Rozdział 9.

       Trwała dopiero pierwsza połowa lutego, a ja już miałem dość szkoły. SUM-y zbliżały się nieuchronnie i, choć odbywały się dopiero w czerwcu, siały postrach już na kilka miesięcy przed. Byłem w przeciętnej sytuacji, jeśli chodziło o naukę, nie opuszczałem wielu lekcji, materiał miałem opanowany dobrze, jedynie z eliksirami nie szło mi najlepiej. Swój czas dzieliłem między nadrabianie braków a naukę nowego materiału, biegnąc w międzyczasie na zajęcia czy obiad. Egzaminowy szał całkowicie mi się udzielił i wcale nie byłem z tego zadowolony. Chciałem wypaść jak najlepiej, ponieważ wiedziałem, że wyniki stanowią ważne kryterium, jeśli chodzi o rekrutację na zajęcia w klasie owutemowej. Wciąż nie miałem pojęcia, z czym dokładnie chciałbym wiązać swoją przyszłość, a jedyne, czego byłem na tamtą chwilę pewny, to chęci uczęszczania podczas szóstego roku na zajęcia z obrony przed czarną magią w stopniu zaawansowanym. Nie zmieniało to jednak faktu, że wolałem oszczędzić sobie podejmowania życiowych wyborów, mając na karku zaledwie szesnaście lat.

       Na kilka dni przed walentynkami, w poniedziałek, gdy ilość nauki zaczęła mnie powoli przerastać, stwierdziłem, że to dobra pora, by odwiedzić bibliotekę. Miałem do napisania esej na długość stopy, którego tematem przewodnim miał być dowolny gwiazdozbiór, a chciałem jeszcze powtórzyć cały materiał przed zajęciami praktycznymi z zielarstwa. Zazwyczaj starałem się nie odkładać prac na ostatnią chwilę, jednak tym razem rozleniwiłem się niemiłosiernie mocno, korzystając z kilku wolnych dni. Dlatego też zaraz po ostatniej lekcji powędrowałem w kierunku czytelni. Miałem nadzieję na szybkie uwinięcie się z tą pracą, już w trakcie lekcji w głowie układałem plan tego, co napiszę. Następnego dnia mijał termin oddawania wypracowań, więc nie było mowy, bym nie napisał swojej tego popołudnia.

       W bibliotece czas spędzało więcej osób, niż mogłem przypuszczać. Grupka Puchonów zajęła mój ulubiony stolik nieopodal drzwi, więc chcąc, czy nie, ruszyłem w głąb czytelni.

        — Hej, Remusie! — krzyknął ktoś za mną, gdy rozglądałem się za wolnym miejscem.

       Instynktownie odwróciłem się w stronę, z której doszedł do mnie głos i pierwszym, co zauważyłem, była czupryna długich, jasnych włosów. Przez moment pomyślałem, że to Darlene i zacząłem panikować, jednak szybko stało się jasne, że to tylko Valentine. Dziewczyna siedziała na blacie stołu, trzymając na kolanach jakąś księgę. Po chwili zza jej pleców wychylił się Syriusz, machając w moją stronę. Podszedłem do nich niechętnie, rzucając swoją torbę na wolne krzesło.

       — Cześć — mruknąłem, a Valentine uśmiechnęła się, wyślizgując swoją dłoń z uścisku ręki Syriusza.

       — Siadaj, śmiało, zaraz i tak będziemy się zbierać, pójdziemy na spacer i zwolnimy ci stolik — powiedziała, zaskakując z blatu.

       To nie tak, że znielubiłem Valentine. To nie tak, że niemiłosiernie mocno denerwowało mnie jej szczebiotanie, odrzucenie włosów i klejenie się do Syriusza na każdym kroku.

       Dobra, to wszystko prawda.

       Z dnia na dzień zaczynała coraz bardziej zadomawiać się w naszym gronie. Odkąd pamiętam byliśmy tylko my: ja, Syriusz, James i Peter. Nie było między nami miejsca dla innych, a zwłaszcza dziewczyn, nie gdy przemykaliśmy wspólnie do Hogsmeade, nocą na błonia czy przesiadywaliśmy na jednej z niedostępnych dla innych wież Hogwartu, na którą można było się dostać znając jedynie szereg tajemnych tuneli. Wszystko to było wyjątkowe tylko dla tego, że robiliśmy to razem. Kolejna osoba powodowała zbędny tłok i chaos.

       Nie wiedziałem, jak powiedzieć o tym Syriuszowi, szczególnie, że Valentine była pierwszą dziewczyną, z którą spędził więcej niż dwa tygodnie i nic nie zapowiadało, by ich związek miał zostać skończony w najbliżzym czasie. Momentami miałem nawet ochotę powiedzieć, co sądzę o Valentine i jej zachowaniu, jednak za każdym razem w mojej głowie rozbrzmiewał cichy głos, powtarzający, by nie wytkać swojego nosa w czyjeś sprawy.

       — Chodź, Black — mruknęła Valentine, ciągnąc Syriusza za rękę.

       Chłopak przez chwilę udawał opór, jednak potem zeskoczył na zamkową posadzkę, mówiąc:

       — Nie będziemy ci już przeszkadzać, powodzenia!

       — Swoją drogą — przerwała mu Valentine. — Może miałbyś ochotę w piątek po południu zabrać się z nami do Hogsmeade? Idziemy razem z Jamesem, Lily i kilkoma innymi osobami, zapowiada się super wieczór!

        Rozważałem szybko w głowię tę opcję. Czternastego lutego zamierałem spędzić na kolejnych przygotowaniach do SUM-ów, nie miałem ochoty na żadne wypady, zwłaszcza, że był to jeden z tych dni, w których wszystko bardzo mocno mnie irytowało. Walentynki w Hogwarcie i pobliskiej wiosce były najgłupszą inicjatywą, z jaką ktokolwiek kiedykolwiek wyszedł. Wystrój zmieniał się nie do poznania (w złym tego słowa znaczeniu), wszędzie były  wazony z bukietami róż, których tak bardzo nienawidziłem odkąd mając dziesięć lat wpadłem na jeden z ich krzaków w ogrodzie matki, jadalnię ozdabiały różowo-białe balony, a na tacach królowały ciastka w kształcie serc i serwetki dekorowane tymi symbolami.

       Wszystko było znośne do pewnego momentu, jednak kiedy miarka się przebrała, pragnąłem tylko rzucić na siebie urok oślepiający.

        — Chyba sobie odpuszczę — odparłem, uśmiechając się. — Mam za dużo do nauki... Może innym razem, hm?

       Valentine złożyła dłonie na biodrach i pokręciła głową z dezaprobatą.

        — Wszyscy mamy dużo nauki! — powiedziała odrobinę za głośno, przez co przychodząca nieopodal bibliotekarka skarciła nas spojrzeniem. — Dlatego musimy się zabawić, “Pod Trzema Miotłami” odbędzie się balanga stulecia! Nie możesz tego przegapić, Remusie! Nie możesz...

        Obrzuciłem łagodnym spojrzeniem najpierw Krukonkę, potem Syriusza i wzruszyłem ramionami.

         — Nie wiem, nic nie mogę wam obiecać — mruknąłem, rozpakowując swoją torbę. Potarłem opuszkiem wskazującego palca fragment torby, drobne rozprucie przy zamku, kontynuując: — Jeśli nie będę miał zbyt dużo do roboty, dołączę do was na godzinę czy dwie. Chociaż z drugiej strony wątpię, bym miał na to czas.

        Syriusz szturchnął mnie żartobliwie w ramię i wywrócił oczami. Położył rękę na moim ramieniu i śmiertelnie poważnie rzekł:

        — Jesteś dla mnie jak brat i nie pozwolę ci, byś piątkowy wieczór spędzał, ucząc się. To przeczy wszystkim naszym prawom!


       Syriusz i Valentine nie odpuścił i musiałem przyznać, że pod tym względem dobrali się idealnie; upartość mogłaby robić za ich drugie imię. Zapierałem się, że nie mam czasu na wypady do Hogsmeade, jednak oni stali nade mną do chwili, gdy się zgodziłem. W zasadzie, gdyby nie fakt, że chciałem się ich jak najszybciej pozbyć z czytelni i zacząć pisać ten cholerny esej, zapewne odmawiałbym im stanowczo aż zdecydowaliby się odpuścić.

       Tym sposobem kolejny krok w planie Syriusza został zrealizowany, jednak nie mogłem nic o tym wtedy jeszcze wiedzieć. 

____________
Hej, na wstępie przepraszam, że tydzień temu rozdział się nie pojawił, ale szkoła obdziera mnie z sił i chęci do pisania.

Rozdział jest króciutki, bo przejściowy. Jest w zasadzie wstępem do dziesiątego, który będzie pełen akcji. Zaryzykuję stwierdzeniem, że będzie to przełomowy moment tego fanfika.

      


       


       

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top