Pianino
Dla Julekeła z okazji urodzin od Miszczeła.
Lex Luthor zaparkował auto w przestronnym garażu swojej posiadłości w Los Angeles – im dalej od tego przeklętego Supermana tym lepiej.
Zamknął bramę, zabrał płaszcz i walizkę z bagażnika, i wszedł do domu. Ledwie wkroczył na korytarz, do jego uszu dotarły dźwięki fortepianu w towarzystwie chłopięcego śpiewu. Uśmiechnął się i ruszył w kierunku saloniku, gdzie stał właśnie ten konkretny instrument.
Przystanął przy wejściu, nie chcąc przerywać. W pomieszczeniu znajdowała się dwójka identycznych dwunastolatków – takie same, rude czupryny, piegowate twarzyczki, swobodne uśmiechy i niemal identyczne ubrania – jeden miał żółto-czarną bluzę, a drugi niebiesko-pomarańczową. Nie widział ich półtora tygodnia, ale bez trudu ich rozróżnił – Roy z czarnymi rękawami, niczym Chopin, skakał palcami po klawiszach. Rory z niebieskim brzuchem, siedział obok brata na stołku, śpiewał lekką piosenkę o słonecznych wakacjach w górskiej wiosce.
Przez uchylone okno wpadał delikatny podmuch wiatru, poruszając lekko ich włosami.
Ojciec przyglądał się synom, którzy nie przejmując się bożym światem, znów grali swoją ulubioną piosenkę, której nauczyli się od Janet – jego żony i matki chłopców. Zmarłej niestety latem przed trzema laty. Nie udało jej się wygrać z chorobą.
Lubił ich obserwować w takich chwilach. I mieć tą cholerną satysfakcję, że Lionel, jego ojciec, nie wyplewił z niego miłości do własnych dzieci i nie dał rady nastawić przeciwko sobie bliźniaków. Tak, to był powód do radości.
Rory zakończył śpiew, a Roy zagrał kilka ostatnich nut, po czym zrobiło się całkiem cicho.
- Wróciłem. - wszedł do środka, a zaskoczeni chłopcy podskoczyli na swoich miejscach.
Niewzruszony mężczyzna postawił na ziemi swój bagaż, a płaszcz przewiesił przez oparcie kanapy i podszedł do nich. Przygarnął ich do siebie i pogładził po głowach.
- Mam nadzieję, że nie naprzykrzaliście się pani Grace. - rzekł, puszczając ich – Właśnie. Gdzie ona jest? - spytał, rozglądając się. Właśnie w tym momencie wczłapał się do pomieszczenia Taker, smukły pies o białym umaszczeniu. Zwierzak zamerdał ogonem na widok właściciela, po czym usiadł przy obitej poduszkami ławce, czekając na powitanie.
Chłopcy popieścili go za uszami.
- Dziś nie przyszła. - odrzekł pierwszy.
- I wczoraj.
- I przedwczoraj też.
Lex westchnął ciężko.
- Co jej zrobiliście? To już szósta opiekunka w tym roku, a jest dopiero kwiecień.
- Kwiecień plecień, bo przeplata trochę zimy, trochę lata. - zarymował Rory – To z nimi jest coś nie tak. - oznajmił dobitnie. Spojrzał poważnie, na tyle, na ile dwunastolatek potrafi – Gdybyś częściej... - urwał nagle, gryząc się w język.
- Gdybym częściej – co? - spytał podejrzliwie, mrużąc groźnie oczy. Rory zacisnął palce na wypukłym zdobieniu instrumentu i uciekł spojrzeniem w bok.
- Twoja sekretarka dzwoniła. - rzekł, odwracając uwagę od brata.
- Lois Lane ciągle próbuje się z tobą skontaktować.
Lex westchnął, wywracając oczami.
- Mówiłem jej, że nic z tego... - wymamrotał cicho pod nosem – No dobrze. - uśmiechnął się do chłopców – Co powiecie na piknik?
- Tak! - zawołali zgodnie, unosząc ręce do góry.
- Szykujecie jedzenie! - zaśmiał się, na co odpowiedział mu jęk niezadowolenia.
Oczywiście, że im pomógł. W innym wypadku w koszyku znalazłaby się butelka coli, masa słodyczy, chipsy i kawałek pizzy sprzed tygodnia. Nie wybrali się za daleko, zaledwie do ogrodu za willą. Rozłożyli koc w cieniu drzewa i rozsiedli się wygodnie. Roy rzucał Takerowi piłkę, a Lex z Rory'm rozkładali zawartość kosza.
Młodszy z braci otworzył słoik dżemu i zanurzył w nim palec.
- Hej! Użyj łyżki! - upomniał go ojciec, podając metalowy sztuciec.
Odpowiedział mu pomruk, który zapewne oznaczał „dobrze, dobrze, tato" i chłopiec nabrał dużą łychę słodkiej mazi.
- Nie zjadaj całego! Ja też chcę! - bliźniak rzucił się na niego, próbując wyrwać bratu słoik.
- Chłopcy...! - mężczyzna miał ich już zganić, kiedy Roy powalił Rory'ego na plecy, a chwilę później wylądował przytulony do niego brzuchem, ponieważ Taker musiał uznać to za świetną zabawę i przyłączył się do walki o dżem. Ostatecznie cała trójka skończyła nim umazana. Razem z kocem.
- I teraz nikt nie ma dżemu. - uśmiechnął się lekko łysy mężczyzna, wycierając jednego z synów chusteczką. Drugi dostąpił zaszczytu zostania wylizanym przez wiernego psiaka – A szkoda. Też miałem na niego ochotę.
- To jego wina! - burknęli jednocześnie. Taker szczeknął, zgadzając się z przedmówcą. Nie ważne z którym.
Lex roześmiał się głośno i szczerze.
- Moje kochane łobuzy! - przygarnął ich do siebie, nie zważając na lepką substancję, która się na nich znajdowała.
Czyli "gdyby coś przed The Queens potoczyłoby się inaczej i to Lex wychowywałby bliźniaków". Taki luźny, bardzo luźny shocik.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top