pod skrzydła van der Lindego. Jego, oraz Hosei Matthewsa, ze śmiercią którego Arthur wciąż nie może się pogodzić. I choć nie chce wciągać go w rozmowę, to w tym konkretnym momencie czuje, że pęknie, jeśli nie skonfrontuje Dutcha z przemyśleniami, jakie ma od bardzo długiego czasu. - Gdybyś tylko słuchał ludzi, którzy byli po twojej stronie... Gdybyś potrafił odróżnić szczerość od manipulacji. Hosea, cokolwiek tak naprawdę o nim myślałeś, zawsze miał pomysły na zdobycie pieniędzy ze stosunkowo małym ryzykiem utraty życia. Gdybyśmy się go słuchali, nie byłoby ani ucieczki z Blackwater, ani masakry w Valentine, ani całego bagna, jakie narobiliśmy w Rhodes, na czym najbardziej ucierpiał Jack. Ale ty wolałeś porzucić własne ideały i dać się omotać Micah. Spójrz teraz na siebie i zobacz, czym się stałeś.

- A zastanawiałeś się kiedyś kim stałbyś się ty, gdybym nie wyciągnął cię z ulicy? - odbija piłeczkę, stosując swoją stałą zagrywkę w podobnych sytuacjach; odsunięcie dyskusji od siebie, by skupić ją na rozmówcy, dodatkowo wyciągając na światło dzienne wszystko, co nieprzyjemne, złe, czy przykre. - Nauczyłem cię wszystkiego, od czytania, przez jazdę konną, na walce i umiejętności przetrwania skończywszy. W zamian oczekiwałem jedynie odrobiny lojalności. Czy to naprawdę tak dużo?

- Ty i Hosea mnie tego wszystkiego nauczyliście, nie waż się o nim zapominać. - Głęboki haust powietrza ma pomóc mu opanować palącą irytację, co udaje się tylko połowicznie. Ich rozmowa zaczęła już zmierzać w oczywistym kierunku, co aż nazbyt jasno sugeruje wypominanie rzekomego braku lojalności. Tym bardziej cieszy się, że w razie ostatecznej konfrontacji, ma przy swoim boku kogoś, kto zapewni mu nie tylko przewagę liczebną, ale również pełne, szczere wsparcie. - Byłem wam wierny, choć w ciągu ostatnich kilku tygodni lojalność wobec ciebie nie była już tak prosta i oczywista, a jednak nigdy jej nie porzuciłem. Rozminęliśmy się, Dutch. Nie gramy już w jednej drużynie, ale to nie znaczy, że zamierzam wbić nóż w twoje plecy. Znasz mnie, to nie w moim stylu.

- Ucieczka bez słowa pożegnania też nie była w twoim stylu, a jednak się na nią zdecydowałeś. Skąd w takim razie mam brać pewność, że możemy żyć bez obaw o nagły nalot pinkertonów?

- Powinienem przegonić cię w diabły za to, co powiedziałeś, ale... nie zrobię tego. - Uśmiech, jaki wkrada się na twarz Arthura jest ciężkim do jednoznacznego określenia grymasem, balansującym między pobłażliwością, a cynizmem, wynikającym z poczucia panowania nad przebiegiem tego spotkania. - Gdybym chciał oddać cię w ręce pinkertonów, zrobiłbym to dawno temu. Przychodzi ci do głowy logiczny powód, dla którego czekałbym tyle czasu, zamiast działać?

- Logika już dawno przestała być szkiełkiem, przez które mógłbym na ciebie spojrzeć, Arthurze.

- I vice versa, bo szkiełkiem, przez które ja od dłuższego czasu patrzę na ciebie, jest upadek i brak konsekwencji, a także twój ulubiony psychopata Micah.

Dutch wybucha głośnym śmiechem, na moment wybijając blondyna z rytmu w jakim toczy się wyjątkowo niewygodna pogawędka.

- Więc całe to zamieszanie wzięło się z zazdrości? - pyta, mając jednocześnie wrażenie, jakby cofnął się w czasie do nastoletnich lat Arthura oraz Johna, kiedy to chłopcy mocno rywalizowali o jego uwagę. - Przestraszyłeś się, że Micah okaże się lepszy od ciebie? Albo, że zajmie twoje miejsce w hierarchii?

- Nie ma wielu rzeczy na tym świecie, których mógłbym się przestraszyć, a Bell nie jest jedną z nich - odpowiada pewnie, co niespecjalnie przekonuje Dutcha. - Martwiłem się, bo pozwoliłeś, by owinął sobie ciebie wokół palca i popchnął do porzucenia wszystkich rzeczy, jakich razem z Hoseą uczyłeś mnie i Johna. Pęd za pieniędzmi odebrał ci intuicję, którą w tobie podziwiałem; zacząłeś bez mrugnięcia okiem mordować ludzi, którzy sobie na to nie zasłużyli, stałeś się niemal tak samo nieprzewidywalny, co Micah, jednak to ty jesteś marionetką, a on pociąga za sznurki.

- Czasy stają się coraz cięższe dla takich, jak my. Żeby przetrwać, musimy się do nich dostosować i walczyć, w przeciwnym wypadku, pozostaje już tylko śmierć.

- Dostosowanie się oznaczałoby spełnienie wymogów cywilizacji, a ty robisz coś zupełnie innego - koryguje go Morgan. - Kroczysz do swoich celów po trupach i bezmyślnie zabijasz każdego, kogo uznasz za przeszkodę czy wroga, bez znaczenia, czy ktoś rzeczywiście nim jest. - Wzburzony przebiegiem rozmowy Arthur, wyciąga kolejnego papierosa i szybko odpala go, by dym podrażnił jego płuca, dając złudne poczucie uspokojenia. - Dawno przestaliśmy być rodziną, Dutch i najlepszym rozwiązaniem dla nas obu będzie, jak zajmiemy się swoimi sprawami, a przeszłość zostawimy tam, gdzie jej miejsce.

Arthur od miesięcy wyobrażał sobie konfrontację z van der Lindem. Odtworzył w swojej wyobraźni tysiące scenariuszy, wypowiedział w niej milion słów, jednak żadnej wersji nie udało się spełnić jego oczekiwań. Teraz, gdy pojedynkuje się na spojrzenia ze swoim byłym mentorem, uważa, że słusznym rozwiązaniem było postawienie na całkowitą spontaniczność i pozwolenie sytuacji toczyć się swoim własnym, naturalnym rytmem. I choć jest zadowolony, że wreszcie powiedział mu wszystko, co podtruwało go od dłuższego czasu, to moment ten nie jest łatwy, bo gdzieś głęboko w swoim sercu czuje smutek, zawód, oraz głęboki żal, że Micah Bell pozbawił go osoby, którą jeszcze do niedawna bez wahania określiłby mianem jednej z najważniejszych w jego życiu. A może jest zupełnie inaczej? Może Dutch nigdy nie był tym, za kogo go miał, a Bell po prostu wyciągnął na światło dzienne wszystkie skrywane przed światem niedoskonałości? Tego nie dowie się najpewniej nigdy i choć jest mu z tym ciężko, zaczyna coraz bardziej godzić się ze świadomością, że Dutch van der Linde, ten, którego znał zniknął gdzieś i nie wróci już nigdy.

- Tacy jak my, nie mogą odciąć się od przeszłości, wiesz o tym tak samo dobrze, jak ja. Czy tego chcemy czy nie, jesteśmy ze sobą powiązani, a złe decyzje odbiją się na tobie w równej mierze, co na mnie.

Morgan ściąga brwi do wewnątrz, dając sobie kilka sekund na przetrwanie jego słów.

- O co tak naprawdę ci chodzi, Dutch?

- Apeluję do twojego rozsądku. - Oczekujący konkretnej, pozbawionej zagadkowości odpowiedzi Arthur milczy, nie spuszczając wzroku z brązowych tęczówek van der Lindego, które pod wpływem gęstniejącej atmosfery i buzujących między nimi emocji, zdają się ciemnieć z każdą sekundą. - Twierdzisz co prawda, że nie czekałbyś z wydaniem nas, ale nie mogę mieć pewności. Nie będąc z nami, jesteś przeciwko nam i choć nie przychodzi mi to lekko, muszę dbać przede wszystkim o dobro ludzi, których mam pod opieką. Sentymenty nie są luksusem, na który mogę sobie pozwolić.

- Myślałem, że zemsta nim nie jest - zauważa Arthur.

- Też. Dlatego nie jestem tu, by mścić się za twoje odejście.

- Więc po co?

Dłoń Dutcha muska sugestywnie kaburę z wsuniętym w nią, elegancko zdobionym rewolwerem. Zanim van der Linde zdąży powiedzieć choć jedno słowo, palce Arthura pokonują krótką wędrówkę przez zawieszony na jego biodrach pas, by zatrzymać się tuż obok broni. Czas jakby zatrzymuje się w miejscu, gdy obóz i najbliższą jego okolicę ogarnia gęsta cisza. Obaj mężczyźni mają wrażenie wpadnięcia w sam środek pustki, a rosnące pod wpływem nerwów ciśnienie bezlitośnie uderza do głów, wypełniając uszy głuchym odgłosem ich własnych, bijących mocno serc. Wszelakie wątpliwości, jakie dotychczas miał Arthur, zdążyły ulecieć z jego głowy i jeżeli sytuacja ta ma zakończyć się śmiercią któregoś z nich, Morgan nie zamierza dopuścić, żeby to jego życie zostało zakończone. Nie dziś i nie w taki sposób.

- Wciąż możesz podjąć właściwą decyzję, Arthurze. - Głos Dutcha załamuje się nieznacznie, gdy pada imię blondyna. - Wróć ze mną i uznajmy tę sytuację za niebyłą. Proszę, synu, oszczędź mi konieczności zrobienia czegoś, czego bardzo nie chcę.

- Wsiądziesz na konia, odjedziesz stąd i już nigdy nie będziesz mnie szukał - odpowiada Morgan, nawet na moment nie porzucając pozycji sugerującej gotowość do ataku, jeśli zajdzie taka potrzeba. - Nie wydam cię pinkertonom. Powtórzę jeszcze raz to samo; gdybym chciał to zrobić, miałbyś ich na ogonie już dawno temu, dlatego zapewniam cię, że możesz dać wiarę moim słowom i wrócić do tych, którzy jeszcze przy tobie zostali.

- Już kilka razy udowodniłeś, że nie mogę ci więcej ufać. Nie mogę popełnić błędu, który może kosztować życie członków naszej grupy. - Żałość rozbrzmiewająca w jego głosie brzmi całkiem szczerze, ale na jego twarzy próżno szukać aż takiego smutku. Mina mężczyzny jest zacięta i nie zmienia się nawet na sekundę, podczas gdy prawa dłoń sunie wzdłuż skórzanej kabury. - Wybacz mi, synu. Zanim umrę, muszę zrobić jeszcze kilka rzeczy i nie pozwolę, żeby ktokolwiek stanął mi na drodze. Nawet ty.

- Nawet o tym nie myśl, Dutchu van der Linde!

Z chwilą, gdy charakterystyczny, ochrypły głos cichnie, rozlega się miękkie kliknięcie odbezpieczanego rewolweru. Następnie, spomiędzy ściśle okalających niewielką polanę drzew, powolnym krokiem wychodzi Sadie Adler. Na gniewny pomruk, jaki kieruje w jej stronę Arthur, reaguje beztroskim uśmiechem, który szybko gaśnie, kiedy oczy kobiety wędrują z powrotem w stronę starszego ze stojących nieopodal ogniska mężczyzn. Dutch, mimo wycelowanej w niego lufy rewolweru, odchyla głowę do tyłu i wybucha głośnym, cynicznym chichotem. Blondynka nie jest nawet specjalnie zirytowana lekceważącą postawą van der Lindego. Wie po prostu, że jeśli nie da jej wyboru, bez wahania pociągnie za spust. Jeżeli od tego będzie miało zależeć spokojne życie jej, oraz Morgana, nie zastanowi się nawet minuty.

- A jednak, intuicja mnie nie zawiodła. Pani Adler, jakaż to radość widzieć panią całą i zdrową! - kpi, sprawiając wrażenie coraz bardziej rozbawionego zaistniałą sytuacją.

- Chciałabym móc powiedzieć to samo - odgryza się, podchodząc bliżej ogniska. Zanim powie coś więcej, niespiesznie bierze łyżkę i próbuje przygotowanej przez Arthura potrawy, nie przestając mierzyć swoją bronią w Dutcha. - Dobry z ciebie kucharz, Morgan. Od dzisiaj, jesteś oficjalnie odpowiedzialny za jedzenie. - Mruga radośnie, dzięki czemu twarz Arthura na ułamek sekundy łagodnieje. Sadie, zanim ponownie zwróci się do bruneta, przeciąga milczenie jeszcze przez chwilę. - A ty zejdź mi z oczu, póki jestem względnie cierpliwa.

- Pani bezczelność nie zna granic - mruczy w odpowiedzi van der Linde, spoglądając na nią spod ronda swojego kapelusza. Tym razem, to Sadie wybucha śmiechem. Dźwięcznym i lekkim, kontrastującym bardzo mocno z jej wiecznie zachrypniętym głosem.

- Nie. To pańska bezczelność jest już tak duża, że niebawem przysłoni ego, które najwyraźniej zaczyna już panu ciążyć. - Słowa zarówno pańska, jak i panu, Sadie wypowiada pełnym jadu tonem, krzywiąc się, szczerze obrzydzona koniecznością patrzenia na człowieka, którego pragnęła nie zobaczyć już nigdy więcej.

- Oboje zawdzięczacie mi życie. Gdybym mógł...

- Tak, tak, gdybym tylko mógł przewidzieć, jakimi niewdzięcznymi szujami się okażecie, zostawiłbym was tam, gdzie znalazłem. - Nienaturalnie niski głos, jawna parodia van der Lindego sprawia, że kąciki ust Arthura drgają. Patrzenie na Sadie, której dokuczanie ich byłemu mentorowi zdaje się mimo widocznej gołym okiem wściekłości sprawiać przyjemność, nie ułatwia mu zachowania powagi. Dlatego odwraca od niej wzrok i skupia go z powrotem na spoczywającej na kaburze dłoni Dutcha. - Słyszeliśmy to zbyt wiele razy, żeby mogło zrobić na nas jakiekolwiek wrażenie.

- I nie przyszło wam do głowy, że zaczęło dziać się z wami coś złego? O ile mi wiadomo, nie tylko ja zacząłem martwić się o wasze zachowanie.

- Nie, bo to ty się zmieniłeś, Dutch. A kilka osób, które nie potrafią myśleć samodzielnie, po prostu ślepo za tobą idą - wtrąca Arthur. - Możesz myśleć co chcesz, nawet, że jestem zazdrosny o Micah, ale to nie my daliśmy się wciągnąć w całe to szaleństwo, które dokładało nam tylko nowych problemów. Nie my zgubiliśmy gdzieś po drodze wszystko, co uważaliśmy za ważne, nie porzuciliśmy też swoich wartości. Kochałem cię jak własnego ojca, ale stałeś się dla mnie całkowicie obcym człowiekiem, pod rozkazami którego nie umiem już żyć. Odszedłem, bo nie widzę dla siebie miejsca w gangu.

- A ty, Sadie? - zwraca się do blondynki, co kilka sekund zahaczając spojrzeniem o wylot lufy jej rewolweru, nieustannie skierowanego w jego stronę. - Mogę poznać powód twojej ucieczki?

- Nie przypominasz już dawnego siebie, tego, którego znam z opowieści - mówi, już nieco bardziej zniecierpliwiona, stawiając kilka kroków w stronę mężczyzny. - Ty i Micah macie metody, które mi się nie podobają, więc wolę trzymać się z nim. - Ruchem głowy wskazuje stojącego kilka kroków dalej Morgana. - Arthur jest teraz bardziej podobny do ciebie, niż ty sam. Jeżeli więc nie masz więcej pytań...

- Nie możemy się tak po prostu rozstać. Nie, kiedy pinkertoni zaczęli nagle naciskać na nas o wiele mocniej. I nie, gdy być może wreszcie znalazłem tego powód...

Arthur zna Sadie na tyle dobrze, by przewidzieć jej reakcję jeszcze zanim ona nastąpi. Jednym, sprawnym susem doskakuje do Adler, zaciska palce na jej bandolierze i przyciąga blondynkę do siebie. Przyciśnięta do piersi Arthura, szamocze się jak schwytane w sidła, dzikie zwierzę, a gdy mężczyzna wytrąca broń z jej dłoni, obraca głowę w lewo szybkim ruchem, natychmiast zdając sobie sprawę, że odległość między ich twarzami to zaledwie kilka centymetrów. Coś jakby elektryczny impuls przebiega przez ciała ich obojga, jak zawsze, kiedy znajdują się blisko siebie. Patrząc na całą sytuację z daleka, można by odnieść wrażenie, że Morgan zamierza ją pocałować, jednak zamiast tego, wzburzonym tonem sugeruje, by radykalne rozwiązanie zostawić na chwilę, kiedy nie będą mieli już żadnego wyboru.

- To według ciebie nie jest sytuacja w której kończą nam się opcje? - szepcze, z trudem utrzymując spojrzenie jego oczu. Sprzeczne emocje tworzą w jej głowie trudny do ujarzmienia bałagan. Wściekłość na Dutcha miesza się z pragnieniem spędzenia u boku Arthura każdego z dni, które zostały jej do przeżycia, a na to wszystko przychodzi wewnętrzny przymus, by trzymać tę relację w ryzach i za żadne skarby nie pozwolić jej pójść choćby o pół kroku dalej. Blondynka potrząsa głową, próbując odzyskać tym tak bardzo teraz potrzebną trzeźwość umysłu, po czym szepcząc prosto do ucha Morgana, dodaje: - On się nie zawaha, my też nie możemy.

- Spokój, Sadie - odpowiada cicho, mocniej zaciskając palce na skórzanym pasie z którego w ciągu ostatnich dni zdążyła zniknąć już znaczna część nabojów. - I skończ się szarpać. Nie puszczę cię, dopóki nie opanujesz złości. - Ignoruje otwierające się szybko usta kobiety i zanim zdąży popłynąć z nich fala słów sprzeciwu, wraca do wymiany zdań z Dutchem. - Dlaczego akurat teraz pomyślałeś, że jestem w zmowie z Miltonem? Odszedłem blisko rok temu. Rok, Dutch!

- Bo dotychczas nie działo się wokół nas nic niepokojącego. Równo miesiąc temu pinkertoni po raz kolejny nas odnaleźli, a ja wszystko zrozumiałem.

- Naprawdę myślisz, że czekaliśmy niespełna rok, żeby cię wydać?! - krzyczy Sadie. Arthur instynktownie przysuwa ją do siebie jeszcze bardziej, jednak nic nie wskazuje na to, by miała ponawiać próbę wyrwania się. - Już dawno byś gryzł piach, gdyby nam na tym zależało!

- Pozwoli pani, że omówię ten temat z Arthurem, pani Adler. - Wypowiedziane przez niego zdanie w żadnym wypadku nie wybrzmiewa jak prośba. Morgan, zanim ją puści, kiwa uspokajająco głową i poklepuje jej ramię.

- Sadie ma rację. Gdybym chciał patrzeć, jak wisisz, skontaktowałbym się z Miltonem tego samego dnia, którego odszedłem.

- A mnie się wydaje, że to on skontaktował się z tobą i postawił ci takie samo ultimatum jak wtedy, gdy wędkowałeś z małym Jack'iem; wydasz mnie i będziesz wolny, albo tego nie zrobisz i obu nas powieszą. Nie chcesz mi wmówić, że byłbyś w stanie odmówić, zwłaszcza teraz, gdy zaczynasz... - urywa i omiata obóz przelotnym spojrzeniem, po czym kończy: - nowe, lepsze życie.

- Nie jestem w stanie udowodnić ci, że mówię prawdę. Moim jedynym świadkiem jest Sadie, jednak jej nie ufasz w równym stopniu, co mnie. - Powoli odsuwa dłoń od kabury, licząc, że Dutch zrobi to samo. I rzeczywiście, jego ręka drga, ale wciąż pozostaje w pogotowiu. - Fakt, ostatnio nie było między nami dobrze, ale nie posunąłbym się do czegoś takiego ze względu na wszystko, co razem przeżyliśmy. Nigdy nie zapomnę, ile dla mnie zrobiłeś. Ile zrobiliście razem z Hoseą. Nie ja jestem zdrajcą, Dutch, i mimo wszystko, chcę wierzyć, że w głębi serca o tym wiesz. - Milknie na moment, ale żadna z towarzyszących mu osób nie wydaje się zainteresowana zabraniem głosu. - Choć odszedłem, jestem i pozostanę lojalny. Nie wydam cię, ale jeśli w to wątpisz, zrób, co musisz.

Nie odpowiada na zaszokowanie spojrzenie Adler. Nie reaguje też, kiedy kobieta podnosi z ziemi swój rewolwer i trzyma go w luźno zwieszonej wzdłuż tułowia ręce. Koncentruje się w całości na twarzy Dutcha; ciemnych oczach, na nerwowo poruszających się nad nimi brwiach i pozostałych, ledwo zauważalnych, mikroskopijnych ruchach mięśni twarzy. Bo tylko one zdradzają toczącą się w głowie van der Lindego bitwę, jaką urządziły sobie emocje wraz z sercem i umysłem, który w całości jest zdominowany przez Micah. I to właśnie dlatego, lider gangu nie jest już w stanie wyzbyć się wątpliwości zasianych w jego głowie. Nie widzi już w Arthurze Morganie swojego protegowanego z którym połączyła go na przestrzeni lat silna, rodzinna więź, tylko zagrożenie. Tykającą bombę, która w każdej chwili może wybuchnąć. Ciche echo głosu Bell'a, rozbrzmiewające gdzieś w jego podświadomości, popycha go do zrobienia rzeczy o której kiedyś nie byłby w stanie nawet pomyśleć. Jednak dziś, Dutch van der Linde nie jest już osobą, zamieszkującą wspomnienia Arthura i Johna. Sam nie jest w stanie tego zaobserwować, dlatego, gdy ponownie kieruje swoją dłoń w stronę kabury, jest święcie przekonany, że nie ma innego wyboru, jak usunąć ze swojej drogi potencjalnych wrogów, tak samo, jak zrobił to z wszystkimi poprzednimi.

Kilka następnych sekund upływa szybko, jak pojedyncze mrugnięcie. Dutch i Arthur jednocześnie wyciągają broń ze swoich kabur, a Sadie, nie namyślając się wiele, staje na linii strzału, trzymając rewolwer w pełnej gotowości do strzału. Morgan, choć przeszło mu to przez myśl, nie zamierza nawet próbować przekonać ją, by odsunęła się na bezpieczną odległość. Wychodzi jedynie zza jej pleców i staje tuż obok.

- Wychodzi na to, że ja jestem odpowiedzialna za to, co się teraz dzieje - odzywa się Sadie, pełnym gniewu tonem. - Skoro już tak szczerze sobie rozmawiamy, to wiedz, że ja namówiłam Arthura do odejścia. Był głupi i zaślepiony, do końca wierzył, że jeszcze wróci Dutch, którego kochał, ale ja nie mogłam już na to patrzeć. Zdjęłam mu klapki z oczu i jestem z tego powodu cholernie dumna. Teraz, kiedy już wiesz, że straciłeś swojego złotego chłopca przeze mnie, to strzelaj, albo spieprzaj stąd i miejmy to z głowy.

- Nie radzę, Dutch - ostrzega Arthur, mocniej przyciskając palec do spustu. - Jesteś tu sam. Jak nie wrócisz do obozu, Micah, Bill i Javier pewnie pomyślą, że pinkertoni dopadli cię gdzieś po drodze. Bell obejmie rolę lidera i prędko o tobie zapomni. A nawet, jeśli jakimś sposobem połączyliby z twoim zniknięciem mnie i Sadie, to zostanie im tylko szukanie igły w stogu siana, bo nas już tu nie będzie. Cokolwiek się teraz stanie, jesteś na przegranej pozycji.

Dutch fuka pod nosem, lekko zaciskając usta. Odgina nadgarstek, przez co lufa broni kieruje się nieco ku górze.

- Jestem przygnębiony tym, co się z nami stało, ale przede wszystkim, czuję rozczarowanie tobą, synu. Chcę, żebyś wiedział, że nie przychodzi mi to z lekkością.

Sadie, zaatakowana niespodziewanie wspomnieniami nocy, podczas której zginął jej mąż, głośno wciąga powietrze przez usta i nim zdąży w jakikolwiek sposób zareagować, przez obóz i okoliczne tereny, przetacza się huk wystrzału. Przywiązane nieopodal konie, zaczynają nerwowo tupać kopytami w akompaniamencie ostrzegawczych parsknięć, które wzmagają się, gdy Dutch upada na ziemię z głuchym cupnięciem, sycząc z bólu. Palcami lewej dłoni obejmuje zraniony prawy nadgarstek z niedowierzaniem wpatrując się w powiększającą się na białej koszuli, czerwoną plamę. Blondynka podbiega do van der Lindego i wykorzystując chwilę, zabiera leżący tuż obok niego rewolwer. Wycofując się, spogląda na Arthura, który niczym posąg, stoi nieruchomo na szeroko rozstawionych nogach, obserwując swojego byłego mentora znad dymiącej lufy broni, ciągle trzymanej w wyciągniętej przed siebie ręce. Dopiero po kilku sekundach, powoli, ociężale wycofuje się w kierunku pobliskich drzew, gdzie do jednego z nich przywiązany jest Hrabia; biały wierzchowiec należący do Dutcha. Morgan uspokaja go, czule poklepując grzbiet zwierzęcia, po czym powoli prowadzi w stronę lidera gangu.

- Jesteś zdrajcą - warczy, krzywiąc się już nie tylko z bólu, ale i obrzydzenia, kiedy Arthur łapie go za poły eleganckiej kamizelki i podnosi do pionu. - Ty i John jesteście tacy sami. Po wszystkim, co dla was zrobiłem, ile poświęciłem...

- Nie chcę tego słuchać - odburkuje stanowczo i kilkoma mocnymi szarpnięciami zmusza go, by dosiadł konia. - Jeżeli myślałeś, że dam się zabić, to znaczy, że jesteś jeszcze bardziej naiwny, niż myślałem. A teraz wracaj do swoich. Jeśli poślesz za nami któregokolwiek z twoich pupili, to bądź przygotowany, że mogą już nigdy nie wrócić.

Nie chcąc dopuścić, by Dutch wchodził z nim w dalszą polemikę, klepie zad konia, prowokując go tym do ucieczki. Hrabia staje dęba, przez co trzymający lejce tylko lewą ręką, ranny van der Linde omal nie spada z jego grzbietu. Zanim znikną między gęsto rosnącymi drzewami, Dutch obraca głowę, jednak Arthur tego nie zauważa. Wsuwa broń do kabury, wycofując się w stronę ogniska.

- Jeszcze sekunda, a zbierałby własną czaszkę z ziemi i to w kawałkach - mruczy Sadie, spoglądając na chmurę kurzu, jaką wznieciły w powietrze kopyta Hrabi. - Jakbym się porządnie zamachnęła, rozwaliłabym ją bez trudu. Arthur?

Sprowokowana odpowiadającą jej jedynie ciszą, obraca się za siebie. Blondyn siedzi na jednej ze skrzyń, czoło opierając o zwinięte w pięści dłonie. Łokcie wbijają się mocno w jego uda, a szalejąca w głowie zawierucha sprawia, że kompletnie nie zauważa powoli zbliżającej się do niego Sadie. Mgiełka otumanienia zaczyna rozpraszać się dopiero, gdy poczuje ciepło na przedramieniu. Unosi lekko głowę i pozbawionym emocji spojrzeniem patrzy na jej dłoń, której palce oplatają jego rękę. Oboje chcieliby coś powiedzieć, ale każde słowa wydają się nieodpowiednie, naiwne, niebędące w stanie oddać nie tylko myśli, ale również wagi emocji, na których deficyt żadne z nich nie może narzekać.

- Dlaczego kazałeś mu strzelić? - pyta w końcu Sadie, powolnym ruchem przesuwając dłoń z przedramienia, na plecy mężczyzny. Gładzi je w czułym geście, uparcie świdrując wzrokiem fragment jego twarzy, widoczny spod ronda kapelusza. - Mało razy zawiódł twoje zaufanie? Pamiętasz, jak zostawił cię na pastwę wojskowych wtedy, w fabryce? Gdyby nie Szybujący Orzeł... - Zaciska usta. Mówienie otwarcie i wprost o potencjalnej śmierci Arthura jest dla niej niemal równie ciężkie, co wspominanie nocy, podczas której straciła Jake'a, dlatego pozwala, by każde z nich odpowiedziało sobie resztę w milczeniu.

- O ile pamięć mnie nie myli, niedługo później zrobiłaś to samo - zauważa, stale chowając przed nią znaczną część twarzy.

- Nie rozmawiamy o mnie, Arthurze - odpowiada cicho, zdecydowanym tonem. - Co ci strzeliło do głowy? Naprawdę myślałeś, że nie będzie chciał się ciebie pozbyć? W takim stanie, jakim teraz jest? Po praniu mózgu, jakie urządził mu Micah?

- Być może nie zachowałem się najrozsądniej, ale spróbuj mnie zrozumieć. Ja i Dutch mamy długą, ponaddwudziestoletnią historię. Odegrał w moim wychowaniu równie dużą rolę, co Hosea, dbał o mnie i chronił, uczył życia, chwalił sukcesy i wspierał w porażkach. Był zawsze, kiedy potrzebowałem rady... - Przerywa, by odpalić papierosa i zaciągnąć się nim zachłannie. - Chciałem po prostu mieć pewność. Masz rację, w fabryce z premedytacją zostawił mnie na pewną śmierć, ale musiałem się upewnić, czy będzie w stanie osobiście pociągnąć za spust, patrząc mi prosto w oczy. Teraz już wiem, że nie jestem dla niego już nic wart.

- Arthur... - Adler łapie w dwa palce brzeg ronda i unosi kapelusz. Nie zdejmuje go, a jedynie odsłania oczy mężczyzny, które, zgodnie z przypuszczeniami, są przepełnione tyloma negatywnymi emocjami, jakby nie widziały na świecie nic, poza złem i tragediami. Ostrożnie łapie jego nadgarstek i kierując się w stronę leżącego po drugiej stronie ogniska pnia drzewa, ciągnie milczącego mężczyznę za sobą. Wskazuje mu ich dość prymitywną ławeczkę, po czym siada tuż obok niego, nawet na moment nie puszczając jego ręki. Przesuwa jedynie swoje palce na jego dłoń. Przez kilka chwil, Arthur zdaje się kompletnie niewzruszony dotykiem przyjaciółki, aż w końcu, kiedy smutek ściśnie jego serce, powodując prawdziwie fizyczny dyskomfort, gładzi kciukiem grzbiet dłoni Sadie. Moment ten nie trwa jednak długo, gdyż blondyn mobilizuje wszystkie siły, by wziąć się w garść. Przyciąga rękę do siebie i chrząka, na co kobieta wzdycha ciężko i przewraca oczami. - Oboje wiemy, że nie jesteś taki gruboskórny, a ukrywanie emocji w niczym ci nie pomoże. Nie staniesz się słabszy, ani mniej męski, jak wyrzucisz z siebie to wszystko.

- Masz dość własnych smutków, nie dołożę ci swoich - odpowiada matowym tonem.

- Niczego mi nie dokładasz - zapewnia łagodnie i choć Arthur wciąż nie wygląda na przekonanego, próbuje pociągnąć rozmowę dalej. - Doskonale wiem, jak ważny był dla ciebie Dutch. Dla każdego z nas. Słyszałam opowieści naszych ludzi o tym, jak bardzo im pomógł, kiedy nie wiedzieli, co ze sobą począć. Wciąż mam w pamięci tę noc, kiedy zjawiliście się w moim domu. Micah zabiłby mnie, gdyby nie on... Ciężko mi to wytłumaczyć, ale jakimś sposobem Dutch już wtedy zdobył moje zaufanie. - Spogląda w prawo, na siedzącego tuż obok Arthura. Kiwa powoli głową, wyrażając tym swoje zrozumienie. - Miał coś w sobie, jakiś... spokój. Nie potrafię ci tego wyjaśnić, ale podświadomie czułam, że nie stanie mi się przy nim krzywda. A skoro mnie jest tak trudno pogodzić się z jego przemianą, to co musisz czuć ty.

- Pomijając wszystkie błędy, które popełnił, kiedyś był dla mnie dobry. Nie wiem, co by się ze mną stało, gdyby nie Dutch. - Wzrusza ramionami. Tak naprawdę, niespecjalnie chce to sobie wyobrażać. - Przecież wcale nie musiał mnie przygarniać, a zrobił to. Znosił moje humory, uczył wszystkiego, co trzeba umieć, wychowywał... Pamiętam, że tylko kilka razy w ciągu moich nastoletnich lat powiedział Hosei, że chyba nie da rady, że jestem dla niego zbyt dużym wyzwaniem. Bo naprawdę nie ułatwiałem mu niczego. - Śmieje się cicho pod nosem. Nieobecnym spojrzeniem patrzy na drzewa za którymi kilka minut wcześniej zniknął van der Linde. Gołym okiem widać, że w swojej głowie przeniósł się do czasów, gdzie relacja między nim a Dutchem była dobra, rodzinna i szczera. A Sadie w milczeniu czeka, aż podejmie temat. Wie, że gdyby teraz się odezwała, Arthur z powrotem zamknie się w sobie, a zależy jej, by wyrzucił wszystko, co leży mu na sercu. Uważa bowiem, co popiera własnym doświadczeniem, że to o stokroć lepsze wyjście od duszenia w sobie trosk i smutków. - Dutch mówił idź w prawo, ja ruszałem w lewo. Dutch mówił trzymaj nerwy na wodzy i nie prowokuj niepotrzebnych awantur, ja biłem się z kim popadnie. On swoje, a ja swoje. Wytrzymywał to wszystko z godnością i stale mi powtarzał, że będą ze mnie ludzie, tylko muszę się postarać.

- I miał rację - mówi z uśmiechem. - Wiele rzeczy można powiedzieć o Dutchu van der Linde, ale wychowując cię, stanął na wysokości zadania.

- No nie wiem... Wychował mnie według siebie, czy można nazwać to wyjściem na ludzi? - Wzrusza ramionami. - Myślę, że jest to temat na długą dyskusję.

-  Kiedyś był inny - zauważa Sadie, a Morgan kiwa głową. Ciężko i powoli, jakby trudno mu było zgodzić się z jej twierdzeniem. - Żył poza prawem, owszem, ale potrafił okazać empatię, podać pomocną dłoń i zaopiekować się słabszymi od siebie. Miał swoje ideały, przekonania i serce, ale stracił je gdzieś po drodze. Szczęśliwie, zanim to się stało, zdążył wpoić ci dużo dobrych cech.

- Zabiłby mnie, Sadie - mruczy pełnym goryczy tonem. - Jest mi źle z tym, że go postrzeliłem, ale nie dał mi wyboru. - Wykręca nerwowo palce dłoni, powodując serię głośnych chrupnięć stawów. - Czasami myślę, że może Padający Deszcz miał rację i Dutch wcale się nie zmienił, tylko wreszcie pokazał swoje prawdziwe oblicze, a Micah nie urządził mu prania mózgu, tylko zamiast tego wydobył cały ten bałagan na zewnątrz.

- Nie. - Kręci głową, wprawiając okalające jej twarz, blond kosmyki w ruch. - Wiem, że nie znam go tak długo, jak ty, więc może nie powinnam się odzywać, ale słyszałam wystarczająco dużo, by mieć pewność, że to nieprawda. Pomijając, kim stał się na przestrzeni ostatnich miesięcy, kiedyś nie był łotrem bez krzty sumienia. A ty nie pozwól, by jego obecne wcielenie odebrało ci dobre wspomnienia. Rozumiesz, Arthur? - Łapie go za ramiona i potrząsa lekko. - Ja nie pozwoliłam, by strata Jake'a zabiła we mnie wspomnienia o nim i ty też do tego nie dopuść.

- Jake nie żyje - zauważa ponuro Morgan.

- Dutch w pewnym sensie też. Ten, którego znałeś i kochałeś zginął z rąk Micah.

- Dzięki za to, że się starasz, ale to będzie bardzo trudne. Masz trochę racji; rzeczywiście można powiedzieć, że człowiek, który wziął mnie pod swoje skrzydła, zniknął. Umarł, ale tylko metaforycznie. Dziś okazało się, że ktoś, kto był dla mnie tak ważny, kogo bardzo kochałem, był zdeterminowany, by odebrać mi życie, ponieważ byle gnojek owinął go sobie wokół palca. - Będąc w tym stanie emocjonalnym, chwilę po tym, jak Dutch obudził w nim wszystkie, głównie przykre wspomnienia, Arthur sądzi, że mając na muszce Micah, nie zawahałby się przed pociągnięciem za spust. I choć zawsze powtarza, że zemsta jest grą głupców, tak słowa te nijak mają się do rozwoju wydarzeń, jaki zapoczątkowało pojawienie się w ich życiu Bell'a. Podświadomie liczy, że prędzej czy później ich drogi się skrzyżują, a on będzie mógł wreszcie wymierzyć sprawiedliwość za rozbicie stworzonej przez van der Lindego rodziny. Dutcha z kolei, choć brzmi to nieco brutalnie, chętnie uderzyłby w głowę na tyle mocno, by przywrócić mu rozum, ale nie zrobić większej krzywdy. - Tak naprawdę nigdy tego wszystkiego nie przetrawiłem. Wydawało mi się, że minęło wystarczająco dużo czasu, że wreszcie udało mi się wyzbyć tego chorego przywiązania, ale kiedy dziś go zobaczyłem, zrozumiałem, że jest zbyt dużą częścią mnie, żebym mógł zapomnieć.

- Więc zapomnij tylko o kukiełce, którą się stał, bo nigdy nie będziesz w stanie wyrzucić go ze swoich wspomnień w całości. - Blondynka przysuwa się bliżej Morgana, wsuwa rękę pod swoje ramię i opiera o nie głowę. Oboje czują obecne między nimi napięcie i związane z nim zakłopotanie, ale mimo tego, mężczyzna pozwala jej na ten gest czułości. Poza tym, nie ma zamiaru oszukiwać sam siebie, że sytuacja ta nie jest dla niego przyjemna. Poważna rozmowa wisi między nimi od dawna, ale w tym momencie, wybiera odwleczenie jej w czasie jeszcze odrobinę.

- Wiem. Wolałbym, żeby było inaczej, ale z drugiej strony... - Parska, a kiedy sekundę później uniesie głowę, na jego twarzy gości szczery uśmiech, jakby cała, wyjątkowo nieprzyjemna sytuacja sprzed kilkunastu minut w ogóle nie miała miejsca. - Pamiętam, jak Dutch uczył mnie przetrwania w dziczy. On, ja i Hosea wyruszyliśmy na jakieś całkowicie odizolowane od ludzi tereny, był tam las, rzeka... dobre miejsce do rozbicia małego obozu. Kazali mi zająć się paleniskiem i namiotem, a kiedy się z tym uporałem, wysłali na polowanie. Zadanie było proste, złapać jakieś małe zwierzę i przygotować z niego kolację. Nie szło mi wybitnie, co uwielbiali komentować, aż w końcu złapałem dorodnego indyka. Dutch w swej wspaniałomyślności pomógł mi go sprawić - urywa na chwilę, nie mogąc powstrzymać śmiechu, po czym kontynuuje: - Dalej, moje zadanie polegało na dopilnowaniu naszej małej kolacji, ale... zaczytałem się.

- To musiał być kawał dobrej lektury.

- Niespecjalnie. Nie dla mnie w każdym razie. Dutch był bezlitosny, a do pisania i czytania ze zrozumieniem przykładał olbrzymią wagę. Teraz, widzę, że to było dla mojego dobra, ale wtedy... Cóż, wyobraziłem sobie po prostu kazanie, jakie mnie czekało, gdybym nie przerobił rozdziału, który mi zadał, więc całą uwagę skupiłem na książce. Mięso spaliło się na węgiel, a oni siedzieli cicho jak myszy pod miotłą, bo byli ciekawi, kiedy się zorientuję. - Oboje wybuchają równocześnie śmiechem. - Mówiliśmy wtedy z Hoseą, że to była wyłącznie wina Dutcha i jego terroru edukacyjnego, jaki na mnie uskuteczniał. - Zdejmuje kapelusz, by przeczesać lekko sklejone od potu włosy. - A teraz? Wszystkie te lata, budowane zaufanie, ta... Ta szczera przyjaźń, szacunek... Poświęcił wszystko dla jednego, fałszywego sukinsyna, który przypadkowo uratował mu życie.

- Micah? On kiedykolwiek był zdolny do czegoś takiego?

- Daj spokój, Sadie, Dutch miał po prostu szczęście - mruczy, udając, że nie czuje, jak jej ręka mocniej obejmuje jego ramię. - Nie znam szczegółów, wiem tylko, że był w barze, rozpętała się straszna awantura i podobno nie brakowało wiele, żeby zastrzelił go jakiś pijak, ale wtedy pojawił się Micah i wpakował mu trzy kule; jedną w plecy i dwie w łeb. - Wzrusza ramionami, a Adler, której głowa lekko przez to podskoczyła, obrzuca go sztucznie nachmurzonym spojrzeniem. Arthur uśmiecha się przepraszająco. - Żaden z nas nigdy nie miał wątpliwości, że Micah to pospolita szumowina, traktująca zabijanie jak rozrywkę. I tylko Dutch uwierzył, że to był ratunek z dobroci serca. A później wierzył, że Bell to w głębi siebie porządny człowiek. Nie mam pojęcia co stało się w jego głowie, że on, Dutch van der Linde, pragnący być kimś więcej, niż wyrzutkiem, mający swoje ideały, prowadzący nas pod swoimi skrzydłami przez tyle lat, dał się tak potwornie zmanipulować.

- Każdy z nas ma słabe punkty. Micah zwyczajnie znalazł ten należący do niego.

- Pewnie masz rację. Ale nie mówmy już o Dutchu - prosi cicho. - Wspomnienia wspomnieniami, ale to, co stało się dzisiaj...

Sadie, przepełniona głębokim współczuciem, kładzie dłoń na górnej części pleców Arthura i gładzi je pokrzepiająco, raz po raz zahaczając palcami kark i nachodzące na niego, przydługawe blond włosy. Przez chwilę, mężczyzna chce w dalszym ciągu udawać mniej poruszonego całą sytuacją, jednak rozsądek podpowiada mu, że przy niej nie musi, że ona nie zwątpi w jego siłę oraz męskość. Dlatego pozwala jej się objąć, licząc, że gest ten pomoże mu chociaż na moment zapomnieć o zdradzie, jakiej dopuścił się wobec niego Dutch, oraz nagłym uderzeniu tęsknoty za Hoseą. Ramiona Adler oplatają mocno jego szyję, na co on nie pozostaje dłużny i owija dłonie wokół jej talii. Odkrywa, kolejny już raz, że w jej towarzystwie czuje się tak bardzo na swoim miejscu, jak to tylko możliwe. A ona daje mu wystarczająco wyraźne sygnały, że ma dokładnie tak samo.

Od miesięcy krążą wokół siebie, raz po raz zbliżając się i ponownie nabierając dystansu. Zawsze, kiedy wydają się być pewni, że wreszcie nadszedł czas, by zrobić krok do przodu, okazuje się, że istnieją między nimi dwie trudne do przebicia bariery.

Arthur, słuchając głosu swojego rozsądku uważa, że Sadie nie może zmarnować swojego życia kogoś takiego, jak on; człowieka, który może nie być w stanie zapewnić jej bezpieczeństwa, który wsiąknął w życie rewolwerowca tak bardzo, że dawno przestał być dobrym materiałem na męża. Z kolei Sadie, choć świadoma, że Morgan od dłuższego czasu nie jest jej obojętny, również trzyma swoje uczucia na wodzy, jednak ona robi to, ponieważ w głębi serca czuje, jakby dopuszczała się zdrady na swoim zmarłym mężu. W całym jej życiu nie było innego mężczyzny, dlatego teraz, gdy patrzenie na Arthura przez pryzmat przyjaźni idzie jej coraz gorzej, stara się pilnować by nie zrobić czegoś, o co według niej Jakey mógłby mieć pretensje. Nie mówią o tym na głos, ale oboje myślą czasami o pójściu każdy w swoją stronę, gdyby, w ich ocenie, niemożliwa do spełnienia miłość zaczęła przeinaczać się w kulę u nogi.

Co, mając na uwadze tempo rosnących uczuć, może wydarzyć się w niedalekiej przyszłości.

- Chodź - odzywa się Arthur, przerywając nie tylko ciszę, ale i uścisk. - Może w końcu uda nam się coś zjeść.

- Umieram z głodu - odpowiada smętnym tonem Sadie. Mężczyzna rzuca jej krótkie, badawcze spojrzenie, zanim wstanie z pnia i ruszy w kierunku zawieszonego nad paleniskiem kociołka.

- Trochę mi głupio, że nie zaproponowałem poczęstunku naszemu nieproszonemu gościowi - mruczy pod nosem Morgan, pełnym sarkazmu tonem, na co blondynka parska, wyraźnie rozbawiona.

- Mógłbyś dać mu jeść  pod warunkiem, że osobiście doprawiłabym jego porcję.

- Tak? A czym? - pyta, choć doskonale wie, co usłyszy.

- Czymś specjalnym. W okolicy rośnie dużo trujących roślin.

Arthur kręci powoli głową. Widząc promienny uśmiech Sadie, nie potrafi utrzymać powagi i już za moment oboje chichoczą, usadawiając się ze swoimi porcjami gulaszu przy stole. Jedzą w milczeniu, skupieni na własnych myślach, a kiedy odezwie się Sadie, okazuje się, że przez cały czas myślą dokładnie o tym samym.

- Dobrze wiemy, że on nie odpuści, Arthurze. Wróci po nas i tym razem nie będzie sam.

- Więc się przeniesiemy - odpowiada lekko, z niedbałym wzruszeniem ramion. - Przenoszenie się z miejsca w miejsce to dla nas żadna nowość.

- Polubiłam te okolice - żali się, nabierając na łyżkę sporą porcję gulaszu.

- Może znajdziemy dobre miejsce niedaleko. Nie wydaje mi się, że Dutch wróci tu z poszukiwaniami, a nawet jeśli, tym razem będziemy gotowi.

- Amen - podsumowuje krótko blondynka i wraca do jedzenia.

Arthur jeszcze nie wie, które uczucie wobec Dutcha jest w nim silniejsze; żal, czy nienawiść. Pewnie jeszcze długo będzie błąkać się po ich pograniczu, ale jedno wie na pewno: opuszczenie gangu było najlepszą decyzją, jaką mógł podjąć, a on i Sadie, współpracując ze sobą, poradzą sobie ze wszystkim, co szykuje dla nich życie.

I już. Drugi one shot z uniwersum RDR2 za nami. Czy pojawią się kolejne nie wiem, ale mam nadzieję, że przy Pograniczu miło spędziliście czas.

Pozdrawiam,
Rose.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top