𝕮𝖍𝖆𝖕𝖙𝖊𝖗 𝖃𝖁𝕴𝕴
Leżąc w puszystej, śnieżnobiałej pościeli wpatrywał się w sufit. Tak bardzo chciał płakać, uronić chociaż łzę, ale nie miał już siły nawet na to. Czy jego największy przyjaciel naprawdę to zrobił? Może to tak naprawdę był wróg od samego początku, ale nie dostrzegał tego. Z drugiej strony starał się nie dopuszczać myśli, że Ravn mógł zrobić coś takiego. Żył według pewnych zasad, a przede wszystkim szanował lojalność i starał się pielęgnować ich wspólną przyjaźń. Przyjaźń sześciu. Czy można to nazwać przyjaźnią? Przecież jesteśmy szkoleni po to by oddać życie, by się poświęcić w imię dobra. Czymże jest w takim razie przyjaźń w takiej sytuacji? Pozorne uczucie dające chwilowe poczucie stabilności by nie zwariować. Finalnie poczuł, że zasypia. Niby niewiele jednak błogi sen sprawił, że poczuł się wyjątkowo dobrze. Jak na minione wydarzenia spało mu się zadziwiająco dobrze. Posiłek zjadł w samotności rozkoszując się widokiem zza okna. Piękny słoneczny dzień. Nie został nawet ślad po nocnej burzy, która gwałtownie przeszła nad całą krainą. Delikatny zapach wilgoci mieszał się z zapachem wiosennej trawy oraz polnymi kwiatami. Miał wrażenie jakby przeniósł się do innej krainy a to, co wydarzyło się niedawno było tylko złym snem.
- Panie. Już pora. Wierzchowiec czeka przygotowany na dziedzińcu - Z rozmyślań wybił go posłaniec.
- Dziękuję ci. Już idę - Seoho odłożył porcelanową filiżankę na stół. Powoli udał się za posłańcem na dziedziniec.
Pożegnał się ze wszystkimi dziękując im za gościnę. Gdy zasiadł na koniu przypomniało mu się o jeszcze jednej rzeczy. Jadeitowy sztylet.
- Zobaczysz zginiesz od niego. Osobiście tego dopilnuję. Pomszczę Nemeyeth jak i dziadka Xiona- Z tymi myślami schował sztylet za pas.
Pognał jak najszybciej się tylko dało do kupieckiego traktu. Gdy tylko zaczął się zbliżać wiedział, że coś jest nie tak jak powinno. Mimo, iż tak jak zawsze kupiecki trakt był usłany straganami obwoźnymi to wśród obecnych panował niepokój. Dziwna atmosfera zwiastując coś złego. Niby wszystko było tak jak zawsze, ale... Wierzchowiec był wypoczęty i w pełni sił więc szybko znalazł się pod bramą. Natrafił na ciała strażników ze strzałami w głowach.
-Elfi Łucznicy już tu byli - Pomyślał.
Przejechał przez bramę. Nikt na niego nie zwrócił uwagi. Jechał spokojnie polaną patrząc na to, co wydarzyło się. Mijał martwych ludzi jak i przerażone osoby starające się by ktoś, coś kupił od kogoś. Powoli zbliżał się do bramy zamkowej a dokładniej do wieży w której było przetrzymywane dziecko. Jego uwagę zwróciły ciała Elfich Łuczników a pomiędzy nimi...
Zeskoczył szybko z konia i pobiegł w jej kierunku. Niestety, ale już dawno było za późno. Kolor jej skóry przypominał biel kartki papieru. Z twarzy zniknął delikatny rumieniec. Za to usta były zbrukane rubinowym kolorem krwi. Piękne blond włosy już dawno nasiąknęły tym kolorem. Odważył się i spojrzał jej w oczy. Były otwarte. Duże zielone oczy pełne cierpienia i bólu. Upadł na kolana trzymając jej ciało na swoich kolanach. Była taka krucha i delikatna jak porcelanowa lalka. Złapał jej zimną dłoń w swoje dłonie. Jeszcze kilka dni temu czuł dotyk jej dłoni na swojej twarzy, czuł dotyk jej ust na swoich ustach. Teraz może tylko patrzeć w te puste oczy pozbawione życia. Czuł jak pustka, która go tak bardzo dobijała zaczęła się wypełniać bólem. Niewyobrażalnym cierpieniem. Czy, aby na pewno chciał żeby owa pustka wypełniła się akurat takim uczuciem. Łzy same zaczęły spływać mu po policzku. Czuł się podle jakby to była jego wina.
Zza obłoków wyszło słońce które oświetliło ciało Nemeyeth oraz wilgotną jeszcze trawę. Dostrzegł jak w trawie mienią się jadeitowe sztylety. Nie miał już wątpliwości kto był sprawcą tego wszystkiego. Czuł jak krew się w nim gotuje. Był gotów rzucić się do ataku nawet za cenę własnego życia. Tu i teraz. Po raz ostatni pożegnał się z Amadeą. Odłożył jej ciało na wilgotną trawę. Zdjął z siebie płaszcz i przykrył nim ją. Teraz ruszył przed siebie -pełen złości i chęci zemsty.
W pierwszej kolejności wbiegł krętymi schodami na szczyt wieży, gdzie niestety nie zastał nikogo. Manewrując pomiędzy trupami na kamiennych schodach dostrzegł stróżkę krwi, która wyraźnie dokądś prowadziła. Zaczął schodzić coraz niżej aż doszedł do hebanowych drzwi, które były uchylone. Wyciągnął swój miecz, aby być w gotowości i przeszedł powoli przez drzwi. Jego oczom ukazała się polana usłana tysiącem strzał. Pomiędzy nimi leżały ciała Elfów i Ludzi. Ostrożnie przedostał się w pobliże kopuły zbudowanej z fragmentów Rydwanu Ognia.
- Seoho?! To ty! Nawet nie masz pojęcia jak dobrze cię widzieć - Hwanwoong podszedł do niego i poklepał go po plecach.
Widok rannego Woongiego przyprawił go o szybsze bicie serca.
- Na bogów nic ci nie jest?! Jak ty wyglądasz? Przecież powinieneś...
-Tak, tak samo jak i ty - Mówiąc to pokazał mu naszyjnik.
Jednak kątem oka zauważył Ravna. Jego największego przyjaciela jak i wroga. Dzierżąc miecz w dłoni rzucił się do ataku na starszego.
- Giń! Giń ty paskudna, parszywa kreaturo! Za te wszystkie lata, za to wszystko, co mi zrobiłeś teraz! Co jej zrobiłeś !
- Seoho uspokój się ! Przestań. Proszę.
- Nie!!
- Błagam! Seoho błagam cię - Padł na kolana w błagalnym geście. Nawet przez chwilę przez myśl mu nie przeszło aby wyjąć miecz i skierować go w kierunku przyjaciela. Właśnie go odzyskał a już czuł jak go traci. Traci go z każdą sekundą i z każdym zadawanym mu ciosem.
W końcu padł na podłogę. Tak bardzo bolało. Jednak nie odniesione rany. A słowa. Po raz pierwszy tak bardzo poczuł się zraniony. Teraz już wiedział, ze słowa potrafią ranić bardziej niż najpotężniejsza broń świata.
- Seoho przestań ! - Zaczął powstrzymać do Leedo. W pierwszej kolejności wyrwał mu miecz z dłoni. Ten poszybował praktycznie na koniec nawy głównej robiąc tym samym ogromny hałas. Echo metalicznego upadku unosiło się jeszcze przez chwilę aż całkowicie ucichło.
- Leedo ty nic nie rozumiesz! On przez te wszystkie lata mnie oszukiwał. Żyłem karmiony jego kłamstwami. Kłamstwami o świecie sprawiedliwym, lepszym niż ten, w którym żyjemy. Morderca, rozumiesz morderca mówiący takie rzeczy!
- O czym ty mówisz. Przecież Wielkie Wojny...
- Gówno prawda! On się tylko zasłaniał. Wielkie Wojny to była tylko przykrywka. Myślałeś, że z czyich rąk zginął dziadek Xiona?!
Najmłodszego jakby przeszył piorun. Był całkowicie sparaliżowany. Nie mógł uwierzyć, że ktoś kogo darzył tak wielkim szacunkiem i oddaniem będzie zdolny do takiego czynu.
Spojrzał w stronę Ravna. Ten w dalszym ciągu klęczał i błagał Seoho chociaż o to aby go wysłuchał.
- Idealna pozycja. Nic tylko łeb ci odciąć - Mówiąc to Xion wyjął miecz i zaczął biec w kierunku Ravna.
Nawet nie wiedział kiedy a jego ręka bezwiednie powędrowała w kierunku tanzanitowego miecza. Gdy się zorientował jego miecz przebijał Xiona na wylot. Ten szamotał się by mógł się uwolnić z ostrza. Ravn wstał i podszedł do najmłodszego. Patrząc mu prosto w oczy pozbawił go atrybutu. Cisnął nim daleko przed siebie. Widział jak gaśnie w nim życie. Kopniakiem odepchnął go a ten upadł na wpół martwy na marmurową posadzkę. Agonia nie trwała długo.
- Ktoś jeszcze gotów do buntu?!
Reszta Monarchów otoczyła go usiłując wymyślić plan aby obezwładnić kompana. Niestety bezskutecznie. Każdy wiedział jaką siła włada Ravn i do czego jest zdolny. Tak naprawdę walka nie trwała długo. Najstarszy doskonale wiedział o słabościach i słabych punktach kompanów. Stał cały we krwi pośród swoich kompanów. Widział jak umierają. Jeden po drugim, błagali o litość, o wybaczenie. O jakikolwiek akt miłosierdzia. Na końcu podszedł do Seoho. Widział jak ten miota się w agonii.
- Jako, że byłeś moim najlepszym przyjacielem poczuj mój akt miłosierdzia- Poderżnął gardło przyjacielowi. Ten ostatni raz widział jego uśmiechniętą twarz. Ten cudowny uśmiech, co potrafi poprawić humor każdemu. Wstał rzucając oręż. Podążył w kierunku apsydy. Po drodze podniósł włócznię. Dzierżąc swój atrybut podążał w kierunku tronu. Onyksowa korona spoczywała na tronie wyściełanym ciemnozielonym aksamitem. Podszedł do tronu. Ujął koronę w dłoń i zasiadł na tronie dzierżąc w dłoni krwawą włócznię.
Od teraz na tronie zasiada Krwawy Książę. Kim Young Jo z Karkar zwany Ravnem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top