Rozdział 72 - Początek wakacji
Perspektywa Wiktorii
Siedzieliśmy w pociągu już nie wiem którą godzinę, ale zaskakująco szybko mijał ten czas, jak na fakt, że nie było tak, jak co roku. Caroline siedziała przy oknie, wpatrując się w podłogę, Ada obok niej grała z Fredem w karty, a my z George'em w jakiś sposób tak się o siebie oparliśmy, że mogliśmy tak spać, co rzeczywiście robiliśmy. Przebudziłam się szybciej od niego i jak się okazało to dosyć w porę, za dwadzieścia minut mieliśmy dojechać do Londynu.
-George, ruszaj dupę - zaczęłam go szturchać, na co mruknął pod nosem i przekręcił głowę. Spojrzałam na przyjaciół naprzeciwko, Fred lustrował nas wzrokiem z delikatnym uśmiechem. - A ty co?
-Nic, nic. Twoje okulary - podał mi pudełeczko, które no na stówę musiał wyjąć z mojej torby, bo ja na pewno nie trudziłam się z szukaniem go, tym bardziej będąc w połowie śpiąca. Młodszy bliźniak obudził się, gdy jakiś dzieciak wpadł przez przypadek na drzwi od naszego przedziału.
Czułam się jak w śnie przez to obudzenie się w podróży, ale później uderzyła mnie chłodna rzeczywistość. Wracałam do domu. Nie wiedziałam co się tam wydarzyło, nikt nie raczył mnie poinformować, do końca nie wiedziałam czy w ogóle ktoś po mnie przyjedzie, jeden list i nic więcej. Przez dziewięć miesięcy.
Minęłam się z Potterem, który wchodził do naszego przedziału i dogoniłam Adę. Wyszłyśmy na peron, w którym pachniało od deszczu, ale powietrze było ciężkie, ledwo dało się oddychać. Ustawiłyśmy się pod jednym z filarów, parę metrów dalej stała Joanna z Ryanem. Ada na ich widok puściła moją rękę i szybko do nich podeszła, by już po chwili stać z nimi przytulona. Rozejrzałam się w znalezieniu Caroline, ale ona wychodziła już schodami z mamą, za to podeszła do mnie Martha.
-Będę mogła z tobą wrócić? - wzięłam to za wiadomość, że nikt się po nią nie zjawił. No wkurwiłam się wtedy.
-Jasne - podeszła do mnie, a ja objęłam ją ramieniem. Zachciało mi się płakać, gdy wtuliła się w mój bok.
-Nikt po ciebie nie przyjechał? - spytała.
-To nie ma znaczenia - odpowiedziałam. Bliźniacy z uśmiechami w końcu wyszli z pociągu, ale Lee szybciej się przede mną zjawił.
-Będę tęsknić moja uczennico - próbował przytulić mnie z lewej strony tak, żeby Martha nie musiała się odsuwać, a ja się zaśmiałam.
-Uczennico? - odezwała się blondynka.
-Spieszę się, więc - przeniósł wzrok na dziewczynę i lekko się nachylił, by przybić z nią żółwika - miłych wakacji młoda - i odbiegł do wysokiej kobiety, która nie spuszczała ze mnie wzroku.
-A z nami to już się nie raczył pożegnać - obwieścił George, kręcąc głową. Staliśmy tak chwilę i rozmawialiśmy, ale rodzina Weasleyów już się zbierała do wyjścia.
-Dasz mi do niej pełne dojście czy muszę improwizować? - zapytał Fred Marthy, która odwzajemniła jego uśmiech.
-Improwizuj - powiedziała, a on się zaśmiał. Objął nas obydwie i lekko uniósł i jakby no, skąd niby on miał tyle siły.
-Uważaj na siebie - spojrzał na mnie, gdy z powrotem stałyśmy na ziemi, a blondynka chichotała z boku.
-Kocham cię.
-Ja ciebie też - cmoknął moje usta, przybił piątkę z dziewczyną i poszedł w stronę wyjścia, po drodze żegnając się z Adą, która tylko jakimś cudem odsunęła się od George'a. Ten jeszcze musiał się wrócić, mówiąc, że w życiu by o mnie nie zapomniał.
Ada, Joanna i Ryan, każdy po kolei pytał, czy aby na pewno nas nie podwieźć, ale szczerze to nie widziałam problemu w poradzeniu sobie. Jeszcze miałam dosyć inteligentną dziewczynę obok siebie, co mogło pójść nie tak?
Wyszłyśmy na ulicę, padała lekka mżawka i miałam ochotę zdjąć przez to okulary, ale bez nich za szybko bym nie szła, więc jedynie westchnęłam. Blisko był przystanek autobusowy i tam się udałyśmy.
-I co? - spytałam, odstawiając klatkę z Hariet na ziemię i zaczęłam szukać funtów. Martha skanowała rozkład, stwierdzając po chwili, że nic nie ma. Sprawdziłam więc czy jest trasa na ulicę Fulhalm i jak z nieba mi to spadło, za pięć minut. Czekałyśmy w ciszy, obserwując auta i ludzi na drodze. Autobus podjechał i naprawdę miły facet pomógł nam wnieść bagaże. Opłaciłam dwa bilety u kierowcy i opadłam obok blondynki. Jazda trwała godzinę.
Dotarłyśmy pod blok moich dziadków gdy już się kompletnie rozpadało, starałam się jednak zachować cierpliwość i to wszystko inne, dla niej. Najmilszy sąsiad z całego bloku akurat wychodził, więc nie musiałam dzwonić w domofon. Siódme piętro wydawało się odległe, ale musiałam wziąć się w garść.
Drzwi otworzyła nam babcia, zaskoczona mną i jeszcze bardziej Marthą. Wpędziła nas do środka i osuszyła szybko, wołając do dziadka, żeby wstawił wodę na herbatę. Przytuliłam ją, zdejmując buty i wyjmując moje ukochane kapcie. Przynajmniej tutaj zawsze było tak samo.
Blondynka czuła się nieswojo, pierwszy raz w życiu spotkała moich drugich dziadków, lecz po dostaniu malinowej herbaty była zadowolona. Jane pytała o takie typowe sprawy, ale gdy poszła do kuchni przygotować nam jakieś kanapki dziadek John kontynuował serię pytań.
Przeczytali w gazetach już wszystko, ja tylko naprostowałam im prawdziwą wersję zdarzeń. Temat zszedł na luźniejsze sprawy, gdy babcia wróciła z talerzem pełnym chleba z pomidorami, ogórkami, serem i tym wszystkim innym co było dobre. Martha zaczęła czuć się coraz swobodniej i wspomniała, że mam chłopaka, więc musiałam się pochwalić, bo według mnie miałam czym, a raczej kim. Przesiadłam się z kanapy do stołu i podawałam im zdjęcia, nawijając bez przerwy i przerywając jedynie, gdy mieli jakieś zapytanie. Rozmowa o Fredzie skończyła się z ich uśmiechami na twarzy i wymienianiem między sobą tego spojrzenia.
-Musimy go jak najszybciej poznać - stwierdziła Jane i wtedy zadzwonił telefon, a John ściszył ton z dalszym uśmiechem.
-A w te klocki, no wiesz, to jak? - chwilę mi zajęło zrozumienie o co mu chodzi.
-Mam dopiero szesnaście lat - odpowiedziałam, a on się wyprostował.
-No, no i co to za argument? Liczy się uczucie, a nie jakieś cyferki - wyglądał na oburzonego moim tokiem myślenia. Zawsze myślał inaczej niż reszta i wielu go przez to nie rozumiało, babcia się czasami o to wkurzała, ale sprawy naprawdę wyglądały inaczej z jego perspektywy, wyglądały na proste i oczywiste, choć czasami absurdalne.
Okazało się, że telefonem dzwoniła babcia Christine. Pytała czy jestem u nich i czy wszystko w porządku i że Agnes zaraz będzie. Wyszłam na balkon i usłyszałam pstryknięcie typowe dla teleportowania się. Wolałam zostać w Londynie, ale nie chciałam się kłócić.
Przeteleportowałyśmy się na ulicę przed moim domem, nie można było chociażby na podwórek, cały ten teren był chroniony zaklęciem. Agnes nie chciała mi nic powiedzieć i od razu po tym zniknęła. Patrzyłam jak Martha wchodzi do swojego domu naprzeciwko, po czym wzięłam swoje rzeczy i ruszyłam chodniczkiem wzdłuż domu do drzwi. Główne były zamknięte, więc weszłam od strony tarasu. Merlinie, tak bardzo nie chciałam tam wracać.
Była cisza. Na korytarzu pogaszone światła, jedynie w kuchni się świeciło. Po postanowieniu rzeczy przy schodach poszłam w tamtą stronę. Babcia robiła sobie kawę i strasznie się ucieszyła gdy mnie zobaczyła, ale wcale nie było super. Miała napuchnięte, czerwone oczy i głos się jej trząsł. Usiadłam z nią przy stole i czekałam, aż w końcu powie.
-Co się stało? O co chodzi z tym jednym listem, czemu taka cisza i gdzie są wszyscy? - schowała twarz w dłonie, jednak szybko westchnęła i zaczęła.
-Pokłóciliśmy się wszyscy - no chyba sobie żartowała, że tyle starczyło mi wiedzieć. Zachęciłam ją do kontynuowania.
-O co? I wszyscy w sensie... dosłownie wszyscy?
-No ja z twoim tatą, a on z twoją mamą i ze mną - kurwa no nie. - A o co to nieważne.
-Ważne - była uparta jak ja, ale zdecydowanie nie chciała kłócić się i ze mną. Po dłuższej chwili zaczęła.
-Zanim się urodziłaś twój ojciec zawarł z kimś układ, niestety był to nieodpowiedni człowiek i gdy ten nie dotrzymał słowa on postanowił się zemścić. Chodzi o skutki jakie ta zemsta przyniosła i przyniesie.
-Ale co zrobił? - patrzyła na mnie załzawionymi oczami, aż w końcu wstała i gdzieś poszła. Po chwili wróciła i podała mi stary list. Otworzyłam go powoli, nie było nadawcy. Kartka była urwana i został jedynie mały strzępek wiadomości.
"...a gdy Czarny Pan się w końcu odrodzi to dziecko będzie mu poddane i będzie mu służyło, będzie jego prawą ręką i będzie władało mocą jakiej nikt inny nie posiada..."
-Chodzi o mnie i o Chanteomagię - stwierdziłam, a Christine pokiwała głową. - Ale... jak to się stało?
-Nie wiem, ten czarodziej był potężniejszy niż mogłam to sobie wyobrazić i gdy się urodziłaś zabił dwie pielęgniarki, żeby się do ciebie dostać.
-Skoro tak to dlaczego nadal nikt mnie nie złapał i przez tyle lat wszystko było takie normalne?
-Został zabity, nie wiem przez kogo i nie zdążył powiedzieć nikomu co to za dziecko, no jak się nazywa - wstałam i to brzmiało jak jakiś okropny żart. Byłam zbyt zwyczajna na takie coś.
-Chwila... Ten list na pewno jest sprzed dnia moich urodzin, więc czy nie można było po prostu go złapać, jakoś unieszkodliwić?
-Nie rozumiesz. Pokłóciliśmy się, bo właśnie chodzi o to, że twój ojciec zgodził się na to - podniosła lekko głos, a ja nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę.
-Czyli co, nie dotrzymał jakiejś mega ważnej obietnicy i zgodził się na to, żeby jego bliscy za to zapłacili? - przytaknęła. Miałam ochotę coś rozwalić.
-Myślisz, że dlaczego nigdy go nie było? Nie wiedzieliśmy co będzie tą mocą, on non stop gdzieś latał pod różnymi pretekstami, ja cię wychowałam, ja - położyła sobie rękę na klatce piersiowej, a łzy spłynęły po jej policzkach. Zawsze myślałam, że po prostu praca była dla niego ważniejsza.
-Bał się - stwierdziłam, prychając pod nosem. Podsumowując: mój własny ojciec zadawał się z jakimś dziwnym typem, nie dotrzymał obietnicy, prawdopodobnie mega ważnej, zgodził się na zadośćuczynienie, nawet nie wiedząc co nim będzie, a później mnie unikał, bo się bał. Jasne, okej. Mega fajnie, że szybko się dowiaduję. Nie rozumiałam tylko jednego. - Chanteomagia polega na pomaganiu ludziom, więc niby w jaki sposób miałabym służyć u boku Voldemorta skoro tak naprawdę jedyne co robił to zabijanie? Ten człowiek chyba czegoś nie przemyślał.
Christine wzruszyła ramionami, po czym wytarła łzy, wstała, wzięła swoją kawę i wyszła z kuchni.
Cholera jasna.
Przez ten cały czas nikt nie raczył mi tego powiedzieć, wytłumaczyć, wyszło na to, że ten ktoś, kogo nazywali moim tatą zachował się jakby nie miał rozumu i ja miałam za to zapłacić, a później bał się nawet przy mnie być. Żałosne.
Hariet w klatce zaczęła miauczeć, więc ją wypuściłam i dałam jej jedzenia do miski.
-Gdyby przyszli mnie zabrać to byś ich pogryzła, co nie? - spytałam, a ta normalnie jakby zrozumiała co do niej mówię, bo na mnie spojrzała. Zaśmiałam się z tej wizji i usiadłam na podłodze obok niej.
To wszystko było zbyt nagłe, pomieszane i nierealne.
Ogłoszenia parafialne
Chcę wam wszystkim mega podziękować za 30 tysięcy wyświetleń! Nie sądziłam, że tego dobiję.
Miłej reszty dnia, wieczoru, nocy, zależy kiedy to czytasz 🤭
W_Weasley
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top