Rozdział 21

Perspektywa Wiktorii

Nastał ten dzień.

Obudziłam się już o piątej i krótko się rozciągnęłam. Dawno nie ruszałam się dalej niż do łazienki. Poszłam się porządnie umyć, a po prysznicu wybrałam z szafy czyste ubrania. To miła odmiana ubrać coś świeżego. Zapakowałam torbę na dzisiejsze zajęcia i gdy związywałam włosy w jakiś nieudany warkocz, usłyszałam pytanie.

-Co ty robisz? - odwróciłam się, by zobaczyć zdezorientowaną Caroline, która wciąż siedziała na łóżku i patrzyła na mnie.

-Szykuję się do wyjścia - mruknęłam, nie będąc pewna czy to takiej odpowiedzi oczekiwała. Było słychać jak przeklina pod nosem po moich słowach.

-Która godzina? - spytała ponownie, zwlekając się z łóżka i podeszła do Ady, by mocno nią potrząsnąć.

-Około wpół do siódmej - odpowiedziałam, wciąż na nią spoglądając. W końcu jednak wzięłam się za ogarnianie siebie do końca i jeszcze chwilę czekałam na Kimberly, która wyszykowała się jako ostatnia. Diggory wyszła z pokoju wcześniej, bez słowa i jakby się gdzieś spieszyła. 

Ada finalnie stanęła na środku pokoju, pozując w moją stronę, co oznaczało, że jest gotowa do wyjścia. Bez większych rozmów zeszłyśmy do Wielkiej Sali, gdzie zajęłyśmy pierwsze lepsze wolne miejsca. Dziewczyna non stop się rozglądała i wychylała głowę w stronę drzwi, mając nadzieję na pojawienie się kogoś.

-Nigdzie ich nie ma, dziwne - odparła po chwili, gdy zdążyłam już zjeść połowę jabłka. Wzruszyłam ramionami, wpatrując się w stół naprzeciw mnie. Stół Ślizgonów. Malfoy, jakiś ciemnoskóry chłopak, grube bachory, jakieś dziewczyny, a obok nich starsze roczniki, rzucające w siebie kulkami z papieru. Zapatrzyłam się na te latające przedmioty za długo, bo w pewnym momencie odkryłam, że obgryzam jabłko, z którego nie było już co jeść.

-Idziemy? - spytałam, otrząsając się z tego stanu. Przytaknęła, przekręcając głowę w moją stronę i dopiła resztkę soku, zanim wstałyśmy.

Ruszyłyśmy pod klasę transmutacji. Tutaj też Ślizgoni. Stanęłam daleko od tych wszystkich ludzi, a razem ze mną Kimberly, nie zadająca żadnych pytań, bo czuję, że rozumiała. Zaczęła o czymś zawzięcie mówić, ale szczerze to nie potrafiłam się na niej skupić. Fred. Przypomniałam sobie o tym pieprzonym rudzielcu. Nie dawał mi normalnie funkcjonować i myśleć o czymkolwiek innym.

Spojrzałam w stronę drzwi od klasy w idealnej chwili, gdy te czarne loczki się odwróciły. Zachary. Wstrzymałam oddech i patrzyłam jak idzie w moją stronę, ale nie patrząc na mnie. Chciałam już uciec, jednak na pomoc przyszła mi McGonagall - z nieba mi spadła. Złapałam Adę za rękę i wciągnęłam ją w głąb klasy, siadając najdalej jak tylko mogłam od chłopaka, jednocześnie zachowując resztki godności, więc ostatnia ławka po lewej stronie była tym miejscem.

Pół dnia uciekałam.

>>>

Po ostatniej lekcji, wciąż czułam się nijako, chociaż dołączyła już do nas Caroline oraz Oliver, którzy zalali nas milionami słów oraz tematów. Ada się wkręciła, ale ja tylko przytakiwałam, gdy pytała mnie o zdanie. Chcieliśmy dotrzeć do pokoju wspólnego i gdy skręcaliśmy w korytarz na siódmym piętrze, wpadłam na kogoś. Serce mi stanęło, ale nie pokazałam tego.

-Wika, proszę, porozmawiajmy - odezwał się od razu i spojrzał na mnie błagalnie.

-Ty ją lepiej zostaw - wyrwała się Caroline i kątem oka zauważyłam, jak Wood przytrzymuje ją za nadgarstek. - Uwierz, mamy jeszcze wiele rzeczy w zanadrzu - i chciała kontynuować, ale spojrzałam na nią. Nastała krótka cisza, aż w końcu Ada westchnęła, zwracając wzrok na ciemnowłosego.

-Za pięć minut widzę ją pod klasą - odparła, kładąc dłoń na moich plecach.

-Oczywiście - zapewnił ją i zaciągnął mnie do pustej klasy, nie czekając dłużej. Puścił mnie i odszedł kawałek, a ja usiadłam na krześle, patrząc, jak myśli nad słowami. - Słuchaj, ja cię naprawdę przepraszam i możesz mi nie wierzyć, ale to, co ci wtedy powiedziałem, to cała prawda. Nie dałbym rady więcej kłamać - brzmiał zmarnowanie. Patrzyłam mu w oczy, bo w końcu stanął w miejscu i przeanalizowałam jego twarz, szukając kłamstwa. Problem w tym, że nie mogłam nic takiego znaleźć i spojrzałam wtedy w podłogę.

-Dobra, słuchaj - zaczęłam, zbierając się na odwagę, aby unieść wzrok. - Może i ci wierzę, sama nie wiem, ale wybaczyć to za dużo. To po prostu było świństwo z twojej strony, ale...

-Ale relacje między nami? Jest... Dobrze? - przerwał, co dobrze się złożyło, bo zabrakło mi słów. Spojrzałam na niego szybko, biorąc głęboki wdech.

-Możemy spróbować, żeby tak było - powiedziałam cicho, a chłopak wykrzywił twarz w jakimś dziwnym uśmiechu.

-A mogę cię przytulić? - spytał, niepewnie do mnie podchodząc i ponownie na niego spojrzałam.

-Rób co chcesz - zaśmiałam się krótko i skrzyżowałam ręce na piersi. Ślizgon objął mnie, uniósł i zrobił obrót wokół własnej osi. Zawsze tak robił, gdy miałam zły humor.

-Jesteś wspaniała - stwierdził, stawiając mnie na ziemi. - Pięć minut minęło, więc ja cię chyba zaniosę pod tę klasę.

-Może lepiej nie - uznałam, otrzymując od niego jeszcze jeden uśmiech i wspólnie ruszyliśmy na następne zajęcia.

-Stęskniłem się za Tobą, Roger.

>>>

Fred. Freddie. Fred Weasley. O Merlinie, dlaczego nie mogłam go już po prosto zobaczyć, zamiast musieć przywoływać sobie jego widok w głowie. Czy to już obsesja? Zwariowałam, prawda? To nie może być normalne, że tak kogoś potrzebujesz.

Razem z Adą i Caroline siedziałyśmy na Błoniach, grając w jakąś grę, której w ogóle nie rozumiałam. Trzymałam w jednej dłoni instrukcję i patrzyłam albo na nią albo na planszę, próbując nadążyć. I tak non stop rozpraszały mnie dziewczyny, kłócące się o pierdoły.

-Nie oszukuj! - krzyknęła Caroline.

-Nie oszukuję, ty jakieś dziwne ruchy robisz!

-No nie wierzę - usłyszałam nagle głos George'a i odwróciłam się, napotykając go parę metrów ode mnie. - Zdążyłem się stęsknić.

-Ale chyba nie musimy się sprzeczać, kto bardziej - odparł drugi głos, przez który żołądek mi się wywrócił. Znieruchomiałam, spoglądając za plecy George'a, który się odsunął i przede mną stał on. Szybko się podniosłam, otrzepując się względnie i przytuliłam go, słysząc śmiech drugiego bliźniaka. Matko, niech te motyle się skończą.

-Zaczyna padać, nie stójcie za długo - odezwała się Caroline i usłyszałam, jak przechodzą obok nas, szepcząc do siebie. Żenująca sytuacja. Wtedy poczułam słony smak łez w ustach, więc zamknęłam oczy, czując, jak Fred powoli rozluźnia uścisk.

-Idziemy do zamku? - zapytał takim tonem, jakby nie był pewny, czy ma do tego prawo. Odsunęłam się od niego, a on wodził spojrzeniem za moją twarzą, wciąż trzymając na mnie dłonie i uśmiechnęłam się, przytakując na jego pytanie.

Szliśmy w ciszy, aż do samej wieży Gryffindoru, gdzie usiedliśmy na wolnej kanapie i chwilę na siebie patrzyliśmy, aż w końcu spuściłam wzrok.

-Co zrobiliście Zachary'emu? - spytałam, wpatrując się we wzorki na dywanie.

-Obchodzi cię jego stan?

-Co masz na myśli? Oczywiście, że mnie obchodzi - odpowiedziałam, marszcząc brwi. Chwilę siedział w ciszy, aż w końcu westchnął i zaczął opowiadać. Wszystko. To, że Zachary do końca życia muchy nie skrzywdzi. To, co się stało z Harrym, Ronem i z tego co się dowiedziałam Hermioną. To, że stracili 150 punktów, ale pewnie to nadrobią. To, że Lucy była u nich, bo chciała się dowiedzieć, co się stało. To, że Filch jeszcze bardziej ich nienawidzi i prawie odkrył nasz tajny pokój. To, że Lee chodzi z jakąś Krukonką z czwartego roku. To, że Mapa Huncwotów nadal działa i służy bardzo dobrze. To, że próbował wejść do mnie. I o wielu innych rzeczach. W połowie jego wypowiedzi oparłam policzek o rękę i wpatrywałam się w niego, nie do końca będąc w stanie z tym walczyć ani to ukrywać. Speszyłam się jednak, gdy zakończył, zwracając na mnie spojrzenie, więc ja swoje przeniosłam na jego nadgarstek. Złapałam go i przyjrzałam się dokładnie.

-Co? - spytał trochę zdziwiony.

-Nosisz to - mruknęłam, kiwając głową z uznaniem na bransoletkę.

-A czego się spodziewałaś? Jak robić z siebie idiotę to na całego - zaśmiał się. - Ty też nosisz - wskazał palcem, kierując swoją uwagę na moją dłoń, ale wtedy uśmiech zszedł mu z twarzy. - Merlinie, co się stało z twoją ręką? - chwycił za nią i zaczął się jej przypatrywać, po momencie unosząc wzrok. - Ciebie już kompletnie porąbało? Nie możesz tak robić - przejechał koniuszkiem palca po moich bliznach. Westchnęłam tylko i poprosiłam go, żebyśmy poszli do dormitorium, żeby ktoś za bardzo ciekawy się nam nie przysłuchiwał.

-Jakoś muszę ćwiczyć - stwierdziłam, docierając z nim do pokoju.

-Ale nie na sobie. Wika, to jest niezdrowe i niebezpieczne - odpowiedział natychmiastowo, spoglądając na mnie z niedowierzaniem.

-Cała ta chanteomagia jest niebezpieczna. Wystarczy, że ktoś nieodpowiedni się dowie i proszę bardzo, jestem martwa - wypaliłam, przypominając sobie rozmowę w dniu moich jedenastych urodzin.

-Hej, nawet tak nie mów - przybliżył się, a jego wzrok wzbudzał we mnie poczucie winy. - Dumbledore jest dyrektorem, więc nic ci nie grozi.

-Fred, ale ty jesteś naiwny - pokręciłam głową. - Jeśli komuś zależy na osiągnięciu celu to prędzej czy później i tak do niego dotrze - i zamilkł. Nie miał pojęcia, co powiedzieć i widziałam to po nim.

-Dobra, wracając to tych blizn... - zaczął, przecierając twarz dłońmi. - Nie rób tego więcej, proszę cię.

-Ale czy ty nie rozumiesz? Chanteomagia polega na... na łataniu ran w czymś żywym. Żywy organizm. Ćwiczenia na czymś sztucznym, co tylko imituje prawdę, nic mi nie da. Od trzech lat chodzę na te walone lekcje do McGonagall i od trzech lat ćwiczę na jakimś sztucznym czymś, nawet nie wiem co to jest... A jedyne co mi to daje to zmęczenie - zakończyłam, nie spuszczając z niego wzroku, odkąd wpatrywał się przed siebie.

-Będziesz ćwiczyć na mnie - odezwał się nagle, jakby to był jego najwspanialszy pomysł wszech-czasów.

-No chyba cię coś - zareagowałam od razu, będąc lekko przerażona tą wizją. - Nie mam zamiaru robić ci krzywdy.

-Ale ty będziesz tylko pomagała ją zniwelować. To wcale nie może być takie straszne - podszedł wtedy do szafki i zaczął coś szukać, a ja zmarszczyłam brwi.

-Co ty robisz?

-Raczej co chcę zrobić - mruknął i wyjął mały scyzoryk, zamykając cicho szufladę.

-Nie ma mowy - zaczęłam kręcić głową. - Odłóż to.

-A co jeśli nie? - przybliżył nóż do dłoni, a ja próbowałam zachować spokój. - Może poczucie, że komuś ważnemu coś się stanie, będzie bardziej produktywne dla twoich mocy.

-Fredzie Weasley - ze strachu zaczął mnie boleć brzuch. Patrzyłam na jego powagę i do głowy nie przyszło mi nic innego, jak wyciągnięcie różdżki, co szybko zrobiłam. - Accio scyzoryk! - zawołałam, dziękując sobie w myślach, że otworzyłam kiedyś ten podręcznik brata na dobrej stronie. Nóż wyleciał z jego rąk i doleciał do mnie, więc złapałam go i rzuciłam na podłogę. - Jesteś niepoważny. Masz tak więcej nie robić, rozumiesz?

-Będę tak robić, bo nie chcę patrzeć na twoje przybywające blizny - oburzył się wręcz i wskazał na moją rękę.

-A myślisz, że ja chcę patrzeć jak przeze mnie one zaczynają się tworzyć u ciebie? - spojrzałam mu w oczy, a następnie przeniosłam wzrok na widok za oknem. Nastała dziwna cisza. Próbowałam nie płakać, ale czując na sobie jego wzrok po prostu się nie dało.

-Okej, nie wiem co powiedzieć - mruknął i rozejrzał się po pokoju zrezygnowany. - Nie znęcaj się nad sobą, to jedyne o co cię proszę.

-Nie jestem dobra w składaniu obietnic. Przepraszam.

I już nic więcej nie powiedział, a ja wyszłam, zostawiając go tam samego.

Perspektywa Freda

Idiotyzm. Jeden wielki idiotyzm. Dlaczego się nie zgodziła?

-Hej Freddie - do dormitorium weszła Caroline, parę minut po tym, jak wyszła Roger. - Czemu na podłodze leży nóż? - spytała podejrzliwie, po czym podbiegła do mnie i dokładnie obejrzała moje nadgarstki i dłonie. - Nic sobie nie zrobiłeś, dobra.

-Po co przyszłaś? - odezwałem się wreszcie, chcąc odsunąć ją myślami od tego scyzoryka. Uniosła głowę i wyjrzała za okno, powracając do mnie z uśmiechem.

-Może idziemy polatać? - zapytała, a ja prychnąłem cicho śmiechem. To chyba dobry pomysł, żeby trochę odreagować.

>>>

Weszliśmy na murawę stadionu i od razu się uśmiechnąłem. Wsiadłem na miotłę i wzniosłem się wysoko w górę, skąd spojrzałem na Caroline, która podlatywała do mnie.

-Założę się, że nie masz jaj, aby polecieć na wysokość 160 stóp, a następnie stanąć na miotle - powiedziała wyzywająco i zaintrygowało mnie to.

-A ja się założę, że nie zrobisz tego razem ze mną - odpowiedziałem jej z chytrym uśmieszkiem.

-Ach tak? No to zobaczymy - rzuciła i wzbiła się jeszcze wyżej, zanim zdążyłem zrobić to pierwszy. Poleciałem za nią, na odpowiedniej wysokości zatrzymała się, rozglądając się wokoło.

-Dlaczego nie jesteś w drużynie?

-Bo Oliver się o mnie martwi - stwierdziła, kręcąc głową, a ja uniosłem brwi.

-Ja swojej dziewczynie nie będę stawiał ograniczeń.

-Yhym, jasne, zobaczysz kiedyś. Będzie twoim oczkiem w głowie i w czasie choroby nie pozwolisz jej wstać z łóżka, bo się będziesz bał, że z tego osłabienia zemdleje - odparła, widocznie ze mnie drwiąc i spojrzała w dół. - Dobra, to co? Dajesz - również spojrzałem w dół i na wszelki wypadek rozejrzałem się. Powoli stanąłem na miotle, skupiając się na równowadze swojego ciała i klasnąłem w ręce, gdy minęło parę sekund. Z uśmiechem z powrotem usiadłem i wyznaczyłem jej kolej, na co odważnie powtórzyła moją czynność, ale niestety za szybko. Miotła zachwiała się, a Diggory zatrzęsła się noga i podleciałem bliżej niej.

-Może lepiej usiądź już, co? Trochę się boję, że coś sobie zrobisz - ponownie rozejrzałem się i mój wzrok powędrował na ziemię. - Tu jest jednak trochę wysoko - mruknąłem i wtedy zawiał silniejszy wiatr, na który nie zdążyłem zareagować. Brunetka kompletnie straciła równowagę, a przed spadnięciem powstrzymało ją szybkie złapanie się swojej miotły. Podleciałem jeszcze bliżej niej, żeby mogła usiąść za mną. Mocno objęła mnie rękoma, a ja drugą dłonią chwyciłem za rączkę jej miotły. Powoli leciałem na murawę, co chwilę dotykając rąk dziewczyny, aby sprawdzić czy nadal się trzęsą. Łagodnie wylądowałem i odwróciłem się w jej stronę, gdy już zeszliśmy z miotły. Położyłem ręce na jej ramionach i przyjrzałem się jej.  - Wszystko okej? - zapytałem, a ona w odpowiedzi pokręciła głową i wtuliła się we mnie, nadal się trzęsąc. Gładziłem ją po plecach, gdy na boisko wszedł kapitan drużyny, szturmując nas spojrzeniem.

-Wiedziałem, że oczy mnie nie mylą. Co się stało? Fred? - podszedł do nas. Opowiedziałem mu wszystko, a on z niedowierzaniem objął swoją dziewczynę rękoma i zabrał ją do Skrzydła Szpitalnego, by sprawdzić, czy aby na pewno wszystko jest dobrze. A ja stałem na środku tego boiska i patrzyłem jak odchodzą.

-Teraz nie zakładamy się o nic - mruknąłem. - Jeśli coś Ci się stanie, to Oliver potnie mnie żywcem - stwierdziłem kompletnie poważnie, ale po chwili wspólnie wybuchnęliśmy śmiechem. Spojrzałem na jej rozwiane przez wiatr brązowe włosy i uśmiechnąłem się, kręcąc głową. Ten Wood to jednak miał z nią ciekawie.

Ogłoszenia parafialne
160 stóp to w przybliżeniu 50 metrów

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top