Rozdział 71

Siedzieliśmy na trybunach już prawie godzinę i jak na razie to Fleur sobie nie poradziła, choć próbowaliśmy myśleć "optymistycznie". Grałam z George'em w łapki, Oliver z Fredem rozmawiali, nie słyszałam o czym, a dziewczyny poszły się przejść po ludziach. 

-Nie oszukuj! - krzyknął ze śmiechem, nie odrywając wzroku od naszych dłoni. Gdy znowu mu się nie udało i teoretycznie już wygrałam, krótko pisnęłam, a on wydał z siebie jakiś dziwny odgłos. Aż chłopacy na nas spojrzeli. Poklaskałam sama dla siebie, mega się podjarałam. - Gratuluję, ale... - z labiryntu wystrzelił snop czerwonych iskier i wszyscy ucichli. Wpatrywaliśmy się na mały ruch nauczycieli tam na dole, a po chwili Seamus się wydarł.

-To jest Krum! - spojrzeliśmy na siebie z Oliverem, nie do końca wiedząc jak zareagować. 

-No to zostali nasi - stwierdził Fred i wtedy wróciły do nas dziewczyny. Caroline westchnęła, siadając obok Wooda, który objął ją w pasie, i przenosząc wzrok na labirynt.

-Nie wytrzymam zaraz. Jak wrócą to spytam się Cedrika z czym musieli walczyć i gdzie koniec końców był ten puchar czy co to tam będzie.

-Pewnie specjalnie dali gdzieś na końcu, żeby więcej przeszli, a oni - George kiwnął głową na dół - sobie nie poradzili. 

Chwilę później wszyscy znowu się rozgadali, a po około dwudziestu minutach zaczęło mi się lekko nudzić.

-Chyba powinnam pójść do Pani Pomfrey, może potrzebuje pomocy czy coś - spojrzałam na namiot i się podniosłam. Przepchałam się przez nogi przyjaciół i zaczęłam schodzić, a na schodach dogonił mnie Fred. Niestety szedł za mną i gdy poleciałam na ostatnim stopniu to złapać mnie musiał Draco, akurat tamtędy przechodzący. Nie spodziewałam się, że będzie miał tyle siły i mnie utrzyma. 

-Wszystko okej? - zapytał, stawiając mnie do pionu, a ja pokiwałam głową i podziękowałam.

-Muszę pamiętać, żeby chodzić bliżej ciebie - stwierdził Weasley, podśmiewając się delikatnie. 

Dotarliśmy do namiotu pielęgniarki, gdzie dyrektorowie obydwu szkół stali przy swoich reprezentantach.

-Mam tu zaczekać? - spytał rudzielec, a ja przytaknęłam. Pod spojrzeniem Karkarowa poczułam, że muszę się bardziej wyprostować, co dało mi trochę więcej odwagi na przejście obok niego. Wodził za mną wzrokiem jakby mnie znał. 

-Co im się stało? - odnalazłam Panią Poppy. 

-Zostali oszołomieni - zaczęła. - Ale radzę sobie, więc wracaj, wracajcie - zauważyła chłopaka - na trybuny. Na pewno - zapewniła mnie, gdy chciałam kontynuować. Skierowałam się zatem w stronę wyjścia, po drodze kiwając do Fleur, która odzyskiwała już siły. Odmachała, oddając również uśmiech. 

-I jak? - nie odpowiedziałam od razu, posłałam spojrzenie dyrektorowi Durmstrangu, który cwanie się uśmiechnął na mój ruch. Co w ogóle.

-Nie ma nic do robienia, wracajmy - złapałam go za rękę, ostatecznie wychodząc z namiotu. Odszukałam wzrokiem odpowiednich schodów do naszych miejsc, ale nie dane było nawet nam się tam skierować. Na lewo coś pstrykło, więc tam spojrzeliśmy. Wrócili. 

Uśmiechnęłam się szeroko i pociągnęłam Freda bliżej. Zaczęły się oklaski, a ja wyszukałam przyjaciół wzrokiem. Ale nie uśmiechali się i dlatego ponownie spojrzałam na naszych reprezentantów. Harry kurczowo trzymał się Cedrika, wlepiając twarz w trawę. Znalazła się obok nas Caroline, a Dumbledore pochylił się nad nimi. Spojrzeliśmy na siebie z Fredem, coś zdecydowanie było nie tak. Caroline zrobiła kolejne dwa kroki i wtedy usłyszeliśmy głos Knota.

-Mój Boże... Diggory! Dumbledore... on nie żyje! - przeszyło mnie to wzdłuż i wszerz. Inni zaczęli wykrzykiwać te słowa, zaczął się wielki hałas, ktoś piszczał, wszyscy coś mówili, inni biegali w te i z powrotem... A metr przede mną stała Caroline. Po prostu stała. Wpatrywała się w ciało brata bez jakiejkolwiek reakcji. Zbiegł Oliver i stanął obok niej, ale ona nawet się nie ruszyła. 

Ada z George'em nadal stała na górze i w momencie, w którym zobaczyłam brunetkę z szeroko otwartymi oczami, ze łzami spływającymi po jej policzkach, doznałam uczucia takiej... paniki. Cofnęłam się, a moje ręce nie mogły znaleźć dla siebie miejsca, zginałam palce i zaczęłam mamrotać pod nosem coś, co spowodowało, że poczułam jak oczy robią mi się mokre. Cedrik nie żyje... Skakałam wzrokiem po wszystkim, co było wokoło, bo chciałam się upewnić, że to nie zniknie. Bolała mnie głowa na tyle, że traciłam równowagę, czułam jak się kołyszę, miałam nogi z waty. Ściskało mi klatkę piersiową, dosłownie jakby ktoś powoli od dołu zaczynał mnie czymś przygniatać, a kołatanie serca wcale nie pomagało. Przypomniałam sobie wszystkie wspólne momenty z nim i wybuchnęłam płaczem, który i tak został zgłuszony przez tłum.

Perspektywa Freda

Nie do końca wiedziałem jak zareagować. Martwe ciało brata Caroline leżało paręnaście metrów dalej, a do niej samej chyba to nie docierało bądź nie chciało dotrzeć. Rozejrzałem się po trybunach i napotkałem wzrok bliźniaka. Chciałem złapać swoją dziewczynę za rękę, chyba dla uspokojenia nas obydwu, ale gdy delikatnie wyciągnąłem dłoń na prawo nie napotkałem jej. Odwróciłem się i ten widok wszystko pogorszył. Skierowałem się w jej stronę powoli, kręcąc głową, z bezradności tak sądzę, musiałem się skoncentrować, żeby nie zrobić czegoś głupiego.

-Słońce, spójrz na mnie - zrobiłem pierwszy krok. Trudne wydawało się skupienie jej na sobie skoro sam nie potrafiłem się skupić. - Wika - a jednak udało się, zatrzymała na mnie roztrzęsione spojrzenie. - Jestem tutaj, tak, jestem przy tobie i nigdzie się nie wybieram. Patrz mi w oczy - wskazałem na swoją twarz, robiąc kolejny krok. - Oddychaj, spokojnie, wdech... wydech - powtarzałem tę czynność jakieś dwie minuty, miałem nadzieję, że poskutkuje. Krzyki i szloch tych wszystkich ludzi w żadnym stopniu nie pomagały ani mi ani na pewno jej i świetnie się składało, że obok było wyjście. - Chodź, wyprowadzę cię stąd, podaj mi rękę - wysunąłem się do przodu i nie wiem czego się spodziewałem, ale sam delikatnie ją złapałem. Przejście tych kilku kroków było najtrudniejszą rzeczą jaką musiałem zrobić w przeciągu ostatniego miesiąca. Na szybko spojrzałem w stronę labiryntu, Caroline klęczała nad Cedrikiem, a ich ojciec właśnie biegł.

Nie mam pojęcia ile czasu minęło, ale to sprawiało wrażenie trwać wieczność. Cieszyłem się, gdy przestała dławić się łzami, więc naprawdę, w momencie, w którym już z całej siły się we mnie wtulała, byłem spełniony. 

Odsunęła się ode mnie z miną, jakby wpadła na jakiś pomysł, choć widać było, że powstrzymuje się od płaczu. Chciała iść do McGonagall lub do Pani Pomfrey, więc spełniłem jej prośbę. Znaleźliśmy psorkę, która próbowała rozgonić ludzi do swoich dormitoriów i nie chciała wysłuchać Roger, ale za którymś razem w końcu się do nas obróciła. W sumie to sam nie wiedziałem na jaki pomysł mogła wpaść, więc równie dokładnie się jej przysłuchiwałem. 

Chanteomagia. Wręcz błagała o możliwość próby, jakiegokolwiek działania, i tak, jak na początku McGonagall zdawała się być bliska zgodzenia się, tak pod koniec uznała to za absurdalną ideę, mówiąc, że nie ma na razie takich zdolności. Więc poszła do Dumbledore'a, ale ten zignorował ją i po zwołaniu paru nauczycieli do siebie udał się w stronę zamku. Została pielęgniarka. Ciało Cedrika zostało przeniesione do namiotu, a stamtąd miało być zabrane do Świętego Munga. Wiktoria wpadła do środka jak burza, to była ostatnia nadzieja. I na moje zdziwienie Pani Pomfrey przyjęła tę sugestię z wielkim zainteresowaniem. Jedynym problemem było pozbycie się wszystkich z namiotu, co było wręcz niemożliwe, bo "byli pod zbyt dużym wpływem emocji".

Zmarnowani usiedliśmy na ziemi przed namiotem. Już prawie nikogo nie było wokół, tylko cisza. Wpatrywała się przed siebie bez słowa, a samotne łzy spływały jej wzdłuż policzków. Zdjęła okulary i przetarła twarz, dłonie nadal się jej trzęsły, więc ścisnąłem delikatnie jedną z nich, po czym westchnąłem. Nie mogłem sobie wyobrazić co czuła Caroline, jej rodzice i co będzie teraz. 

>>>

Następnego dnia była straszna cisza, wszędzie. W Pokoju Wspólnym siedziało parę osób, z usłyszanych słów dało się wywnioskować, że wspominali Puchona. Cały Hogwart pogrążył się w żałobie, bez znaczenia na to czy znali się z chłopakiem, czy jedynie mijali się na korytarzach. 

Późniejsze dni były podobne. Caroline z rodzicami wysłuchała historię Harry'ego, którego część ludzi omijała, gdy w końcu wyszedł ze Skrzydła Szpitalnego. Wiktoria zapewniła Pottera, że zawsze może przyjść i się wygadać, ale chyba nie wziął tego do siebie. Dni były spokojne, bez żadnych głośnych śmiechów czy tym podobne. I gdy nastąpił piątek i zarazem dzień zakończenia roku szkolnego pakowanie się było takie... inne. Nie dało się myśleć o niczym innym jak o sobotnim wieczorze.

Wielka Sala wcale nie była głośna ani kolorowa, tak jak zawsze. Ścianę za stołem nauczycielskim pokrywał czarny kir dla uczczenia Diggory'ego. Rozmawiałem z George'em ciszej niż zwykle, a dziewczyny się nie odzywały, nie mówiąc już o Caroline, której mówiącej cokolwiek nie słyszałem od tamtego dnia.

W pewnym momencie wstał dyrektor i zapadła całkowita cisza.

-Dobiegł końca jeszcze jeden rok - stwierdził, rozejrzał się i zatrzymał się przy stole Hufflepuffu. - Wiele bym chciał powiedzieć dzisiejszego wieczoru, ale najpierw muszę wspomnieć o stracie wspaniałej osoby, która powinna tu siedzieć - nie odrywał spojrzenia od Puchonów - i razem z nami świętować zakończenie roku. Chciałbym wszystkich poprosić, by wstali i wznieśli puchary za Cedrika Diggory'ego.

Tak też się stało. Pomruk przetoczył się przez salę, a Dumbledore kontynuował.

-Cedrik był człowiekiem, który miał w sobie wiele cech wyróżniających dom Hufflepuffu. Był dobrym i wiernym przyjacielem, był pracowitym uczniem i zawsze cenił sobie czystą grę. Jego śmierć dotknęła was wszystkich, bez względu na to, czy byliście jego bliskimi przyjaciółmi, czy nie. Myślę więc, że macie prawo wiedzieć, jak do tego doszło - tutaj chwilowo zatrzymał i jeszcze raz przeleciał po wszystkich wzrokiem, lecz w końcu dokończył. - Cedrik Diggory został zamordowany przez Lorda Voldemorta.

Ogłoszenia parafialne
And it gets darker and darker...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top