𝕮𝖆𝖕𝖎𝖙𝖚𝖑𝖚𝖒 𝕴

I nastała ta chwila, gdy Sześciu wyruszyli z Heliodorowego Zamku ku przeznaczeniu. Odziani w szkarłatne płaszcze dumnie podążali konno. Tym razem pod dowództwem najmłodszego z Monarchów – Xiona.

Siedział dumnie w siodle z głową podniesioną do góry. Duma rozpierała go od środka od momentu, gdy dowiedział się, że tą wyprawą dowodzi on. Wiedział, że nie może zawieść przyjaciół. Zaszli za daleko by teraz jakiś drobny szczegół im przeszkodził.

Słońce delikatnie schodziło ku zachodowi malując na niebie czerwono-różową poświatę. Białe do tej pory obłoki również przybrały barwę czerwieni i różu. Wszelakie ptactwo szykowało się do snu przelatując nad ich głowami w większych grupach. Kierowali się w kierunku najbliższej wioski. Jak wiadomo strzygoń musiał się przecież czymś żywić także pierwszym jego celem najprawdopodobniej będzie wioska bądź inne skupisko ludzi.

-A, co jeśli się spóźnimy? – Ciszę przerwał niski głos Leedo.

-Nie jesteśmy w stanie uratować wszystkich istot tego świata. Nie jesteśmy w stanie pojawić się w każdym miejscu na tym świecie, gdy ktoś nas potrzebuje. Jednak idziemy ku przeznaczeniu z ta myślą, że uratujemy jeszcze tych żyjących. To dla nich przywdzialiśmy szkarłatne płaszcze i to dla nich pokonamy wszelkie zło – To nie był ten sam głos Xiona, którego poznali w Wieży Siedmiu. Niepewny siebie młodzieniec wyrósł na twardo stąpającego po ziemi młodzieńca. Ravn nie mógł mianować lepszego przywódcy.

Leedo tylko skinął głową na znak uznania i spojrzał w stronę zachodzącego słońca. Delikatnie niemalże wieczorne promienie odbijały się w jego oczach. Czuł delikatne ciepło na twarzy jak i wewnętrzny spokój. Już nie pamiętał, kiedy czuł się tak jak teraz. Wewnętrzny spokój, jaki odczuwał był niemal nie do opisania. Spojrzał ukradkiem po reszcie kompanów.

-Jestem pośród najlepszych – Pomyślał uśmiechając się do siebie.

Odkąd wjechali do lasu zapanował przyjemny dla oczu półmrok. Wreszcie wzrok mógł odpocząć od promieni słonecznych. Delikatny zapach sosen mieszał się z zapachem leśnych kwiatów i dzikich krzewów owocowych. Wchodząc coraz głębiej w leśną gęstwinę natrafiali na coraz to różniejsze zwierzęta. Doskonale zdawali sobie sprawę, że ataki wilkokłaków mogą przyjść znienacka, bo mimo wszystko zwierzyny brakowało.

Zachód słońca powoli ustąpił pierwszeństwa księżycowi oraz gwiazdom, które dostojnie świeciły na granatowym nieboskłonie. Zza koron drzew przeświecał bladym światłem księżyc rzucając swe oblicze na okoliczne krzewy i porosty. Leedo poczuł się dziwnie nieswój. Drżenie rąk stawało się coraz bardziej widoczne przez resztę. Najwyraźniej nie był w stanie jechać dalej, bo zszedł z konia i oparł dłonie na udach pochylając się do przodu. Koń zdawał się tym nie przejmować, bo zaczął skubać trawę.

- Wszystko w porządku? Leedo spójrz na mnie – Ravn uniósł jego podbródek w swojej dłoni. Czuł na swojej dłoni jak jego kompan cały drży.

-Ja... Ja nie chcę znów tego przeżywać! – Wyrzucił z siebie.

Starszy pogładził go otwartą dłonią po plecach uśmiechając się życzliwie do niego.

- Nic się nie dzieje. To było wtedy a teraz jest teraz. Teraz jesteś bezpieczny z nami i nic ci nie grozi.

-W razie, czego się go zwiąże – Wytracił prześmiewczo Xion.

-A już myślałem, że wyzbyłeś się całkiem poczucia humoru – Wtrącił Hwanwoong.

Całą tą sytuację skwitował głośnym śmiechem Seoho.

-Ciii! – Przerwał im Keonhee wskazując sztychem w kierunku rozłożystych krzaków.

Gdy śmiech ustał dało się słyszeć delikatny szelest. Zbyt delikatny jak na coś dużego, co by miało rzucić się do ataku.

-Ratunkuuu! Ratunku! – Dało się słyszeć z oddali w zaroślach. Szum przybierał na sile, po czym z zarośli wybiegł przerażony mężczyzna. Monarchowie tylko spojrzeli po sobie i dobyli oręża by być przygotowanym na odparcie ataku.

Długo nie trzeba było czekać jak z krzaków wyłoniła się wataha wilkokłaków. Przerażony mężczyzna stał za Sześcioma trzęsąc się niczym osika na wietrze.

-Nic się nie martw. Uratujemy cię – Po tych słowach Hwanwoong ruszył do ataku.

Już nie raz walczyli z watahą, więc znali mechanikę działania tych zwierząt. Właściwie ta walka nie różniła się od innych do tej pory stoczonych walk z tego typu stworzeniami. Wiedzieli również, że podczas walki muszą zachować czujność, bo w każdej chwili mogli zostać zaatakowani przez strzygonia pod postacią sowy. Walka nie trwała dłużej niż kilkanaście minut. Monarchowie doszli do takiej wprawy, że błyskawicznie rozprawiali się z takimi stworami.

-Już dobrze. Jesteś bezpieczny. Powiedz mi proszę czy w pobliżu jest jakaś wioska? – Spytał spokojnie Seoho

Mężczyzna nie był w stanie opanować drżenia kończyn. Z jego spojrzenia nadal wydzierało się przerażenie. Jego przyśpieszony oddech był słyszalny niemal w całym lesie.

-Już spokojnie. Po wszystkim – Dłoń Seoho spoczęła na ramieniu przerażonego mężczyzny.

- Tak! Tak... Tam północ jest małe miasteczko a dwa pola dalej na wschód wioska – Z trudem łapał oddech.

Monarcha czekał cierpliwie aż nieznajomy uspokoi się na tyle by mógł swobodnie rozmawiać.

-Jestem z tej wioski właśnie. Udało mi się uciec. Udało mi się dobiec aż tutaj by zostawili moją rodzinę – Dyszał mężczyzna.

-Już dobrze. Pojedziesz tam z nami. Będziesz bezpieczny – Seoho uśmiechnął się przyjaźnie klepiąc nieznajomego po ramieniu.

Do pobliskiej wioski nie było daleko, więc szyli prowadząc konie. Na ich przywitanie zaczęły ujadać dwa psy najwyraźniej w dalszym ciągu podenerwowane tym, co miało miejsce. Wszechobecną panikę dało się zauważyć praktycznie od pierwszych drewnianych domów, które mijali.

-Panie ratuj! Ratuj! – Do Hwanwoonga podbiegała kobieta składając ręce niczym do modlitwy i proszą o pomoc.

Po niej zrobiły to kolejne i kolejne osoby. Widać było, że, mimo iż mężczyzna odciągnął wilkokłaki to zdążyły zrobić spustoszenie. Monarchowie ustawili się wokół studni, która stała na środku czegoś, co przypominało główny plac.

- Witajcie! Czy mogę prosić tutaj zgromadzonych o chwilę spokoju? – Zaczął Xion donośnym tonem tak by w panującym zgiełku każdy go usłyszał. Ludzie stopniowo zaczęli się uspokajać a ich oczy zostały skierowane na przybyszów w szkarłatnych płaczach.

-Dziękuję! Bestie, które napadły na waszą wioskę zostały już pokonane...

-Nie prawda! – Wtrącił jeden z wieśniaków.

- Co macie na myśli? – Szepty, które się pojawiły skutecznie speszyły mężczyznę by ten mówił.

- Dajcie mu powiedzieć. Być może jest to coś ważnego. Słucham cię. Mów! – Uspokoił tłum dając szansę na wypowiedź nieznajomemu.

-Co noc! Co noc przychodzi to coś. Ma szpony i kły. Ni to ptak ni to dziecko – Drżącym lecz głośnym głosem przemówił.

- Lepiej powiedz ile bimbru wypiłeś?! – Wtrącił ktoś z oddali śmiejąc się dość głośno. Reszta tłumu zaczęła się śmiać także.

-Kiedy ja prawdę mówię. No mówię wam! – Jednak jego słowa zostały skutecznie zagłuszone przez gromki śmiech.

- Dobrze się bawicie! Jeszcze przed sekundą wołaliście o pomoc a teraz śmiech w gardłach waszych – Ravn rzucił dość głośno w śmiejący się tłum.

-Dziękuję – Skinął głową Xion.

Starszy uśmiechnął się i kontynuował.

- Śmiejcie się póki możecie jednak przyjdzie taki moment, że ten o to mężczyzna będzie się śmiał wówczas, gdy was będą pożerać stwory. I kogo wtedy zawołacie na ratunek? Bogów, którzy patrzą na wszystko z góry czy łut szczęścia by nie zdechnąć w męczarniach?

Tłum ucichł. Większość ze zgromadzonych spuściła głowy w dół nie mówiąc już nic więcej.

-Czy pamiętacie coś więcej towarzyszu?

-Yyyy... Tak! To się zazwyczaj działo jak przylatywało to przebrzydłe ptaszysko!

-Sowa, czyż nie?

Wieśniak już nic nie odpowiedział tylko opuścił głowę.

-Dobrze więc zatrzymamy się tutaj na nocy kilka by sytuację zbadać. Zaś ty pokaż mi gdzie dom twój.

Nieznajomy posłusznie wskazał Ravnowi jego dom. Była to niewielka chatka. Jako jedna z nielicznych miała czerwony, kamienny dach. Z komina delikatnie unosił się dym. W oknach zaś było widać blask świec, które migoczącym światłem odbijały się od szyby. W mroku wyglądały niczym maleńkie ogniki tańczące niesfornie. Nieznajomy zaprosił go do środka. Monarcha został ugoszczony przez kobietę. Młoda, wysoka blondynka o rumianym licu i oczach niczym szafir wpatrywała się w niego.

-Witam pani – Pokłonił się.

- Wejdźże proszę! Witaj w naszych skromnych progach. Cóż cię sprowadza do tej zapyziałej wioski? – Mówiąc to nalewała naparu do glinianego kubka i postawiła przed Ravnem.

Zapach ziołowego naparu był bardzo przyjemny. Intensywny i świeży zapach. Niczym zapach ukwieconej łąki po deszczu. Przez chwilę wpatrywał się w parujący płyn. Westchnął głęboko.

-Przybyliśmy by wam pomóc. Wam oraz całej wiosce.

-To niemożliwe. Już nie da się nam pomóc. To coś, co nawiedza nas, co noc jest szybkie i zwinne niczym kot. Oczyska temu się świecą wściekle. Szpony niczym u jakiegoś zwierza. Pojawia się i zaraz znika zostawiając nam śmierć na do widzenia.

- Strzygoń, nic innego – Wymamrotał niemal do sam do siebie i napił się gorącego naparu. Odłożył kubek na stół nie robiąc większego hałasu.

-Wszystko już wiem. Dziękuję za gościnę – Pokłonił się i wyszedł.

Wrócił do swoich kompanów.

-Ledwo przyszedł a już się gości – Powitał go Keonhee.

Starszy pokiwał tylko głową i zaśmiał się cicho.

-Chłopaki mamy robotę do wykonania!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top