𝕮𝖆𝖕𝖎𝖙𝖚𝖑𝖚𝖒 𝕴𝕴𝕴

Spowici mrokiem stali przy jednej z uliczek prowadzących do domu poszkodowanego. Czyżby strzygoń wrócić by dokończyć swe zniszczenie?

W blasku księżyca mieniły się biały blaskiem szablozębne zębiska. Rubinowe oczyska wpatrywały się w Sześciu. Każdy stał z orężem w ręku przygotowany do bezpośredniego ataku. Długo nie musieli czekać na atak. Bestia rzuciła się w kierunku Leedo. Ten odparł pierwszy atak odpychając mieczem bestię od siebie. Dało im to przewagę by mogli wesprzeć kompana. Mimo iż przeciwni posturą nie był większy od dziesięcioletniego dziecka to bardzo ciężko z nim się walczyło. Spryt, szybkość i ponadprzeciętna siła – to wszystko było połączone w tym niewielkim ciele. Rubinowe oczyska w świetle księżyca wyglądały jakby płonęły. Pech chciał, że światło księżyca padło i na Leedo. Monarcha doskonale pamiętał tamta noc, gdy księżyc go zmienił. Czuł jak jego ciało zaczyna oblewać zimny pot a przed oczami zaczynał widzieć pustkę. Miał wrażenie jakby ktoś wrzucił go do głębokiej wody, która właśnie chce go pochłonąć. Nie był w stanie utrzymać nawet miecza w dłoni. Ukląkł na jedno kolano. Czuł jak całe jego ciało zaczyna drżeć. Wiedział, że to już raz było i nie powróci a nawet, jeśli to kompani mu pomogą. Jednak strach paraliżował zdrowy rozsądek i wszystkie jasne myśli szybko były tłumione przez strach i niedorzeczne argumenty.

Bestia szybko wychwyciła, kto w tym momencie jest najsłabszy. Na odległość paru kroków stała przez nim wbijając w niego swój złowieszczy wzrok. Monarchowie wiedzieli, że jeśli się ruszą, chociaż o krok Strzygoń zaatakuje Leedo. Jeden patrzył na drugiego nie bardzo wiedząc jak się zachować.

-Leedo! Leedoo ocknij się! – Bestia spojrzała się w kierunku skąd dochodził głos jednak nie dała się zdezorientować. W dalszym ciągu na celowniku był ten najsłabszy przeciwnik. Potencjalna ofiara, która nie będzie sprawiała oporu. W przeciągu paru sekund była już przy nim. Jej oddech obijał się obłokami pary od twarzy Monarchy. W dalszym ciągu mimo tego nie był w stanie zrobić nic.

Blask księżyca odbił się od pazurów bestii, które szybkim ruchem zostawiły swój ślad na klatce piersiowej. Leedo przewrócił się do tyłu. Miecz wypadł z ręki i upadł wprost pod nogami Keonhee.

-Dwoma mieczami nigdy nie walczyłem. Ale najwyraźniej czas zacząć – Pochwycił miecz i skierował się w kierunku Strzygonia. Szedł powoli trzymając w ręku dwa miecze. Ravn postanowił go ubezpieczać. Musiał jednak zrezygnować ze sztyletów, które mogłyby przypadkowo ranić kompana.

Leedo wsparł się na łokciach. Jego wzrok skrzyżował się ze wzrokiem bestii. Dopiero teraz do niego dotarto, co tak naprawdę się dzieje. Nadaremno w panice szukał miecza. Jego palce spotykały się tylko z wilgotną trawą i delikatnie mokrą ziemią. Kontem okaz spostrzegł jak jego kompani chcą mu pomóc tylko nie bardzo wiedzą jak. Widać, że chcą uniknąć ataku bestii.

-Keonhee rzuć mi miecz!

-Nie rób tego! – Jednak zanim Hwanwoong zdążył to wypowiedzieć to było już za późno.

Bestia wisiała zawieszona zębiskami na ramieniu Leedo, który chciał dobyć miecza. Jednak udało mu się uwolnić z uścisku szczęk dość mocnym kopniakiem. Padł na trawę trzymając się za ramię. Przez palce przesączała się krew. Z każdą chwilą coraz mocniej. Mimo iż jego życie było wsparte atrybutem ból odczuwał tak samo. Nie był też nieśmiertelny. Bo gdy ciało będzie zbyt słabe by być naczyniem duszy, po prostu wróci gdzie była uwięziona przez lata i znów będzie czekać na odpowiedniego następcę. Czuł jak ból zaczyna odbierać mu siły jednak wystarczyło mu ich na tyle by rzucić się do ataku. Kątem oka wypatrzył miecz leżący w trawie. Udało mu się zadać parę ciosów jednak to nie wystarczyłoby powstrzymać bestię. Chcąc wykonać cios w półobrocie spóźnił się dosłownie o jedno uderzenie serca... Poczuł zimne kły na plecach. Czuł jak zębiska zatapiają się w jego wnętrzu. Chciał jak najdłużej ustać na nogach jednak pod naporem cielska nie był wstanie. Padł twarzą wprost w wilgotną trawę. Poczuł metaliczny smak krwi w ustach. Czuł jak koniec się zbliża nieubłaganie. Chciał zamknąć oczy jednak wiedział, że gdy to zrobi to będzie to już jego koniec. Wtedy poczuł niezwykłą ulgę. Jakby zdjęto z niego niezwykle ciężki głaz. Chciał wykonać jakikolwiek ruch jednak niewyobrażalny ból paraliżował jego całe ciało. Pozostałym udało się skutecznie odstraszyć bestię na tyle by przestała ich atakować.

-Ja się poświęcam a wy, co?! Nawet jej do cholery nie zraniliście porządne – Rzucił przez zaciśnięte z bólu zęby.

Faktycznie nie udało im się jej porządnie zranić, a obrażenia, jakich doznała z pewnością w przeciągu paru nocy się zagoją.

-Posadźcie mnie na koniu musimy to coś dogonić – Wsparł się na mieczu i próbując się podnieść upadł z powrotem w wilgotną trawę.

-Leedo!- Hwanwoong pomógł wstać kompanowi podnosząc go z trawy.

-Na końcu wioski jest medyk i miejscowy zielarz. Zaraz przy płocie graniczącym z polami – Usłyszeli głos.

Był to ten sam człowiek, któremu noc wcześniej stwór wybił cały jego dobytek.

-Panie, dlaczego nam pomagasz? – Spytał Xion pomagając Woongiemu z rannym kompanem.

-Paniczu młody jeszcze dużo przed tobą szczęścia i nieszczęścia. Widziałem ta nierówną walkę. Wiedziałem, że chcecie nas ocalić. Także my odwdzięczamy się tym samym. Również służymy wam pomocą – Xion na te słowa spuścił głowę. Wiedział, że spieprzyli sprawę. Nie taki miał być efekt końcowy tej walki.

Odpowiedzią na słowa miejscowego była tylko cisza. Cisza, która niemal dudniła mu w uszach. Po raz ostatni czuł się, gdy Ravn dokonał dekapitacji jego brata. Dokładnie to samo uczucie bezsilności. Jednak wtedy czuł jakby jakaś cześć jego umarła. Mimo wszystkich krzywd, jakie mu wyrządził Dongmyeong to zatęsknił za jego roześmianym wzrokiem. Jeszcze, gdy byli dziećmi i jego brat nie postanowił opuścić rodzinnego domu. Poczuł ukłucie w sercu i żal. Nie wiedział tylko czy do siebie, czy do rodziny, przez którą jego brat opuścił rodzinny dom.

Jego brązowe włosy przysłaniały mu oczy. Jednak w blasku księżyca Hwanwoong szybko zauważył łzy na policzkach młodszego. Widział również jak ten zaciska rękę w pięść na wysokości serca.

-Xion?! Spójrz na mnie – Młodszy tylko odwrócił głowę.

-Przecież widzę. Proszę cię!

Młodszy spojrzał wprost na niego. Smutek, ból i żal to wylewało się z jego spojrzenia. Mimo to był silny na tyle by stawić czoła wszystkim przeciwnościom. Był silny na tyle by wziąć udział w egzekucji swojego brata.

- Chodźmy w końcu do medyka zanim jego stan się pogorszy – Głos więzł mu w gardle. Jednak mimo to nawet zdobył się na delikatny uśmiech.

W przeciągu paru chwil znaleźli się pod murowanym domem. Jako jedyny był to dom z piętrem nie licząc karczmy. Na parterze był gabinet medyka natomiast na piętrze swój gabinet miał zielarz.

- Witajcie! Na bogów, co mu się stało?- Kobieta nie czekając na wyjaśnienia przygotowała łóżko by móc położyć rannego i jak najszybciej zacząć opatrywać mu rany. Jej mąż, który był zielarzem przygotowywał maści lecznicze i przeciwbólowe.

- Będzie żył? – Spytał ściszonym głosem Seoho.

Zanim kobieta zdążyła odpowiedzieć Leedo rzucił w jego kierunku mordercze spojrzenie.

-Tak szybko to się mnie nie pozbędziesz!

-Jak widzicie siły mu wracają, ale musicie dać mu czas na odpoczynek i regenerację sił – Kobieta się uśmiechnęła i wróciła do opatrywania ran.

Najgłębsze były te na plecach na szczęście nie na tyle by po wygojeniu nie mógł walczyć.

Czuł jak zaczynają działać maści znieczulające oraz wywar, który dostał do picia.

-Na szczęście nic mu nie będzie. Jutro już powinno być dużo lepiej a z dnia na dzień siły powinny mu wracać.

-Dziękujemy bardzo jednak w karczmie mogą nas przenocować tylko jedną noc – Westchnął Keonhee

-Spokojnie. W prawdzie to nie będzie królewskie posłanie, ale w stodole mogę urządzić wam leże. Oprócz suszenia prania, ziół i zapasów na zimę to nic więcej tam się nie znajduje. Przyniosę wam jakieś pierzyny by było wygodniej.

-Dziękujemy bardzo! Nie trzeba...

-Trzeba, trzeba. Wasza pomoc na tym etapie się zakończyła. Teraz i wam jest potrzebny odpoczynek – Spojrzała ciepłym wzrokiem na Seoho.

Reszta Monarchów pomogła kobiecie w zaniesieniu pościeli do stodoły. Podziękowali jej jeszcze raz i udali się na spoczynek. Wszyscy oprócz Ravna. Zaczekał aż reszta zaśnie porządnie i wymknął się ze stodoły.

Wszedł po cichu frontowymi drzwiami. Medyczka już dawno udała się na spoczynek jak i jej mąż. Przy stoliku obok okna dogasała świeca, która rzucała blady cień na twarz Leedo. Spał niebywale spokojnie. Starszy przestał krzesło by było jak najbliżej łóżka kompana i usiadł opierając zmęczone ciało o oparcie. Po dłuższej chwili wpatrywania się w nicość czuł jak morzy go sen. Postanowił oprzeć się łokciami o brzeg łóżka by trochę ulżyć plecom i szyi.

-Mimo przeciwności losu zaszedłeś tak daleko. Nikt w ciebie nie wierzył a ty mimo to dałeś radę. Mimo, ze zostało odebrane ci wszystko ty nadal stawiasz czoła wszystkim tym trudnościom z uśmiechem na twarzy. Powiedz mi ile jest w stanie wytrzymać człowiek? Patrząc ci prosto w oczy pozbawiłem cię życia, marzeń, wiary w lepsze jutro. Nie jestem godzien by nazywać się twoim przyjacielem – Poczuł uścisk na swojej dłoni.

-Gówno prawda. Jesteś najwspanialszym przyjacielem, jakiego miałem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top