P. I / CUDZA RZECZYWISTOŚĆ
Czasami życie naprawdę wydaje się fajne. Serio. Czasami ptaszki nie ćwierkają od rana żeby cię przypadkiem nie wkurwiać. Czasami masz dobry dzień, wstaniesz rano, nie pierdolniesz małym palcem o kant mebla, żadna staruszka nie poprosi cię o pomoc przy przejściu przez ulicę i nie będzie potem szła na ujemnym tempie zupełnie jakby szóstym zmysłem przeczuwała, że dzięki temu spierdoli ci autobus do szkoły. Czasami nawet nie spotkasz żadnego idioty z ogólniaka, zwłaszcza jednego z tych, których wybitnie spotkać nie chcesz. Czasami możesz też zostać przez weekend w domu żeby sobie pograć w grę, którą kupiłeś sobie na PS4 raptem dwa dni wcześniej i nie mogłeś się doczekać aż się dorwiesz do kontrolera zanim zrobi to twoja rodzona matka przechodząc grę za ciebie po raz pierwszy, gdy ty możesz tylko klnąć pod nosem, bo wszystkie achievementy poszły się, kulturalnie mówiąc, jebać. I to jeszcze musisz klnąć tak żeby ta stara prukwa tego nie usłyszała, bo przecież oberwiesz od niej otwartą dłonią w tył własnego, durnego łba.
Niestety ten dzień zdecydowanie nie opierał się na takich "czasami" i byłem tego cholernie świadom już w momencie, w którym wychodziłem rano z domu na ten pieprzony kurs doszkalający, a ta stara prukwa, która postanowiła mnie urodzić te paręnaście lat temu, z wrednym uśmieszkiem siedziała na kanapie w salonie odpalając moją grę. Calu Kestisie, przepraszam stary, że cię zostawiłem na pastwę tej kobiety na cały dzień, ale żeby moja matka nie znalazła moich nowych gratów to musiałbym je chyba kurwa trzymać na Księżycu. Poważnie, ta kobieta nie ma zielonego pojęcia o tym, że coś takiego jak "granice prywatności" istnieje. Nawet jako pierdolony koncept. A na niepójście na szkolenie nie mogłem sobie pozwolić, bo nie masz szans, że narażę jakkolwiek możliwość zdobycia tej pieprzonej licencji bohatera.
No ale chociaż droga na trening była w miarę spokojna, bo tu akurat nic się nie odjebało. Moja cudowna, niesamowita i wybitnie agresywna aparycja najwidoczniej odstraszyła wszystkich idiotów, którzy mogliby choć pomyśleć o zagadaniu do mnie, więc z słuchawkami w uszach i torbą na ramieniu dotarłem do ośrodka treningowego. Same treningi aż tak mi nie przeszkadzały. Uwielbiam swój Quirk, uwielbiam walczyć z ludźmi i uwielbiam skopywać im dupy, więc no jakby nie mam na co narzekać. Przynajmniej dopóki skupiam się na samym treningu, a nie na tym, z kim muszę ten trening dzielić. Bo jakby nie patrzeć sama świadomość, że tuż obok mnie ćwiczy sobie spokojnie ten połowiczny dupek sprawia, że mam ochotę przebić jego główką jakąś betonową, wzmocnioną ścianę. I to taką z tych grubych. Metrowych na przykład. Poćwiczyłbym cierpliwość, bo pewnie musiałbym samą akcję parę razy powtórzyć żeby się aktualnie przebić, ale przecież wszycy zawsze mi powtarzają, że powinienem nad cierpliwością popracować, więc w sumie to podwójny wygryw. Ah, piękna wizja.
To nie tak, że sam w sobie Icy Hot mi przeszkadzał jakoś wybitnie bardzo. Czy że działał mi na nerwy bardziej, niż reszta idiotów, z którymi utknąłem w klasie. Kwestia oglądania jego poparzonego ryjca, wyników w nauce czy progresu jako bohatera mieściła mi się jeszcze w skali, którą na własne potrzeby sobie stworzyłem i bardzo ładnie nazwałem ją "Skalą Bullshitu, Z Którym Daję Radę Żyć Na Co Dzień" w skrócie zwaną po prostu "Eksplozyjną Skalą Bullshitu" czy ESBeem. Dolną poprzeczkę wyznaczał mój ojciec, z którym zawsze mogłem o wszystkim porozmawiać i przy którym dawałem radę się uspokoić, trochę wyżej gdzieś tak pływała sobie moja ekipa, jeszcze wyżej reszta klasy, a Todoroki niebezpiecznie bujał się tuż pod górną granicą. No naprawdę niewiele brakowało żebym mu pierdolnął tak z dobroci serca. Z otaczających mnie osób wrzuciłem na tę skalę wszystkich. Kolegów z klasy, byłych przyjaciół, rodzinę, nauczycieli. Dosłownie każdą osobę, którą znałem. Dzięki temu, że miałem narzuconą jakąś ramę, w której operowałem, wiedziałem na co mogę sobie pozwolić przy konkretnych ludziach i jak mam się zachowywać. W ten sposób było mi po prostu łatwiej żyć.
W tej skali brakowało mi jedynie Deku. Jasne, znajdował się na niej przez parę ładnych lat, wciąż dynamicznie zmieniając swoją pozycję, co wciąż i wciąż wytrącało mnie z równowagi i tylko dodatkowo irytowało, ale gdzieś na tej skali był. Jakby nie patrzeć piętnaście lat zajęło mi przyznanie się przed samym sobą, że to, gdzie w danym momencie znajduje się Deku zależy od tego, jak wygląda nasza relacja, a nie na odwrót jak w przypadku wszystkich pozostałych. Gdy byliśmy dziećmi, jakoś tak przed tym durnym pieprzonym czwartym czy piątym rokiem życia, to Deku wyznaczał dół mojej skali. Uwielbiałem spędzać z nim dosłownie każdą wolną chwilę każdego dnia. Czy to biegaliśmy po podwórku, czy siedzieliśmy w którymś z naszych domów i graliśmy, czytaliśmy czy udawaliśmy superbohaterów.
A potem wszystko się koncertowo zjebało. Znaczy wróć. Ja zjebałem, nie oszukujmy się. I gdy w gimnazjum wreszcie ogarnąłem własny łeb, własne serce i własne uczucia, było już trochę za późno na wyciągnięcie ręki i przyznanie się do własnych błędów. Więc zamiast tego wkopałem się w coraz większą spiralę nienawiści i odpychałem Deku na każdym możliwym kroku. Nawet powiedziałem mu, że lepiej by było dla wszystkich gdyby się zabił. Jasne kurwa, że nie miałem tego na myśli. Mam problemy z panowaniem nad sobą i walnąłem pierwszy, głupszy tekst żeby się ode mnie odczepił, bo nie chciałem zostać zmuszony do przyznania się na głos do moich prawdziwych uczuć.
Po dzień dzisiejszy to wciąż jest sytuacja Numer 1 na liście najbardziej zjebanych rzeczy, które kiedykolwiek zrobiłem. To samo miejsce zajmuje na liście rzeczy, których żałuję najbardziej na świecie i do których w życiu bym nie dopuścił, gdybym dostał drugą szansę od życia. Ale na własne nieszczęście oczywiście, w świecie pełnym superbohaterów, nawet jeden nie potrafi cofać czasu. A po tym wszystkim, co razem przeszliśmy, moje szanse na choćby wrócenie do pozycji bycia przyjacielem Deku, o jakichkolwiek perspektywach na związek nie mówiąc, są poniżej jebanego zera. I tak, jeśli ktokolwiek by mnie o to spytał absolutnie bym zaprzeczył, ale ta sytuacja wciąż mi się śni w najgorszych koszmarach. Tylko, że w tych snach Izuku popełnia samobójstwo w najróżniejszy możliwy sposób, ja jestem temu winny i mam jego krew na rękach. Czasem dosłownie. Budzę się wtedy oblany potem i z sercem bijącym w klatce piersiowej tak szybko, że mam wrażenie, że zaraz wyskoczy, nie mogąc złapać oddechu i praktycznie mając niewielki atak paniki. Ale nie zamierzam narzekać. Może nikt nie widzi tego jako mojej pokuty, ale sam uważam, że zasłużyłem na coś takiego po tych wszystkich latach prześladowania Izuku. I może któryś z bogów uznał to dla mnie za słuszną karę.
I tu właśnie na scenę wchodzi zjebany Icy Hot. Kolejny dzieciak z problemami, którego Deku uratował, kolejna osoba, do której wyciągnął rękę. Żałuję, że nie wyciąga jej już do mnie. Cóż. Sam sobie zasłużyłem. Izuku wciąż na nowo i na nowo oferował mi kolejne szanse, a moja głupia dupa je odrzucała tylko i wyłącznie dlatego, że jestem pieprzonym tchórzem. No i ostatecznie w Izuku coś pękło. Po którejś z kolei bójce między nami, po której zdecydowanie obu nas powinni z rozmachem wyjebać z U.A, został ze mną w klasie po zajęciach i porozmawiał na spokojnie. Wytłumaczył mi, że nie widzi najmniejszej przyszłości dla tej relacji, bo ma dość próbowania uratowania mnie, gdy sam najwidoczniej nie chcę być uratowany. Cóż, pękło mi serce, co innego mam kurwa powiedzieć. Wiem, że nie potrafię przekazywać własnych emocji, ale gdyby dał mi jeszcze trochę czasu, wiem, że dałbym radę. Powoli się zmieniam i nawet mój staruszek to widzi. Ale nie mogę tego od niego wymagać. I tak wytrzymał dłużej, niż ktokolwiek powinien próbować. Chociaż fakt, że w piątek jego wiadomość zniszczyła mi życie tak bardzo, że w weekend praktycznie nie wychodziłem z pokoju, a w poniedziałek już oficjalnie ogłosili swój związek ze zjebanym Icy Hotem dobił mnie jak nic nigdy wcześniej.
Więc to nie było tak, że nienawidziłem Icy Hota za to kim był, jaki był czy dosłownie z jakiegokolwiek logicznego powodu. Nie, nie. Nienawidziłem tego małego śmiecia tylko i wyłącznie dlatego, że spełniał moje marzenia. Że miał to, czego ja pragnąłem tak bardzo. Nienawidziłem go za to, że zaa każdym razem, gdy wchodził do pomieszczenia, widziałem jak Midoriyia uśmiecha się z pewnym rozczuleniem na jego widok. Nienawidziłem go za to, że mógł bezpardonowo trzymać jego rękę na szkolnym korytarzu, gdy szli razem czy to na stołówkę, czy dosłownie gdziekolwiek. Albo objąć Deku ramieniem, przytulając w czasie chodzenia. Nienawidziłem go za to, że mógł przytulać durnego Deku od tyłu, korzystając z różnicy ich wzrostu, która była przecież taka sama jak ta, którą miałem ja i ten mały nerd. I miałem ochotę wysadzić całą tę durną budę, gdy widziałem, jak Midoriya przekręca lekko głowę żeby krótko pocałować swojego chłopaka w policzek, lekko się przy tym rumieniąc.
Nienawidziłem za to wszystko i wiele, wiele więcej zjebanego Icy Hota tylko i wyłącznie dlatego, że to ja powinienem być na jego miejscu. To ja powinienem móc przytulać, chodzić z trzymaniem się za rączki i wywoływać ten drobny rumieniec na twarzy Izuku pocałunkami. To ja powinienem móc go kochać. Tylko, że zjebałem. No właśnie. Koncertowo zjebałem i sam spuściłem własne szczęście na idealny związek z dosłownym uosobieniem anioła w rynsztoku tylko i wyłącznie dlatego, że nie potrafiłem sobie poradzić z własnymi uczuciami. A z każdym mijającym dniem moje szanse na cokolwiek malały jeszcze bardziej, a ja mogłem tylko patrzeć jak przelatują mi przez palce. W tym momencie nie miałem za dużego wyboru.
No bo serio kurwa. Co by zmieniło to, że bym się przyznał przed Deku do swoich uczuć? To nie jest durne fanfiction, w którym wyznaję miłość obiektowi swoich westchnień, a on zrywa ze swoim obecnym chłopakiem żeby być ze mną, zupełnie ignorując kilkanaście lat wyzwisk, obrażania, popychania i traktowania jak śmiecia. No, na pewno. Zwłaszcza, że jebany Icy Hot jest jebanym ideałem. Zawsze stawiał durnego Deku na piedestale. Zawsze na pierwszym miejscu. Zawsze dbał o jego dobre samopoczucie i przynosił mu jedzenie sam z siebie. I potrafił okazać Deku dokładnie to, co czuł. A jakby tych wszystkich jebanych powodów było mało, to jeszcze dochodził fakt, że nie mieli wspólnej historii. Todoroki nigdy nie zranił Midoriyi, a to już cholernie więcej, niż można było powiedzieć o mnie.
Wiedziałem, że nawet nie mam co marzyć żeby konkurować z kimś takim. I wiedziałem, że swoje szanse na szczęście zmarnowałem wiele lat wcześniej. Niby mógłbym udawać, że cała sytuacja wcale mnie nie wpienia i że liczy się dla mnie tylko to, że Deku jest szczęśliwy i po części nawet naprawdę tak było. Bo jasne, że szczęście Izuku liczyło się dla mnie o wiele bardziej, niż moje własne, nawet jeśli nigdy miałbym się do tego na głos nikomu nie przyznać. Tylko, że wolałbym żebym to ja mu to szczęście dawał. Całkiem kurwa logiczny koncept dla typowego zakochanego bachora ze zjebaną psychiką. Dlatego zrobiłem jedyną rzecz, która wydawała mi się logiczna w tamtym momencie. Utrzymałem fasadę nienawiści do Deku. Liczyłem, że dzięki temu chłopak przestanie próbować doszukać się we mnie pokładów lepszego człowieka, więc na pewno nie dokopie się do faktu, iż go kocham. Liczyłem też, że jeśli wystarczająco długo będę wmawiał wszystkim dookoła, jak bardzo tego nerda nie mogę znieść, ostatecznie dam radę też przekonać do tego samego siebie. I może poszukać szczęścia w innym miejscu i w innej osobie. Tylko kurwa mijały już dwa lata, a to co czułem do Deku tylko stawało się coraz silniejsze, więc byłem coraz bardziej agresywny żeby to ukryć i jebane koło się zamykało. I niby Deku przerwał je kiedy uznał, że wypieprzy mnie ze swojego życia, ale to wcale nie oznaczało, że nagle przestałem go kochać. Wątpię czy kiedykolwiek byłbym do tego zdolny.
Może dlatego tylko prychnąłem i przebrałem się po treningu jakoś tak wybitnie szybciej żeby zdążyć wyjść przed Todorokim. Wiedziałem, że będziemy szli w tę samą stronę. Wiedziałem, że zobaczę Deku siedzącego na ganku prowadzącym do jego mieszkania, czekającego na tego durnego frajera. Izuku będzie siedział, opierając się barkiem o drewniany słupek podtrzymujący daszek, ze stopami na różnych stopniach, słuchając muzyki na słuchawkach. I widząc Todorokiego wstanie, uśmiechając się szeroko i nawet nie ściągając tych durnych słuchawek, korzystając z tego, że stoi na wyższym terenie, dosłownie rzuci się na Shoto by go przytulić, na co ten podniesie go z ziemi i obróci się z Izuku w ramionach. Widziałem ten scenariusz o wiele więcej razy, niżbym sobie tego życzył. Widziałem go też w snach, tylko że w nich akurat Deku w ten sposób reagował na mnie. Można kurwa pomarzyć, co?
Pamiętam jak pierwszy raz zauważyłem tę sytuację. Szedłem, słuchając jakiegoś krzykliwego, głośnego zespołu na słuchawkach, zupełnie nieświadomy tego, że pieprzony Icy Hot idzie parę metrów za mną. I tknięty przeczuciem oderwałem spojrzenie od iście zajmujących popękań na płytach chodnikowych by zobaczyć, jak Izuku wstaje i uśmiecha się szeroko. Aż się zatrzymałem z wrażenia, niemalże odpowiadając tym samym. Moje serce wypełniła taka ilość nadziei, jak nigdy wcześniej. Miałem wrażenie, że to cholernie dobry sen. I obudziłem się bardzo boleśnie, jakby ktoś wylał na mnie kubeł lodowatej wody albo przesmarował mi ryjem po ścianie, gdy Todoroki minął mnie jakby nigdy nic i pomachał leniwie do Deku, jakby dodatkowo podkreślając, gdzie jest czyje miejsce i dlaczego mnie na tym obrazku nie ma. Pieprzony chujek. Wiem, że zrobił to specjalnie żeby poczuć się lepszym ode mnie. I akurat w tym jednym przypadku nawet nie mogłem się z nim nie zgodzić. Podwójnie wkurwiające.
Niestety bogowie nie są zbyt przychylni idiocie z problemami z panowaniem nad własną agresją, więc Todoroki jak na złość też musiał wyszykować się najszybciej, jak to tylko możliwe. W sumie nie mogłem mu się dziwić. Gdybym wiedział, że pół miasta dalej czeka na mnie Izuku i będę mógł porwać go w ramiona i przytulić tak, jakby był całym moim światem i jakbym nigdy nie zamierzał go puścić, pewnie biegłbym kurwa szybciej, niż pociąg potrafi jechać. Kurwa teleportowałbym się pod dom tego nerda. I to dosłownie. Więc teoretycznie nie mogłem za to winić Icy Hota, ale to tylko oznaczało, że będę znowu musiał oglądać tę scenę. O tyle dobrze, że chociaż Shoto wiedział, że go nienawidzę, więc nawet nie próbował się do mnie odezwać. Siedzieliśmy po praktycznie dwóch przeciwnych stronach pociągu, gdy szliśmy zawsze było między nami parę metrów różnicy, a ja włączałem muzykę na pełen regulator ot na wszelki wypadek.
Miałem ochotę klnąć i coś wysadzić, gdy w moich myślach wciąż krążyła świadomość, że znowu będę widział szczęście Izuku kochającego kogoś innego, niż mnie. I że nawet nie będę mógł postać na durnym chodniku obserwując to, obserwując jak jego oczy rozświetlają te pełne radości iskierki, gdy widzi bliską osobę, nie będę mógł posłuchać jego śmiechu czy popatrzeć na to jak uroczo wygląda, gdy się rumieni. Uwielbiałem widzieć go szczęśliwym, ale nie miałem do tego zbyt wielu okazji. W końcu to mogłoby zostać dziwnie odebrane. Przecież oficjalnie go nienawidziłem. Oficjalnie marzyłem o tym, by jak najszybciej spierdalał z mojego pola widzenia. Dlatego mogłem tylko wejść do domu, zatrzaskując drzwi i drąc się do tej starej prukwy, która nazywała się moją matką, że wróciłem, gdy ta opierdalała mnie za to, że znowu zaraz rozpieprzę drzwi, bo w ostatnich poszły przeze mnie zawiasy. I zupełnym przypadkiem zgrało się to z inną sytuacją, której byłem świadkiem tamtego dnia po raz pierwszy. Nie, wcale nie wyżywałem się na przedmiotach nieożywionych ze swoją wściekłością. Terapeuta kto?
Wysiadłem z durnego pociągu wciskając dłonie do kieszeni spodni i próbując myśleć o czymkolwiek kurwa innym, niż to, czego za chwilę będę świadkiem. Zwłaszcza, że zostało mi raptem kilkanaście przecznic do przejścia. Raptem z dziesięć minut szybkim tempem. I naprawdę myślałem, że to będzie najgorsza część tego dnia. Ale nie. Bo dlaczego miałbym mieć w życiu tak łatwo, co? Bogowie muszą mnie naprawdę kurwa nienawidzić albo mieć w jakimś wyższym poziomie w dupie, bo ja nie wierzę, że takie rzeczy przydarzają się normalnym nastolatkom.
Mianowicie usłyszałem wrzask. Oczywiście, że usłyszałem wrzask. Ktoś musiał się drzeć jakby od tego zależało jego życie, skoro usłyszałem go nawet pomimo słuchanej muzyki. Wyciągnąłem dynamicznym pociągnięciem słuchawki z uszu i pierwszy raz spojrzałem na Todorokiego z własnej, nieprzymuszonej woli. Na jego twarzy widziałem dokładnie te same emocje, które pewnie malowały się na mojej. Cholernie wielką chęć pomocy. Taki krzyk mógł świadczyć tylko o ataku złoczyńcy. A nigdy nie było do końca wiadomo, za ile przybędzie bohater. I czy zdoła wszystkich uratować. A my zaś byliśmy niemalże na miejscu zdarzenia. Moglibyśmy zająć się potencjalnymi ofiarami w ciągu mniej niż minuty. Tylko, że już za ostatnią akcję dostaliśmy opierdol. I to jeden z tych potężniejszych. Wiedzieliśmy, że jeśli ktokolwiek dowie się o naszym potencjalnym udziale, zostaniemy wyjebani z U.A na zbity pysk. Aizawa dosadnie nam to uświadomił podkreślając, jak ważne jest dla nas uzyskanie tymczasowej licencji bohatera.
Tylko, że gdy tak stałem, rozważając za i przeciw w swojej głowie, uświadomiłem sobie jedną rzecz. Może nie miałem szans na odegranie w życiu Midoriyi jakiejś znaczącej roli. Ale zawsze mogłem się wykazać, zawsze mogłem spróbować być lepszy, nawet jeśli nie dla siebie to dla niego. Nawet jeśli nigdy miałby się o tym nie dowiedzieć. A co zrobiłby ten durny nerd w takiej sytuacji? Oczywiście, że by tego nie przemyślał, rzuciłby się w wir akcji i pewnie ciężko przy tym ucierpiał, zupełnie nie myśląc o ewentualnych konsekwencjach. Rzucił się przecież żeby uratować mnie i to więcej razy, niż na to zasłużyłem. A już z pewnością więcej razy, niż sam śmiałem się tego po nim spodziewać. Dlatego zrobiłem to, co zrobiłby Deku. Pobiegłem w stronę, z której dobiegał krzyk. Jasne, zamierzałem unikać bohaterów i nie wdawać się zbyt oficjalnie w walkę, ale mogłem pomóc ewakuować cywili i zniknąć, nim ktokolwiek zdołałby zauważyć mój udział w sprawie. I spoglądając nieznacznie przez ramię zauważyłem, że najwidoczniej ten zjebany frajer doszedł do takich samych wniosków, bo biegł dosłownie parę kroków za mną. Pieprzony Icy Hot, zawsze musiał być perfekcyjny, idealny i bohaterski. Pewnie już nie mógł doczekać się aż opowie o wszystkim Midoriyi, gdy będą przytuleni do siebie oglądać jakiś durny film akcji, który wybierze Deku. Wiem, że ja bym nie mógł. Ale cóż, to była cudza rzeczywistość. Moja rzeczywistość wyglądała kurwa nieco inaczej i raczej nie miała się w żaden sposób zmienić w najbliższej przyszłości.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top