Rozdział 19.

      Prawda to cudowna i straszliwa rzecz, więc trzeba się z nią obchodzić ostrożnie.
       Z całego serca pragnąłem wierzyć, że d l a  n a s okaże się zbawienna. Z perspektywy czasu, obserwując naszą naiwność, mogę z cała pewnością stwierdzić, jak bardzo pragnęliśmy patrzeć na świat przez różowe okulary. Łaknąłem w swoim młodzieńczym życiu odrobiny dobra, pomysłowości, sukcesu i zażyłych relacji. Z tym, że bajkowa sceneria rozmywała się w mgnieniu oka. Początkowo – z powodu Valentine, która odebrała mi najlepszego przyjaciela, jak sądziłem. Szybko okazało się, że był to jedynie wierzchołek góry lodowej, o którą miał się roztrzaskać mój bezpieczny statek.

*

       – Nie odwracaj się, Syriuszu – powiedziałem troskliwie, gdy Black przekroczył próg pokoju wspólnego Gryffindoru i wyszedł na korytarz, po czym dodałem, jednak nieco chłodniej: – Ty również James. Tym razem nie uciekniesz.
Na czas SUM-ów szkoła niemal opustoszała. Egzaminy rządziły się swoimi prawami i zgodnie z rozporządzeniem dyrektora, uczniowie młodszych klas powracali na tydzień do domów, zaś czarodzieje z szóstego i siódmego roku zbierali się w jednym skrzydle zamku, skąd nie mogli wychodzić przez kolejne dni. Od pierwszego roku w Hogwarcie, kiedy jako zagubiony dzieciak biegałem po szkolnych zakamarkach, ciekawiło mnie, o dlaczego wokół egzaminów powstaje tak ogromny szum. Minęły lata i, prawdę mówiąc, wciąż nie rozumiałem fenomenu SUM-ów. Nie potrafiłem stwierdzić, czy moje refleksje były efektem niefortunnej serii zdarzeń poprzednich tygodni czy też poczucia bezsensu związanego z nauką zupełnie niepraktycznych przedmiotów. Rozważania dobiegły końca wraz z napotkaniem srogiego spojrzenia Minervy McGonagall, która pojawiła się niespodziewanie przed wejściem do salonu Gryfonów.
– Czym sobie zasłużyliśmy na prywatną eskortę? – mruknął James, unosząc brwi. Zadał pytanie z charakterystyczną dla siebie zalotną manierą, co nieco mnie bawiło, jednak opiekunka Gryffindoru nie podzielała entuzjazmu.
       Kobieta poprawiła na nosie okulary, ułożyła dłonie na biodrach i zerknęła na nas spode łba. Widziałem w jej oczach gotowość do ataku w postaci kilkuminutowego wykładu, jednak moment później po prostu westchnęła ciężko i odpowiedziała zdawkowo:
       – Głupotą, panie Potter, głupotą. Jakieś jeszcze pytania, skargi, sugestie? Może złote myśli?
       Odpowiedziało jej milczenie. James został kompletnie zbity z tropu. Skulił się delikatnie, co było do niego zupełnie niepodobne, jednak ambiwalentność reakcji chłopaka była zrozumiała.
       – Tak, jak sądziłam. Fantastycznie – odparła, poprawiając poły szaty. – Zatem zapraszam do sali. Nie widzę potrzeby spacerowania przez cały budynek. Dyrektor Dumbledore chce uniknąć kłopotliwych sytuacji.
Jakby do tej pory było ich mało, skwitowałem w myślach.
       – Proszę położyć dłonie na moim przedramieniu, teleportujemy się tam wspólnie. Możecie czuć się wyjątkowo, będziecie w jadalni pierwsi.
Nie czułem się ani trochę komfortowo z faktem eskorty. Mogło to oznaczać tylko jedno: wszyscy znali już prawdę, a Dumbledore starał się za wszelką cenę nas przed nią ochronić. Nie wiedziałem tylko, jaki miał w tym cel. Byliśmy gotowi usłyszeć najwyższy wymiar kary i czekać tyle, ile potrzeba na spotkanie z Peterem. Nie przyjmowałem do wiadomości innego scenariusza. Czułem nawet, że jesteśmy już całkiem blisko jego spełnienia.
       Teleportacja zajęła dosłownie kilka sekund, jednak odruch wymiotny i nieprzyjemne uczucie nazywane kiedyś przez Syriusza skrętem żołądka pozostało. Znajdowaliśmy we czwórkę na środku Wielkiej Sali. Syriusz upadł na podłogę przy teleportacji, zatem szybko wyciągnąłem w jego kierunku rękę i pomogłem wstać. Kiedy już znajdował się na równych nogach, nie pościłem jego dłoni. Popatrzyłem Blackowi w oczy i pierwszy raz od długiego czasu nie widziałem w nich nic. Brązowe oczy straciły charakterystyczne dla siebie figlarne iskierki. Syriusz wyglądał na zmęczonego, choć w ostatnim czasie przesypiał większość dni, a blada dotąd karnacja przybrała odcień ziemistej. Syriusz odsunął się i prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że chwila pozwalająca mi na analizę emocji Blacka potrwa odrobinę dłużej. Kolejny raz tego dnia moim rozmyślaniom wtórowała McGonagall.
– Panie Black, zapraszam do ławki numer jeden – odparła, a chłopak niechętnie ruszył w kierunku jednego ze stolików nieopodal miejsca, gdzie podczas posiłków zasiadali profesorowie. Opadł na krzesło i rozejrzał się z zaciekawieniem. – Natomiast pan Lupin i pan Potter usiądą kolejno na miejscach: trzecim i piątym. Za moment zjawią się kolejni uczniowie.
       Ruszyłem w wyznaczoną stronę ramię w ramię z Jamesem. Tuż przed zajęciem miejsca wymieniłem z nim porozumiewawcze spojrzenie, a następnie próbowałem złapać kontakt wzrokowy z Syriuszem, jednak on był zajęty obserwowaniem sklepienia Wielkiej Sali, którego tego dnia przybrało formę jasnego, letniego nieba. Poprawiłem białą koszulę i szatę, by zachować pozory osoby mającej wszystko pod kontrolą oraz uzbroiłem się w cierpliwość w oczekiwaniu na resztę uczniów. Pierwszy dzień SUM-ów miał to do siebie, że każdego piszącego ogarniał strach przed nieznanym. Obserwowałem tę zależność co kilka minut, wraz z zapełnieniem się sali. Czułem ścisk w żołądku, a jednocześnie niepoprawne podekscytowanie mieszające się z niepokojem o dalszy ciąg zdarzeń.
Minęło niemal trzydzieści minut nim wszyscy zajęli swoje miejsca. Znalazłem się w samym epicentrum krukońskiej pewności siebie i przez moment przemknęło mi przez myśl, jak bardzo pogrążę się tymi egzaminami. Po wypełnieniu wszystkich formalności głos na moment zabrał Dumbledore, próbując nieco pokrzepić piątoklasistów. Chwilę potem machnął zamaszyście różdżką, a na każdym stoliku pojawiły się dwa zwoje pergaminu – jeden zupełnie pusty, drugi zaś – zapisany do cna pytaniami z zakresu transmutacji. Westchnęłam cicho, próbując poukładać w głowie natrętne myśli, kiedy niespodziewanie pojawiło się przede mną pióro. Dyrektor kolejny raz odezwał się doniosłym głosem, przypominając o zasadach przeprowadzania egzaminów, ewentualnej niesamodzielności i konsekwencjach oszustw. Przestałem słuchać wywodu Dumbledore'a po wzmiance o wyrzuceniu ze szkoły, gdyż wiedziałem, jak bardzo na wyrost były te groźby. Odchyliłem się delikatnie na krześle, a mój wzrok powędrował w stronę Syriusza. Miał nieobecne spojrzenie i nerwowo potrząsał nogą, wystukując przypadkowy rytm. Odwróciłem wzrok i skupiłem się na pustym zwoju leżącym naprzeciwko. Kolejnym westchnieniem podsumowałem stan swej wiedzy i chwyciłem za pióro akurat w momencie kolejnych wylewnych dyrektorskich życzeń powodzenia. Przez Wielką Salę przyszły ostatnie szmery, a potem zaległa cisza.
Mogę przysiąc, że spędziłem co najmniej kilkanaście minut na bezczynnym wpatrywaniu się to na pytania, to na pergamin. Kiedy zrozumiałem, że czas w żadnym wypadku nie działa na moją korzyść, zaczęłam wyszukiwać pytania, które brzmiały sensownie. Zaznaczałem ich treść, a potem starałem się ułożyć w głowie zwięzłą, ale treściwą odpowiedź i zapisywałem kolejne linijki. Tak jak sądziłem – początek był najgorszym etapem, z kolejnymi minutami pergamin zapełniał się moim nieco koślawym pismem. Na pytania, które wprawiały mnie w zakłopotanie odpowiadałem zdawkowo, utwierdzając się w przekonaniu, że lepiej napisać mniej, lecz sensownie niż więcej i wprawić sprawdzających w nastrój do żartów ze stanu uczniowskiej wiedzy. Wyjątkiem było zagadnienie transmutacji związanej z wiekiem i upływem czasu. W myślach próbowałem utworzyć jakiekolwiek skojarzenia, jednak na marne. Było to jedne z niewielu pytań, na które nie odpowiedziałem, w po fakcie dla spokoju ducha przyswoiłem sobie tę wiedzę.

*

Z zamyślenia wyrwał mnie głos jednego z profesorów, który informował, że do końca egzaminu z transmutacji zostało zaledwie piętnaście minut. Potarłem skronie, starając się złagodzić ból głowy, który towarzyszył mi z powodu intensywności poprzednich godzin, jednak na niewiele się to zdało. Przewertowałem wzrokiem swoje odpowiedzi i naszły mnie kolejne wątpliwości co do ich jakości. Zbyłem natrętne myśli równie szybko jak zaświtały w mojej głowie. Już nic na to nie poradzisz, powiedziałem sobie w głowie i zacząłem pospiesznie nanosić ostatnie poprawki. Kilka chwil później z miejsca wstał dyrektor, informując o zakończeniu testu. Wykonał kilka ruchów różdżką, a wszystkie pergaminy zniknęły. Zarządził powolne opuszczanie Wielkiej Sali, a na koniec dodał coś o kolejnych dniach SUM-ów, czego nie zdołałem usłyszeć z powodu szmeru, który towarzyszył rozemocjonowanym uczniom. Powoli podniosłem się z miejsca i ruszyłem w kierunku Jamesa i Syriusza, którzy rozmawiali o czymś stojąc tuż przy wyjściu. Dostrzegałem, że wzrok Syriusza ucieka mimowolnie gdzieś w głąb sali, zupełnie jakby nie był zaangażowany w rozmowę z Potterem. Spojrzałem w tym samym kierunku i dostrzegłem grupę dziewcząt w grantowych szatach z emblematem, na którym wyszyty był kruk. Odwróciłem szybko głowę, bie próbując szukać w tłumie tej konkretnej osoby. Westchnęłam cicho.
– Co teraz? – zapytałem, niewiedząc nawet, czy chodzi mi o kwestię Petera, naszych egzaminów czy Merlin wie czego...

*

Gabinet Dumbledore'a pogrążony był w półmroku mino że pogoda na zewnątrz dopisywała, napawając dobrym nastrojem i przypominając o nadchodzącym pełną parą lecie. Pomieszczenie zdawało się zupełnie nie pasować do czerwcowego klimatu ze swoimi płonącymi świecami i uczuciem chłodu przeszywającym mnie wskroś na jego widok. Dyrektora nie było, jednak coś podpowiadało mi, że niewiedza trwająca chociażby chwilę dłużej będzie zbawienna. Zaraz po zakończeniu egzaminu z transmutacji wyszliśmy na zamkowy korytarz, gdzie chwilę później znalazła nas McGonagall. Zmierzyła wzrokiem każdego z nas i, ku mojemu zaskoczeniu, w jej spojrzeniu było coś, co mógłbym od biedy określić troską bądź jej zalążkiem. Otworzyła ostrożnie usta, chcąc najwyraźniej coś powiedzieć, jednak w ostatniej chwili powstrzymała się. Wbiła wzrok w podłogę i rzekła:
– Dyrektor życzy sobie widzieć waszą trójkę. Teraz.
Posłusznie wykonaliśmy przemarsz do gabinetu Dumbledore'a, jednak nie zastaliśmy go wewnątrz. McGonagall wskazała ręką trzy krzesła, mruknęła coś pod nosem i wyszła. Zapanowało całkowite milczenie, przerywane trzaskaniem ognia z pochodni. Ułożyłem dłonie na kolanach, szukając w tym sposobu na zahamowanie ich drżenia. Odpłynąłem myślami, nie wiedząc, czy jest go efekt strachu czy zmęczenia.
      – Witam serdecznie. – Głos Dumbledore'a wyrwał mnie z letargu, po czym dodał: – Nie musicie wstawać.
      Albus Dumbledore zasiadł za swoim biurkiem, gładząc brodę. Miał rozbiegany wzrok i zdawał się czekać na moment gotowości z naszej strony. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że ku rozczarowaniu wszystkich, taka chwila nie miała prawa nadejść. Nie po wieloletniej przyjaźni wypełnionej zaufaniem, pięknymi wspomnieniami i przywiązaniem. W końcu jednak huragan rozczarowania musiał na nas spaść, pustosząc wszystko to, co udało się nam wykreować przy pomocy naiwnych ideałów i bezgranicznego oddania.
       Dumbledore zaczął coś mówić, jednak nie jestem w stanie przywołać w pamięci niczego, co padło z jego ust tamtego popołudnia. Cedził słowa, przemawiał do nas powoli. Monolog przywodził na myśl proces unoszenia narzędzia przez bezwzględnego oprawcę, by zadać cios, pozostawić ranę, po której lata później, mimo otrzymanego ratunku, pozostanie blizna. Znacząca różnica polegała na tym, że fizyczną pamiątkę można było z lepszym lub gorszym skutkiem zakryć, być może z czasem nawet przyłapać się na zapomnieniu o niej. Te mentalne blizny pozostawały, dawały o sobie znać w chwilach najmniej adekwatnych, odpowiadały za nowe traumy. W naszym przypadku sytuacja nie wyglądała lepiej.
       – Rozumiem, że jest to trudne do pojęcia. – Z letargu wyrwały mnie słowa Dumbledore'a. Jego wypowiedz nabrała tempa, jednak wciąż próbował ubrać swoje myśli w słowa tak, aby miały łagodniejszy wydźwięk. – Aurorzy i Ministerstwo Magii nieustannie pracują nad przypadkiem Petera i nie wdaje się on odosobniony. To poważniejsze, niż możecie sądzić...
       – Proszę oszczędzić traktowania nas jak dzieci – wtrąciłem się ku zdziwieniu wszystkich. – Chcemy znać prawdę, bez względu na to, jak beznadziejna jest sytuacja.
      Albus Dumbledore zaśmiał się pod nosem w tak niespodziewany sposób, że wzdrygnąłem się.
      – Peter Pettigrew miał kontakty ze światem Śmierciożerców. Najwyraźniej nie pierwszy raz – odparł, a ja zamarłem z lekko rozwartymi ustami. – Nie mogę jednoznacznie stwierdzić, czy już do nich należał. Być może miał to w planach. Istnieje również opcja, wątpliwa, co prawda, nieszczęśliwego splotu zdarzeń, jednak nie możemy rozwiać naszych wątpliwości, ponieważ wasz przyjaciel odmawia komunikacji z kimkolwiek.
       Chciałem przerwać, sprzeciwić się, jednak głos uwiązł mi w gardle. Jedyne, co potrafiłem zrobić w tamtej chwili, to wpatrywać się w dyrektora z nieskrywanym przerażeniem w oczach. Nie miałem siły odwracać się w kierunku Syriusza czy Jamesa. Chciałem zamknąć oczy, a z ponownym uniesieniu powiek uznać sytuację za zły sen. Nic nie zapowiadało jednak, by tak było...

____________
Dzień dobry! Nieuchronny koniec zbliża się wielkimi krokami.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top