𝕺𝖕𝖚𝖘 𝖁𝕴

Po dłuższej chwili pozostali dołączyli do Leedo, Keonhee oraz małżeństwa medyków. Xion spojrzał przez ramię jak dom powoli zaczynał się zajmować ogniem.

-Ludzie to takie głupie stworzenia. Ślepo wierzą, a jeśli trzeba pomóc to uciekają... - W jego oczach odbijał się blask płomieni. Ściągnął cugle i ruszył galopem przed siebie.

-Xion!

-Keonhee daj mu spokój – Młodszy spojrzał się na Ravna.

-Nawet nie masz pojęcia, przez, co właśnie przeszedł. To już nie te sam Xion, którego poznaliśmy podczas uroczystej kolacji w Wieży Siedmiu. Już od dawna przestał być dzieckiem – Keonhee tylko westchnął trzymając się za bok.

-Zmienił się jak my wszyscy. Wielkie Wojny się skończyły, ale nasze drobne batalie będziemy przechodzić do kresu swoich dni. Jedź za nim. Będę spokojniejszy – Ravn odpowiedział skinieniem głowy i pogalopował w kierunku, w którym udał się jego kompan.

-Mam nadzieję, że zabraliście najpotrzebniejsze rzeczy, bo z waszego domu to już nie został kamień na kamieniu – Wtrącił Hwanwoong.

-Spokojnie. W sąsiedniej wiosce mieszka nasza krewna. Także medycy też się tam przydadzą, a i się ucieszy, że znów będziemy razem. Ostatnimi czasy przez nawał pracy to zapomniałam jak ona wygląda i jej dzieci – Zaśmiała się kobieta. Woongie odetchnął z ulgą. Spoglądając zmęczonym wzrokiem na resztę. Widać było, że nie spodziewali się takiego obrotu zdarzeń. Tak naprawdę to nikt się nie spodziewał.

******

Ravn jechał ostrożnie na swym wierzchowcu omijając przeszkody w postaci wystających gałęzi czy rozłożystych krzewów. Musiał też uważać na wystające korzenie, by koń nie zrobił sobie krzywdy.

-Jak on do cholery tak szybko się oddalił jak tu takie zarośla?! – Pomyślał robiąc uniki przed kolejnymi gałęziami. Mimo, iż po drodze nie natknęli się na nic niebezpiecznego to koń wydawał się dziwnie niespokojny.

-Znów zwęszyłeś jakieś niebezpieczeństwo? – Raven poczochrał konia po grzywie. Jechał powoli przez zarośla. Wierzchowca z każdą chwilą coraz trudniej dało się uspokoić.

Poczuł coś mokrego na policzku. Czuł jak kropla delikatnie spływa po jego policzku. Powoli podniósł wzrok w kierunku nieba. Było delikatnie zachmurzone, ale nie na tyle by zebrało się na deszcz. Dotknął dłonią policzka i wtedy poczuł jeszcze jedną kroplę. Tym razem spadła na jego dłoń. Rubinowa ciecz pokryła jego palce. Jego wnętrze wypełnił niepokój. Czuł jak zaczyna mu się robić gorąco a serce zaczyna bić szybciej. Czuł w pod czaszką każde uderzenie serca. Jego wzrok jakby przykryła mgła a drżenie dłoni stawało się coraz trudniejsze do opanowania. Jedną rękę w dalszym ciągu zaciskał na lejcach a ruga była lekko wyciągnięta do przodu. Kolejna dość duża kropla krwi spłynęła ja jego dłoń. Tym razem przeciekając przez palce. Uciekała bezpowrotnie jak to, co stracił. Czuł, że im bardziej chce wszystko naprawić to tym bardziej wszystko zaczyna się oddalać od niego. Ból i żal trawił go od środka. Powoli zaczął podnosić wzrok. To, co zobaczył zmroziło go do tego stopnia, ze nie był w stanie wydać z siebie nawet okrzyku by ktoś wyruszył mu na pomoc. Wiedział, że nie oddalił się zbytnio od reszty, więc krzyk byłoby słychać. Nie był jednak w stanie wykonać żadnego nawet najmniejszego ruchu. Nawet nie zdawał sobie, kiedy a wydał z siebie przerażający krzyk. Echo rozniosło się po korony drzew. Niewielkie stado ptaków wzbiło się nad korony drzew by poszybować nieco dalej. Czuł jak wszystko wiruje wokół niego. Czuł jak jego wnętrze wypełnia ciemność a każdy zmysł zostaje sparaliżowany nie dając mu szansy w tym nierównym starciu. Przez chwilę jednak jego mózg zdał sobie sprawę, że już dawno powinien znajdować się pośród runa leśnego, leżąc twarzą wśród trawy. Jednak czuł czyiś pewny uścisk. Położył głowę na znajomym ramieniu. Wziął głęboki oddech i powoli otworzył oczy. Jego powieki były niezwykle ciężkie. Czuł się jakby był wybudzony ze snu w środku nocy.

-Już dobrze. Dopadniemy ich. Da sobie radę zobaczysz- Głos Seoho to było coś, co bardzo chciał usłyszeć w tym momencie. Całe napięcie powoli zaczęło odpuszczać. Zaczął czuć ogromne zmęczenie. Już nie wiedział, które z tych uczuć obecnie mu towarzyszących jest gorsze.

-Dopadniemy ich. Prawda? – Wyszeptał niemalże niesłyszalnie Ravn.

Seoho nieco się skrzywił i delikatnie trzepnął kompana w plecy na znak tego by więcej nie opowiadał takich głupot.

-Śmiesz mieć wątpliwości?- Ton jego głosu wskazywał wyraźne rozczarowanie.

Odpowiedziało mu tylko ciężkie westchnienie.

- Dasz radę? – Wtrącił Leedo.

-Ta... - Zawahał się na moment. Jednak wiedział, ze prosząc w tym momencie o odpoczynek narazi najmłodszego na pewną śmierć. Muszą jak najszybciej go dobić z rąk Wyznawców. Zebrał się jednak w sobie. Zszedł z wierzchowca i chwiejnym krokiem podszedł do truchła wilkokłaka przepasanego płaszczem Xiona. Zwisało ono na grubym sznurze niczym wisielec. Płaszcz już dawno nasiąknął krwią bestii, więc jej nadmiar skapywał, co chwilę na zieloną trawę. Czuł, że znów zawiódł. Czuł, że gdyby parę chwil wcześniej dotarł na miejsce to pewnie by go uratował. Miał wrażenie, że zaczyna robić mu się niedobrze a dziwny posmak w ustach zaczyna wywoływać mdłości. Wziął jednak głęboki wdech i trzymając się za brzuch szedł w kierunku konia.

- W drogę! Nie mamy ani chwili do stracenia! – Zacisnął rękę na materiale czując jak wszystko wewnątrz jego ciała przeszywa niewyobrażalny ból.

- Ravn czy aby na pewno?

-Zamknij się i jedź! – Seoho spojrzał nieco zdzwionym wzrokiem. Nie odezwał się nic. Wiedział, że w takich chwilach na nic są wszelakie słowa. Jemu wystarczyła tylko jego obecność. Nie potrzebował ulotnych słów, które za chwilę najprawdopodobniej nie będą miały większego znaczenia.

-Patrzcie tam! – Keonhee wskazał na połamane gałęzie oraz wydeptaną trawę.

- No gratuluję spostrzegawczości – Hwanwoong poklepał kompana po plecach udając się do wskazanego miejsca.

Droga faktycznie wyglądała na dopiero, co wydeptaną.

-Proponuję rozbić się najbliżej jak się i zaatakować nocą – Wszystkie oczy w jednej sekundzie skierowały się na Leedo.

- Czy ty mi sugerujesz, że mam czekać aż do zmierzchu?! Przecież oni go zabiją nim zajdzie słońce! – Ravn zeskoczył z konia i ruszył z pięściami na Leedo.

-Ravn do cholery!! – Hwanwoong chciał ruszyć w jego kierunku, ale poczuł szarpnięcie do tyłu.

-Ja się tym zajmę. Wy rozbijcie obóz. Daleko nie zajedziemy z nim w takim stanie – Seoho skinął głową na znak by Woongie poprosił resztę by mu pomogli przy rozbiciu tymczasowego obozu.

Nie trzeba było długo czekać aż pomiędzy Leedo a Ravnem doszło do bójki. Niestety, mimo iż rany Leedo były w pełni zagojone to jeszcze przy większym uderzeniu były dosyć bolesne. Tak, więc młodszy pod naporem ciosów upadł na kolana usiłując się obronić.

Wtem zobaczył blask tanzanitowego miecza w blasku zachodzącego słońca.

-Dosyć! – Pewnym ruchem zmusił Ravna do wypuszczenia miecza z ręki. Wzrok pełen mordu błądził za zgubionym orężem.

-Leedo spieprzaj stad do reszty! – Rzucił przez zęby Seoho mocując się z przeciwnikiem.

- Jak chcesz to proszę bardzo. Zabij mnie! – Podniósł miecz i włożył do w dłoń przyjacielowi. Zacisnął na rękojeści jego palce a ostrze skierował w swoja stronę.

-Już raz to zrobiłeś pamiętasz? Bez zmrożeniem oka przebiłeś mnie na wylot – Ravn tylko podniósł wzrok na przyjaciela.

- Wybacz za pomyłkę! To był drogi raz. Po raz pierwszy, gdy wymierzyłeś mi w policzek. Poczułem się jakbym stracił przyjaciela. Poczułem się jakbym go nigdy nie miał. Myślałem, że mogę liczyć na twoją wyrozumiałość i wsparcie. Myliłem się – Ravn czuł jak jego ciało przeszywają dreszcze. Jego myśli wróciły do tamtych chwil. Do tamtego momentu jak jego przyjaciel umarł w jego ramionach.

-Wybacz mi! – Padł na kolana chowając głowę w dłoniach.

- Nie wybaczę ci!– Stał na wyprostowanych nogach patrząc z góry na przyjaciela. Trzymał w dłoni tanzanitowy miecz wymierzony wprost w przyjaciela. Ten sam miecz, od którego zginął.

Te słowa dudniły mu w głowie niczym stado pędzących koni. Jednocześnie przez głowę przelatywały mu fragmenty wspomnień porozrywane na małe kawałki. Przez ten cały czas zdawał sobie sprawę, że nadejdzie taka chwila. Przecież miał do tego pełne prawo. Ravn odebrał mu wszystko. Teraz on przyszedł po swoje.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top