Rozdział 3.
Skłamałbym mówiąc, że cieszyłem się z pobytu w Skrzydle Szpitalnym. Mimo spokoju i dostatku wolnego czasu, który zazwyczaj pędził jak oszalały (na co nie omieszkałem regularnie narzekać), po stokroć bardziej wolałbym siedzieć na kolejnej, nieciekawiej lekcji profesora Binnsa, wsłuchując się w jego kolejny monolog, niż leżeć bezczynnie całymi godzinami. Przez trzy dni zdążyłem zatęsknić do szkolnej monotonii równie mocno, jak do przyjaciół, którzy dostali kategoryczny zakaz zbliżania się do Skrzydła Szpitalnego po tym, jak na pytanie opiekunki domu Gryffindora, brzmiące mniej-więcej: “Mógłby mi pan, panie Black wraz z resztą swoich przyjaciół odpowiedzieć wreszcie, dlaczego kłopoty kleją się akurat do was?”, Syriusz odpowiedział w dość niefrasobliwy sposób... Gdy usłyszałem to z ust Jamesa, który w późny środowy wieczór zdołał wkraść się do mnie i nie zostać przyłapanym, parsknąłem tak głośno, że wzbudziło to zainteresowanie pani Pomfrey, znajdującej się w swoim gabinecie. Kobieta natychmiast zareagowała, jednak refleks i spryt Pottera i tym razem nie zawiodły — chłopak narzucił na siebie pelerynę, znikając. Po kilku sekundach na sali pojawiła się pielęgniarka i przez naprawdę długi moment wpatrywała się podejrzliwie w coś, co znajdowało się nieopodal mnie. Na szczęście bez słowa wróciła do swoich obowiązków. Wiedziałam, że pora podawania eliksirów zbliża się nieubłaganie, więc kiedy tylko przyjaciel ponownie stanął przy mnie w całej swej okazałości, czym prędzej pożegnałem się z nim i nieśmiało poprosiłem, by więcej nie narażał się na otrzymanie kolejnego szlabanu. Brunet pokręcił głową z lekkim rozbawieniem, którego, szczerze mówiąc, nie rozumiałem, po czym ponownie narzucił na siebie niewidkę i udał się do dormitorium.
*
Kiedy tylko nadeszła sobota, będąca ostatnim dniem mojego pobytu w Skrzydle Szpitalnym, czułem się o niebo lepiej. Regularne podawanie właściwych środków leczniczych poskutkowało przywróceniem mnie do pełnej sprawności, więc spokojnie mogłem wrócić do normalnego funkcjonowania. Około czternastej, kiedy przebrałem się w czyste, czarne spodnie i białą koszulę, dostałem ostatnią dawkę eliksiru wzmacniającego i wróciłem do salonu Gryfonów, gdzie miałem nadzieję zostać Syriusza i resztę. Chciałem jak najszybciej porozmawiać, zapytać, co działo się podczas mojej nieobecności. Moje zapędy ostudził jednak widok świecącego pustkami pokoju wspólnego. Zaniosłem torbę ze swoimi rzeczami do sypialni, po czym wróciłem z powrotem na dół, aby następnie udać się na krótki spacer. Pogoda tego dnia dopisała; niebo było praktycznie bezchmurne, było sucho i ciepło, mimo że lekki wiatr wciąż był obecny. Prawdę mówiąc, nie dziwiłem się Gryfonom, że woleli korzystać z ostatnich chwil jesieni niż siedzieć bezczynnie w zimnych murach zamku. Przed wyjściem rzuciłem jeszcze okiem na zegar, który wskazywał dokładnie piętnastą jedenaście.
Pokonałem kilka kondygnacji zamku, a następnie przeszedłem przez jeden korytarz, potem kolejny i następny. W międzyczasie wyglądałem przez okna, szukając wzrokiem przyjaciół, którzy najpewniej celebrowali sobotę gdzieś nad jeziorem. Po drodze spotkałem również jednego z Gryfonów z mojego roku, z którym uciąłem sobie krótką pogawędkę. Ku mojemu zaskoczeniu chłopak nie wypytywał o powód mojej ostatniej nieobecności i zacząłem zastanawiać się, jaką bzdurę musiała wcisnąć ludziom McGonagall, by nie wyszło na jaw moje prawdziwe oblicze. Rozmowa trwała kilka minut i prowadziłem ją z czystej grzeczności. Miałem ochotę spotkać się wreszcie z przyjaciółmi, nie tkwić nadal w zamku. Kiedy tylko nadarzyła się okazja, wykręciłem się niezbyt sprytnie, mamrocząc coś o wizycie w toalecie. Pożegnałem się szybko, po czym ruszyłem do wyjścia. Główne drzwi były otwarte na oścież. Westchnąłem pod nosem, wychodząc na schody. Stanąłem na palcach, mrużąc delikatnie powieki, ponieważ promienie słoneczne dawały o sobie znać bardziej niż kiedykolwiek tej jesieni. Ruszyłem w stronę jeziora, od którego dzielił mnie dobry kawałek drogi. Minąłem grupkę dziewczyn z młodszego rocznika, potem dwóch Ślizgonów, tych samych, których widziałem kilka dni wcześniej podczas nieudolnej próby przemknięcia przez zamek niezauważalnie. Zobaczywszy mnie wymienili porozumiewawcze spojrzenia, rechocząc pod nosem, co dostrzegłem kątem oka, oddając się od nich jak najszybciej.
James, Peter i Syriusz siedzieli pod starym, rozłożystym dębem, którego gałęzie tworzyły prowizoryczną ochronnę od słońca.
— Cześć — przywitałem się.
Chłopcy uśmiechnęli się na mój widok. Potter poklepał miejsce obok siebie, na które chwilę później opadłem z lekkością. Oparłem się o konar drzewa, spoglądając na towarzyszy.
— Te trzy dni były zdecydowanie najgorszymi w tym roku — odparłem po chwili milczenia. — Słowo daję.
Black uniósł odrobinę brwi i wywrócił oczami.
— To nie ty czyściłeś przez trzy wieczory z rzędu toalety — powiedział, jednak nie było w tym krzty wyrzutu.
Spuściłem wzrok na swoje nogi. Poczucie winy wróciło ze zdwojoną siłą. Leżący na trawie Syriusz poruszył się niespokojnie i podparł na łokciach.
— Stary, żartowałem. Nie bierz tego do siebie. Sam sobie na to zasłużyłem — zapewnił, uśmiechając się lekko i dodał: — Naprawdę. Nic wielkiego się nie stało.
— Było, minęło. Prawda? — powiedział szybko Peter, starając się rozładować napięcie. — Pogadamy o czymś ciekawszym... Właśnie! Czy tylko ja nie mogę się już doczekać ostatniego meczu przed świętami? Pojedynek ze Ślizgonami to będzie coś!
James podjął wątek niemal od razu, Syriusz przyłączył się do rozmowy, kiedy padło pytanie o taktykę. Siedziałem odrobinę z boku, starając się zrozumieć coś z quidditchowego żargonu. Nigdy nie interesowały mnie tego typu sprawy, jednak odkąd James i Syriusz zaczęli grać w drużynie, zacząłem wytrwale kibicować Gryfonom. Często chodziłem z nimi na treningi, obserwowałem grę, podziwiając ich płynne, czyste ruchy wykonywane na miotłach.
— Co o tym myślisz, Remusie? — zapytał nagle Black, przywołując mnie z powrotem na ziemię.
— Słucham?
— James zaproponował, by wrócić do zamku, chyba zbiera się na deszcz — odparł Peter, nim Potter zdążył cokolwiek z siebie wykrztusić.
Spojrzałem w niebo, które powoli zasnuwały chmury. Wzruszyłem ramionami.
— Mamy jeszcze dużo czasu, nim się rozpada — odparłem leniwie, przyciągając się na trawie. W ciągu ostatnich dni spędziłem zdecydowanie za dużo czasu w chłodnych, zamkowych murach i nie miałem ochoty szybko do nich wracać. Po chwili jednak na myśl przyszło mi coś, co skutecznie wybiło mi z głowy bezczynne siedzenie. — Chociaż... Chyba powinienem zacząć nadrabiać zaległości.
Wróciliśmy do zamku na dwie godziny przed kolacją, na myśl o której mój brzuch zaczął dawać o sobie znać. Minął ładny kawał czasu od drugiego śniadania, zjedzonego jeszcze w Skrzydle Szpitalnym. Po powrocie do salonu Gryfonów James i Peter udali się do Miodowego Królestwa, Syriusz natomiast zniknął gdzieś tuż po zjedzeniu posiłku. Korciło mnie, by zapytać, o co chodzi, jednak powstrzymałem się. Powędrowałem do dormitorium, opadłem na miękki materac łóżka i, wpatrując się w jego baldachim, myślałem o wydarzeniach poprzednich dni. O poświęceniu Syriusza i poczuciu winy, jakie towarzyszyło mi, gdy dowiedziałem się o jego karze. O tym, czy ja byłbym w stanie zaryzykować dla niego.
— Zrobiłbyś to — powiedziałem sam do siebie. — Z pewnością byś to zrobił. W końcu jest twoim przyjacielem.
Odpędziłem od siebie zbędne rozmyślania, wiedząc, że powinienem skupić się jak najszybciej na nauce. SUM-y zbliżały się wielkimi krokami i jedyne, co powinno zaprzątać moją głowę, to eliksiry, z którymi miałem niemały problem.
___________
Okej, rozdział właściwie nic nie wnosi, jest przejściowy, jednak czasami po prostu potrzebuję takiego, by ruszyć z wydarzeniami. (:
Do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top