O Dianie

Dzień dobry! Dzisiaj dla odmiany dla komediowego (albo nudnego) felietonu Kot postanowił zamieścić pracę na konkurs powiatowy. Nic wprawdzie nie zajęłam, ale opowiadanie mi się podoba, więc dlaczego nie mielibyście mieć możliwości zerknięcia i ocenienia go samodzielnie? Ma nieco ponad trzy tysiące słów i myślę, że jest to długość w sam raz na sobotnie popołudnie.

Sens tej pracy miał być dwojaki: po pierwsze, miała ukazywać przygody, jakie mogą nas spotkać w bibliotece (oczywiście chodzi mi tu raczej nie o dosłowne przygody, które pojawiają się w opowiadaniu, ale o przygody z książką, stąd liczne nawiązania do istniejących już historii), a po drugie, mówiła o tym, że w bibliotece znikają wszelkie problemy. Są to ukryte przekazy i myślę, że problem tkwił w tym, iż były aż ZA dobrze ukryte...

W każdym razie, dajcie znać, jak Wam się podoba moje opowiadanie, opatrzone wdzięcznym tytułem Dziękuję, Diano.

***

Zegar tykał.

Niedawno leniwie poruszające się wskazówki wskazywały godzinę czwartą po południu. Dźwięczne kliknięcie rozległo się w bibliotece, oznajmiając wszem i wobec, iż lada moment w drzwiach stanąć mają uczestnicy kółka czytelniczego. Diana siedziała niecierpliwie przy wypolerowanym, białym stoliku, a z każdym tyknięciem coraz bardziej nerwowo międliła w dłoniach gęsto zadrukowane kartki z przygotowanym programem zajęć.

Kwadrans po czwartej poderwała się na równe nogi i raz jeszcze obeszła dookoła blat, poprawiając i tak idealnie ułożone arkusze kolorowego papieru. Po krótkim namyśle rozłożyła na środku zestaw flamastrów, lecz zaraz jednym ruchem zgarnęła go na powrót do pudełka. Nerwowo szarpała koniec swojego warkocza, zerkając na drzwi wejściowe.

Zegar tykał.

O czwartej trzydzieści dotarło do niej, że nikt się nie zjawi. Nagły smutek zagościł na jej twarzy, w dotychczas prędkich, pełnych gracji ruchach zagościło otępienie. Wyprostowane plecy zgarbiły się gwałtownie, iskry w oczach zgasły, nawet pełny blasku kasztanowy warkocz zmatowiał, jakby również wyczuwał przygnębienie swej właścicielki. Powoli pozbierała wszystkie kartki, ułożyła w równiutki stosik i wsunęła do szuflady. Raz jeszcze przetarła nieskazitelnie czysty stół, usiłując jednocześnie zmyć pociągnięciem ścierki ciemną chmurę nad własną głową. Niepewnie przysiadła na skraju kanapy, zastanawiając się, co ma robić przez następne dwie godziny. Nic jej ostatnio nie wychodziło, nawet próba poprowadzenia prostych zajęć dla dzieci zakończyła się fiaskiem.

Zegar tykał.

Za oknem zrobiło się ciemno, zaczęło padać. Przystanęła więc z nosem niemal przyciśniętym do szyby i zapatrzyła się na krople deszczu spływające po szkle. Widziała strugi sunące po jej odbiciu, po bladej, piegowatej skórze twarzy i po białym golfie. Krótka wymiana spojrzeń z jej własnymi, szarymi oczami sprawiła, że gwałtownie odskoczyła do tyłu, uderzając plecami o regał. Nigdy nie widziała w nich takiego bezbrzeżnego przygnębienia. Potrząsnęła głową, zawstydzona tym, że przestraszyła się samej siebie.

Zegar tykał.

Wybiła piąta. Wydąwszy wargi, Diana powlokła się po swój plecak. Ów przedmiot wykonany był ze sparciałego, fioletowego materiału. Podobno w czasach swej świetności ozdobiony był rozmaitymi wzorkami, jednakże te czasy z pewnością dawno dobiegły już końca. W wypchanych do granic możliwości przegródkach nosiła rozmaite zeszyty, w których zapisywała skrawki opowieści. Z braku lepszego zajęcia niespiesznie wyjęła jeden z notesów, otworzyła go i zaczęła pisać, używając do tego jednego z nieszczęsnych niewykorzystanych na kółku czytelniczym flamastrów.

Pierwszy akapit zajął jej najwięcej czasu, słowa musiały bowiem przebić się przez bańkę rozczarowania samą sobą fruwającą wokół kasztanowego warkocza, lecz każdym kolejnym zdaniem czuła, jak serce staje się coraz lżejsze, a wszelki smutek przelewa się z jej duszy na papier. Z ulgą postawiła ostatnią kropkę nad ósmym ustępem, po czym zatrzasnęła notes. Piąta piętnaście. O siódmej zamknie bibliotekę, a wówczas będzie mogła wrócić do domu i zająć się oglądaniem swojego ulubionego serialu.


W tym momencie drzwi otworzyły się raptownie, a do środka wpadł ociekający wodą jegomość w długim, czarnym płaszczu. Był postawny i bardzo słusznego wzrostu, toteż uznała, że jest jakimś zestresowanym ojcem, który przybiegł wypożyczyć lekturę dla swojego syna na ostatnią chwilę. Gdy jednak ściągnął z nosa przemoczony szalik, spostrzegła, że źle oceniła jego wiek – mógł mieć najwyżej dwadzieścia lat. Lekko przekrzywiła głowę na bok, poprawiła okulary zsuwające się na nos i odwzajemniła jego cokolwiek interesujące spojrzenie.

– Wieczorek czytelniczy – wydyszał, przełykając ślinę pomiędzy jednym słowem a drugim – to tutaj, prawda?

– Ano tutaj – przytaknęła, a w jej sercu zatrzepotała pojedyncza iskierka nadziei.

– Wyobrazi sobie pani, że najpierw poszedłem na Kościuszki – westchnął chłopak, przeczesując ręką włosy. – A mieszkam w tym tu blokowisku, naprzeciwko tej biblioteki. Przelazłem przez pół Piaseczna w taką ulewę! – odchrząknął zacietrzewiony, ale zaraz odetchnął głęboko. Gdy ponownie się odezwał, jego ton był już zupełnie spokojny. – Chciałbym tylko przekazać, że mój młodszy brat, Piotrek Sarmacki, nie może dzisiaj uczestniczyć w zajęciach. Za to zaręczam, że książkę przeczytał.

Diana patrzyła na niego przez moment, bardzo uważnie, ponieważ w jego oczach dostrzegła ten sam wyraz, który tak ją przeraził kilka chwil wcześniej. Nadzieja jednak wciąż rozjaśniała jej duszę.

– A ty znasz tę książkę? – zapytała w końcu cicho, natychmiast płoniąc się jaskrawo i żałując swych trywialnych, nieprzemyślanych słów.

– Czytałem i bardzo ją lubię. – Zaskoczona uniosła głowę, słysząc odpowiedź. – Sam dopilnowałem, by mój brat ją przeczytał.

– Chciałbyś... – zawahała się, a widząc to chłopak zachęcająco kiwnął głową w jej stronę. – Chciałbyś może ze mną o niej porozmawiać? Wieczorek nie odbył się z przyczyny dość istotnej: braku uczestników – dokończyła, usiłując zażartować.

– Właściwie to spieszę się na randkę – błysnął zębami w przecudnym, ale odrobinę przygnębionym uśmiechu, opatrzonym nieodłącznymi dla tego typu urody dołeczkami, a Diana dopiero teraz zauważyła, że pod płaszczem chował różę, którą zapewne wcześniej krył przed morderczymi dla delikatnego kwiatu kroplami. Kolejna fala rozczarowania przygniotła ją niespodziewanie, niemal wbijając drobne ciało w fotel.

– Miłego wieczoru – rzekła markotnie.


Zegar tykał.

Irytowało ją to ciągłe klikanie wskazówek. Miała ochotę zerwać się z krzesła, rozbić szklaną tarczę zegara i połamać kręcące się sekundnik i minutnik. Powstrzymała się jednak, choć zrobiła to ostatkiem sił. Wydawałoby się, że usnęła na bibliotekarskim stanowisku, gdyby nie pobielałe kłykcie dłoni zaciśniętych na podłokietnikach fotela na kółkach.

– Przepraszam? – Głos o niezwykle jasnej barwie wyrwał ją z zamyślenia. Uniosła wzrok, a ujrzawszy po drugiej stronie lady zapłakaną srebrnowłosą dziewczynę, czym prędzej wyprostowała kręgosłup, siadając zgodnie z wszelkimi wymogami ortopedów.

– Słucham – oznajmiła spokojnie, przesuwając na bok samotny długopis.

– Szukam Diany Artewskiej, czy widziała ją pani? Pracuje tu, w bibliotece.

– Siedzi na tym fotelu. – Stuknęła w podłokietnik, uśmiechając się łagodnie, chociaż nieco smutno. – A panią skądś kojarzę... moment, Ewa? To ty?

Na widok wielkich oczu bibliotekarki jej przyjaciółka machnęła ręką.

– Znowu przefarbowałam włosy, nic wielkiego. Diana, wielkie nieba, nie poznałam cię! Chyba się nie umalowałaś. – Ewa otarła łzy wierzchem dłoni, a cień radości zagościł na jej rumianej twarzy.

– W każdym razie, kochana, przyszłam tutaj, bo tylko ty możesz mnie wysłuchać. – To mówiąc, bez precedensów wtarabaniła się za kontuar i przysiadła na bliźniaczym do fotela Diany krześle.

– Opowiadaj. – Zachęciła ją do wylania swoich żalów ponaglającym gestem dłoni.

– Wyobraź sobie, moja droga, że ta wstrętna Amelia wyrzuciła mnie z mieszkania! – wykrztusiła z oburzeniem. – Powiedziała, że zalegam z czynszem już trzeci miesiąc, a to haniebne oszczerstwo, bo zalegam, ale za dwa miesiące. Widzisz, kochana, wczoraj zobaczyłam na wystawie absolutnie przecudną torebkę i po prostu musiałam ją wziąć. Chyba mnie rozumiesz. – Spojrzała wymownie na Dianę, jednocześnie prezentując pyszniącą się na jej kolanach skórzaną, karminową torbę z najnowszej kolekcji. – Takiego cudeńka sobie odmówić to istna zniewaga dla mody! Amelia nie zna się na trendach i rzeczach pierwszej potrzeby, ot co – skwitowała Ewa, kręcąc odzianą w lakierowaną, czerwoną szpilkę stopą.

W chwili gdy świeżo pozbawiona mieszkania dziewczyna zakończyła swoją litanię wyrzutów, drzwi do biblioteki uchyliły się, a do środka wpadła wysoka, młoda studentka o rozwichrzonych, jasnorudych lokach.

– Diana, nie uwierzysz, co Ewka... ty! – Wycedziła, patrząc wilkiem na swoją niedawną współlokatorkę.

– To wszystko twoja wina – odparła na to Ewa, założywszy ramiona na piersi. Twarze obydwu dziewcząt przybrały wyraz najwyższej wściekłości; policzki stały się pomidorowo czerwone, a usta zsunęły się w wąziutkie linie, jedne umalowane krzykliwą szminką, drugie, należące rzecz jasna do Amelii, ledwo muśnięte niemodnym już błyszczykiem.

Diana westchnęła ciężko. Obie jej przyjaciółki posiadały charaktery ostre jak brzytwa i za nic w świecie nie dawały sobą pomiatać. Więcej zatem było między nimi podobieństw niż różnic, pomimo całkowicie odmiennych aparycji i stylu życia.

– Zalegałaś z czynszem, a mimo to kupiłaś sobie najdroższy możliwy bibelot w tym przeklętym sklepie – krzyknęła Amelia z wyrzutem.

– Nie rozumiesz moich potrzeb – odgryzła się Ewa. – Nigdy nie zrozumiesz, nie masz nawet swojego stylu.

– Dajcie spokój. – Diana stanęła pomiędzy nimi, nie mając najmniejszej ochoty na reprymendy ze strony dyrekcji budynku. Hałas niósł się tu doskonale, wszak korytarze były puste, a i ściany nie grzeszyły grubością. – Ewka, wystawisz część swojej gigantycznej szafy na sprzedaż, a Amelia ci pomoże i z powrotem przyjmie do mieszkania. Rozumiemy się? Przestańcie się kłócić, przez was stracę pracę. Zrobię herbatę, co wy na to?

– Ja poproszę imbirową – odparły jednocześnie, a wówczas Diana, pobudzona przyjacielskim skandalem, żwawym krokiem udała się na zaplecze. Nie miała zamiaru podsłuchiwać, a mimo to do jej uszu dotarły bąkliwe przeprosiny, a po chwili cicha narada odnośnie sprzedaży kozaków z zeszłorocznej kolekcji, a także sukienki w kwiaty, która to rzekomo poszerzała Ewę w ramionach.


Całą godzinę spędziły przy stole, rozprawiając o rozmaitych sprawach. Diana nieustannie pamiętała, by raczej słuchać, niż mówić i za wszelką cenę podtrzymywać rozmowę. W ten sposób o szóstej trzydzieści obie, i Ewa, i Amelia, na dobre zażegnały swoje spory (a przynajmniej na najbliższych kilka dni).

Pożegnawszy się z nimi, młodziutka bibliotekarka ponownie usiadła za kontuarem. Nie upłynęła jednak nawet minuta, gdy zabrzęczała jej komórka. Wiadomość od Ewy brzmiała następująco: „po schodach wchodził jakiś przystojniak!". Opatrzone serduszkami zdanie wywołało jeden z tych nieszczęsnych, niesłynnych rumieńców na twarzy Diany, która nigdy nie miała zbytniego szczęścia do chłopców.

– Nadal chętna na dwuosobowy wieczorek czytelniczy? Trochę późno, ale... – Odwróciła się gwałtownie, słysząc niski, ciepły głos, należący z pewnością do starszego brata owego nieobecnego dzisiaj Piotrka Sarmackiego.

– A cóż to się stało? – zagadnęła, gorączkowo, a zarazem z gracją usiłując poprawić niesforną fryzurę i ocenić wygląd zaczerwienionej twarzy odbitej na zdecydowanie niekompetentnym do tego celu monitorze.

– Nie przyszła – westchnął ciężko chłopak, sadowiąc się przy jednym ze stolików. Wówczas dziewczyna wstała, a niemal pobiegłszy na zaplecze, przyniosła stamtąd paczkę ciastek, ukrytą specjalnie dla perfidnej sytuacji w tematyce wyłącznie miłosnej. Nie potrafiła zliczyć, ileż to razy zdarzało się, że któraś z młodszych bibliotekarek wypłakiwała się w ramię reszcie, opowiadając o dramatycznym i zdecydowanie niesprawiedliwym porzuceniu przez ukochanego. Diana uznała, że ta sytuacja zalicza się w pełni do miłosnych rozczarowań najwyższej wagi, zatem przyniosła nie jedną, ale aż dwie paczki ciastek, kategorycznie wyciszając pełne wyrzutu krzyki sumienia odnośnie jej wagi. Zaparzyła również nową herbatę, a w tym czasie chłopak siedział zgarbiony przy stoliku, rwąc na strzępy pojedynczy płatek róży.

– Najbardziej zachwycili mnie bohaterowie, szczególnie Paz – odezwał się, gdy tylko przycupnęła naprzeciw niego, siorbiąc herbatę. – Stopień ich wykreowania jest... niesamowity. Sam również piszę i nigdy nie udało mi się stworzyć tyle różnych płaszczyzn psychiki. – Ugryzł ciastko.

– Zanim zacznę rozwodzić się nad powieścią, może powiesz mi, jak masz na imię? – spytała, z rozbawieniem unosząc brwi. Zupełnie przestała już żałować, że wieczorek czytelniczy się nie odbył, ponieważ koniec końców to popołudnie okazało się o wiele ciekawsze.

– Przepraszam – roześmiał się chłopak. Pierwszy raz w życiu usłyszała tak dziwny, a zarazem piękny śmiech, jednocześnie wesoły i gorzki, radosny i smutny. – Jestem Marcel.

– Diana – odpowiedziała i znów poczuła, jak do jej twarzy uderza gorąco. Przekląwszy w myślach ową reakcję na badawczy wzrok swojego rozmówcy, kontynuowała, patrząc raczej na regały, aniżeli na cudny, hipnotyzujący wręcz ciemny brąz tęczówek. Tym razem nie dostrzegła w nich owego przerażającego blasku. – Nie wiem, jak ty, ale ja najwięcej uwagi poświęciłam światu przedstawionemu. Ostatnio miałam problem z logiką w mojej książce, nie miałam nawet pomysłu, jak utrzymać te wszystkie prawa natury. Pomogła mi właśnie lektura tej i kilku innych powieści.

– Zakładam więc, że czytasz wszystko jak leci, żeby doskonalić swój warsztat w oparciu o jak najwięcej dzieł? – Przekrzywił głowę, a wówczas pukiel czarnych włosów wysunął mu się zza ucha. Odgarnął go powoli, lekceważącym gestem, który sprawił, że jej serce zatrzepotało niepewnie.

– Nie do końca. Nie znoszę horrorów. – Wzdrygnęła się mimowolnie na myśl o potworach i psychopatach.

– Kobiety mogą mieć do czynienia z horrorami tylko w obecności męskiego ramienia – uśmiechnął się złośliwie, a Diana, przezwyciężając nieśmiałość, uniosła się z krzesła i trzepnęła go w ramię. Uczyniła to jednak tak niefortunnie, że zachwiała się i omal na niego wpadła. Kiedy zaś przytrzymała się stołu, przewróciła kubek z herbatą, która rozlała się po blacie i podłodze.

– Na Teutatesa... – mruknęła, pędząc po ścierkę, bowiem na jednej z półek spostrzegła tom „Asteriksa i Obeliksa", a wówczas natychmiast przypomniała sobie najczęściej powtarzany tam tekst. Podczas lektury niezmiernie ją bawił, teraz jednak nie było jej do śmiechu; wstyd ogarnął ją od stóp po cebulki włosów.

– Pozwolisz? – Marcel wyciągnął dłoń w jej stronę, a ona z płonącą twarzą podała mu szmatkę. – Nie przejmuj się, Diano – zastygła, urzeczona tonem, jakim wypowiedział jej imię. – Mam młodsze rodzeństwo, u nas takie rzeczy dzieją się prawie codziennie. Tylko nie myśl, że ja jestem niezdarny! – wykrzyknął nagle, spoglądając na nią. – Chociaż ostatnio potłukłem mój ulubiony kubek. Był w liście dębu, z napisem „Halt Siwobrody"... a widzisz, śmiejesz się ze mnie – jęknął, wstając z klęczek i zdążając na zaplecze. Wyrwała mu ścierkę, zanim zdążył tam wejść.

– Jaki jest twój ulubiony fragment powieści? – spytała, używając zagadnienia z kartki do wieczorku czytelniczego. Równie dobrze mogła z niej skorzystać.

– Najbardziej podoba mi się sam początek. Lekki, prosty i niezobowiązujący.

– Potem historia stopniowo się komplikuje i staje się bardziej złożona...

– ... aby na końcu zwalić z nóg piorunującym zakończeniem – zakończył, znowu siadając za stołem. Jednym haustem dopił swoją herbatę, by nie powtórzył się niefortunny incydent.

– Mnie właśnie najbardziej urzekło to zakończenie – dodała, zjadając kolejne ciastko. – Wiesz...

– Przepraszam, muszę to odebrać. – Marcel zerwał się od stolika i wyszedł na korytarz przy akompaniamencie monotonnego brzęczenia telefonu. Obserwowała go przez przeszkloną ścianę, jak chodzi w tę i z powrotem, żywo gestykulując.


Rozmawiał dość długo i zaczęła obawiać się, iż to dzwoni owa dziewczyna z przeprosinami. Diana niemalże widziała, jak chłopak wraca, żegna się pospiesznie, chwyta nie do końca uwiędłą jeszcze różę i pędzi do ukochanej. Gotowa była westchnąć z rozczarowaniem, wyciągnąć zeszyt i napisać ponury akapit o rozpaczy głównej bohaterki.

Zegar tykał.

Znowu zaczęła go słyszeć, tego nieodłącznego towarzysza samotności. Kliknięcia wskazówek doprowadzały ją do szewskiej pasji. W tle pobrzmiewały coraz gwałtowniejsze słowa Marcela, w końcu zaś chłopak zatrzymał się nagle, powiedział coś bardzo cichym, kontrastującym z uprzednim krzykiem tonem, po czym rozłączył się szybko. Kiedy zaś wrócił do stolika, nie śmiała zapytać, o co chodziło.

Mimowolnie odetchnęła z ulgą, gdy chwycił kolejne ciasteczko i zanurzył w nim zęby, zwróciwszy na nią wyczekujący wzrok. Wskazówki zegara ucichły.

– Już nie pamiętam, o czym mówiłam – przyznała nieśmiało.

– Na pewno było to bardzo ciekawe. Wybacz, że musiałem ci przerwać. To było ważne.

– Kto dzwonił? – Wiedziała, że to nieco zbyt wścibskie pytanie, ale ciekawość stopniowo przeważyła nad uprzejmością.

– Nie będziesz się śmiać? – zapytał, a jego ton stał się niespodziewanie śmiertelnie poważny. Pokręciła głową, a wówczas Marcel nachylił się w jej stronę i szepnął: – Wiedźma.

– To trochę nieładnie nazywać tak... kogokolwiek – przyznała.

– Nie. Wiedźma. Prawdziwa wiedźma z czarnym kotem i księgą perfidnych zaklęć. Słuchaj – oznajmił, a gdy znowu się odezwał, mówił niezwykle prędko. – Ciąży na mnie klątwa. Jeśli do jutrzejszego ranka z własnej woli nie pocałuje mnie żadna dziewczyna, będę musiał zostać sługą wiedźmy. Zesłała na mnie klątwę, ponieważ Piotrek zerwał różę w jej ogrodzie, a ja przyjąłem na siebie jego winę. Przemieni mnie w czarne kocisko. Wiem, że uznajesz mnie za wariata, Diano, ale przysięgam ci, że mówię prawdę.

– Ja... może lepiej już pójdź, Marcelu – powiedziała ostrożnie, a wówczas w jego oczach zabłysła czysta rozpacz.

– Proszę, Diano – miała wrażenie, że zaraz padnie przed nią na kolana, dlatego wstała i zaczęła powoli się cofać, aż plecami dotknęła półek z książkami. – Wysłuchaj mnie. Uwierz, że nie kłamię. Zaufaj mi.

– To jest najgłupszy tekst na podryw, jaki w życiu słyszałam – parsknęła.
Popatrzyła jednak w ciemne oczy Marcela. Nie sposób było doszukać się w nich szaleństwa ani przebiegłości, ani nawet pożądania, a jedynie niemą rozpacz. Owe oczy miały dokładnie ten sam wyraz, jaki widziała u niego wtedy, gdy pierwszy raz przyszedł do biblioteki. Bliźniaczo podobny do jej oczu, które widziała odbite w oknie. Ona przeraziła się tym, co w ujrzała w swojej duszy, a teraz ta sama iskra płonęła w jego źrenicach. Te oczy... ach, te oczy! Nie mogła wyrzucić ich obrazu z pamięci. Czysta, niczym niezmącona rozpacz wyzierała z tych ciemnych, przepięknych tęczówek.

– Moje rodzeństwo zostanie bez opieki – wyszeptał, raczej do siebie niż do niej.

Choć rozum nie był pewny szczerości tych słów, serce w tej chwili nakazało jej podejść do niego i dotknąć swymi ustami jego ust. Posłuchała więc serca, tak, jak radziły baśnie i legendy. Ich wargi złączyły się na krótką chwilę, lecz jakże owa chwila pełna była romantyzmu. Zawsze uważała oklepane już opowiastki o królewnach za trywialne i żałosne, ale teraz... zaczęła pragnąć tego, co banalne.

Odsunąwszy się od chłopaka, przez chwilę widziała tylko jego szeroki uśmiech.

– Zobacz – mruknął, a potem rozpiął guziki swojego płaszcza, ukazując pod nim gruby, żelazny łańcuch, opalizujący niezdrowym odcieniem zieleni. Ogniwa pękły, a w owych pęknięciach dało się słyszeć echo wrzasku jakiejś kobiety. – To dzięki tobie, Diano.

Odwzajemniła uśmiech.

***

Ocknęła się za kontuarem, siedząc w fotelu na kółkach. Jej ramieniem łagodnie potrząsała woźna, pani Martyna.

– Dziecinko, noc cię zastała. Idź już do domu, dawno po godzinach.

– Dziękuję pani – odpowiedziała, pocierając palcami skronie. Podczas zbierania swoich rzeczy do plecaka trzy słowa nieustannie kołatały się w jej głowie: „to był sen".

Wyjęła telefon, żeby napisać do Ewy i opowiedzieć jej o swoim śnie i wcale nie tak ciekawym wieczorze w bibliotece. Jej palce zawisły jednak nad klawiaturą, niezdolne napisać ani słowa. Wiadomość nadal tam była. „Po schodach wchodził jakiś przystojniak!". Czy naprawdę rozmawiała wtedy z Marcelem? A może on oddał tylko jakąś książkę i sobie poszedł?

Pani Martyna skończyła zamiatać podłogę i wyszła z biblioteki, przedtem zostawiając klucz w drzwiach i prosząc, by Diana zamknęła, gdy już skończy się pakować. Ona zaś siedziała nieruchomo na krześle, nie potrafiąc odróżnić snu od jawy. Podniosła wzrok, by spojrzeć na stół, przy którym jedli, ale jakiekolwiek ślady okruszków, jeżeli w ogóle istniały, z pewnością zostały sprzątnięte przez woźną.

Wtem Diana zerwała się na równe nogi i podbiegła do skraju blatu.

Leżała na nim róża.

Zwiędła już kompletnie, ale nadal zachwycała swoim zapachem. Schwyciwszy łodygę w dwa palce, uniosła kwiat do nozdrzy i powąchała go ostrożnie. Róża pachniała prześlicznie.
Pomiędzy rozsypanymi na stole płatkami karminowego kwiatu leżała karteczka, zapisana starannym, kanciastym pismem. Dziewczyna ostro wciągnęła powietrze do płuc. Powodem jej zaskoczenia nie był jednak numer telefonu (który zresztą natychmiast przepisała do komórki). Delikatnie przejechała kciukiem po krótkim, ale wzruszającym zdaniu.

„Dziękuję Ci za ocalenie od klątwy, Diano".

Zegar tykał.

Biblioteczny zegar wypełniał ciszę, wypełniał samotność i był towarzyszem wszystkich jej dzisiejszych przygód. Biblioteczny zegar towarzyszył jej rozczarowaniu, towarzyszył pisaniu opowieści. Biblioteczny zegar towarzyszył pojednaniu Ewy i Amelii, a nade wszystko towarzyszył jej i Marcelowi. „Biblioteka zdecydowanie nie jest nudna", pomyślała Diana, drżącymi dłońmi wybierając numer i przykładając telefon do ucha.

Zegar tykał.

A potem pomiędzy jednym a drugim kliknięciem wskazówki rozległo się ciche dianowe „halo?".


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top