Rozdział 16.
Wybiła jedenasta, gdy salon Gryfonów opustoszał doszczętnie. Mimo późnej pory, nie czułem znużenia. Siedziałem w fotelu naprzeciw kominka, w którym trzaskał ogień, będący jedynym źródłem światła w pomieszczeniu. Na kolanach miałem podręcznik od zielarstwa, a dłonie zacisnąłem na filiżance z herbatą, która zdążyła już wystygnąć. W chaosie lawirowania między lekcjami a spotkaniami z Syriuszem, Jamesem i Valentine wreszcie znalazłem czas na naukę materiału, którego nie zdążyłem przyswoić wcześniej. Fakt, że do SUM-ów zostało zaledwie dwa tygodnie wciąż do mnie nie docierał. Wydawało mi się, że wciąż mam wiele czasu, więc odkładałem naukę w nieskończoność. O wiele bardziej martwiła mnie kwestia naszego planu, od którego realizacji dzieliło nas już zaledwie trzy dni. Czułem stres, jednak w tamtej chwili wszystko wskazywało na to, że jesteśmy na dobrej drodze. Plan był gotowy, Valentine ważyła eliksir wielosokowy wraz ze swoją siostrą, która, jak na tak młody wiek, wykazywała niezwykle zdolności w dziedzinie eliksirów.
Nagle usłyszałem charakterystyczny dla odsłaniania wejścia dźwięk. Zdziwiłem się, że ktoś jeszcze może spacerować o tej porze po zamku, byłem pewny, że wszyscy wrócili już do swoich dormitoriów. Zadarłem głowę i zobaczyłem jak Syriusz rusza w kierunku schodów.
Zdawało się, że mnie nie zauważył.
— Hej — mruknąłem, a on drgnął, zatrzymując się w połowie schodów.
— Merlinie... Wystraszyłeś mnie! — Zbiegł na dół i szturchnął mnie żartobliwie w ramię.
Brunet opadł na sąsiedni fotel i obrzucił krzywym spojrzeniem podręcznik, który miałem w rękach.
— Chyba też muszę zajrzeć do książek — odparł ciężko, a po chwili dodał: — byłem na spotkaniu z Valentine, nadal pomaga mi w lekcjach, ale żadne z nas nie potrafi się skupić w takich okolicznościach, więc z moich korepetycji nici.
Pokiwałem głową ze zrozumieniem.
— Zamierzasz wrócić jeszcze do drużyny? — zagadnąłem, podejmując temat, o którym od dawna nie było mowy. Był drażliwy zarówno dla Jamesa, jak i Syriusza. Pierwszy ubolewał nad stratą jednego z najlepszych zawodników, drugi natomiast wolał z wielu powodów w ogóle nie wspominać o Quidditchu.
— Chciałbym. Do wakacji zostało mało czasu, wszystkie mecze zostały już rozegrane, ale pójdę na nabór do drużyny we wrześniu. Brakuje mi latania — odparł smętnie, po czym zapadło milczenie.
Po chwili Syriusz zerknął ponownie na moją książkę. Wychylił się z fotela, by zidentyfikować przedmiot. Westchnął nostaligicznie.
— Zielarstwo... Jeden z moich ulubionych przedmiotów... — mruknął przeciągle. — I te słynne cytaty Sprout... “Cisza, bo was przesadzę!”.
Parsknąłem śmiechem i popatrzyłem na Syriusza. Zawisł między naszymi fotelami, opierając się dłońmi o podłokietnik mojego siedzenia. Nasze twarze dzieło kilkanaście cali, a ja postanowiłem odwzajrmnić spojrzenie Blacka. Przez moment miałem wrażenie, że cały świat jest tylko tłem do obrazka, na którego pierwszym planie znajdujemy się my. W salonie panowała cisza, przerywana jedynie naszymi oddechami i trzaskami ognia. Czułem jak napięcie między nami stopniowo się kruszy, a mur zbudowany z dystansu burzy w jednej chwili. Nie myślałam, co robię. Położyłem swoją dłoń na dłoni Syriusza, a on drgnął. Siedzieliśmy tak przez dłuższą chwilę, uśmiechając się i patrząc sobie w oczy, nim oboje zrozumieliśmy, co robimy. Zawsze byliśmy blisko, jednak w inny sposób. Jako dzieciaki często chodziliśmy za rękę, nocując w swoich domach czasami przypadkowo zasypialiśmy, leżąc w jedynym łóżku. Nie było w tym nic dziwnego, do czasu. Byliśmy już prawie dorośli, nie mogliśmy zachowywać się jak dzieciaki. Otrząsnąłem się, zabrałem rękę, odsunąłem. Black także się wycofał. Usiadł prosto na fotelu, położył dłonie na kolanach i zaśmiał się głośno.
— Ależ to było dziwne... I krępujące — wymamrotał w końcu. — Merlinie, poczułem się jak dziesieciolatek. Zapomnijmy o tym, dobrze?
Przytaknąłem szybko. W mojej głowie kołatało się mnóstwo sprzecznych emocji. Ja także poczułem się dziwnie, ale tylko na moment.
— Pójdę już — odrzekł Syriusz. — Jestem zmęczony. Dobranoc, Remusie.
— Dobranoc, Syriuszu — odpowiedziałem cicho.
*
Nie rozmawiałem z Syriuszem sam na sam aż do soboty. W towarzystwie chłopaków czy Valentine zresztą też nie. Wymieniałem z nim typowe uprzejmości, jednak nic poza tym. Nieraz chciałem podjąć temat tego, co się wydarzyło, jednak brakło mi odwagi — obawiałem się, że nasza relacja przeżyje kolejne, zbędne zawirowanie. Milczenie wydawało się dobrym rozwiązaniem.
W noc poprzedzającą siódmy czerwca nie mogłem spać. Syriusz i James również nie spali najlepiej. Przesiedziałem w łóżku aż do godziny trzeciej i dopiero wtedy padłem z wyczerpania. Obudziłem się trzy godziny później, będąc jeszcze bardziej zmęczonym niż wcześniej. Miałem ochotę położyć się jeszcze na moment, jednak wiedziałem, że zadziała to na mnie jeszcze gorzej. Wstałem, pościeliłem łóżko i udałem się do łazienki. Zimny prysznic nieco mnie otrzeźwił, więc po ubraniu się jeszcze raz przemyślałem nasz plan, układając w głowie kolejne punkty. Nie mogliśmy się już wycofać ani zmienić zdania, było za późno na jakiekolwiek poprawki. Musieliśmy tylko dać z siebie wszystko, by dostać się do Petera.
Na śniadaniu pojawiliśmy się wcześniej niż zwykle. Na siłę wcisnąłem w siebie trochę grzanek z serem i wypiłem czarną kawę. Wyszliśmy z sali, gdy nie było w niej jeszcze wielu osób. Od razu udaliśmy się w kierunku wyjścia. Spieszyliśmy się, by uniknąć największego ruchu na korytarzach zamku.
Widzieliśmy co mamy robić. Znaleźliśmy ustronne miejsce, upewniliśmy się, że mamy wszystko co potrzebne, a Syriusz przybrał postać wielkiego, czarnego psa. Zajęło mu to sporo czasu, miał wyraźne trudności w skupieniu się, ale nie mogłem się temu dziwić. W takich okolicznościach każdy byłby spięty. Sprawdziliśmy na mapie, czy teren jest bezpieczny, a następnie poszliśmy w kierunku wierzby bijącej. Ukrywałem się wraz z Valentine i Jamesem pod peleryną, a Syriusz prowadził. Rozpędził się i ruszył na drzewo z niebywałą prędkością. Gałęzie świstały we wszystkie strony i część z nich niemal od razu dosięgła Syriusza, który pisnął potwornie, odskakując na kilkanaście stóp. Po chwili, gdy otrząsnął się z szoku, zrobił drugie podejście. Położył się na trawie i, czołgając się powoli dotarł do pnia. Część z gałęzi zacinała, uderzając go w grzbiet, jednak on tkwił w tym samym miejscu, przednimi łapami badając drzewo. Po chwili znieruchomiało. A Syriusz w ciągu zaledwie minuty przybrał swoją postać. Jego twarz oraz szyję znaczyły czerwone pręgi, a ręce były pokaleczone. Valentine od razu rzuciła się w jego kierunku.
— Nic mi nie jest — mruknął w odpowiedzi na pytanie, czy wszystko w porządku. — Nie mamy czasu, wchodźcie. Szybko.
Jama między korzeniami była wąska, ciemna i zdawała się nie mieć końca. Wcisnąłem się do jej wnętrza i ruszyłem pochylony w jej głąb. Chwilę później dołączyła reszta. Zaledwie moment później usłyszeliśmy, jak gałęzie wierzby ożywają. Podążaliśmy w ciszy do przodu. Kiedy zauważyłem przed sobą wiązkę światła, dałem znak innym, że jesteśmy na miejscu. Zsunąłem się delikatnie i wypadłem na podłogę Wrzeszczącej Chaty. Podniosłem się, otrzepałem ubranie i odsunałem na bok. Gdy wszyscy znaleźli się na miejscu, było zaledwie kilka minut po dziewiątej. Pociąg odjeżdżał za niemal dwie godziny, więc mieliśmy dużo czasu. Zdecydowaliśmy, że dotrzemy na stację, idąc przez sąsiadujący z wioską las. Nadrabialiśmy drogę, jednak nie na marne. Wydostaliśmy się przez okno, które było zabite poluzowanymi deskami. Syriusz kolejny raz przybrał postać psa i tym razem poszło mu to szybko i sprawnie, a resztal schroniła się pod peleryną niewidką. Ruszyliśmy w gęstwinę drzew. Odgarnialiśmy ze swojej drogi gałęzie, posuwając się mozolnie do przodu. Nikogo nie zauważyliśmy w pobliżu, co było dobrym znakiem. Milczeliśmy przez całą drogę. Dopiero przy peronie postanowiłem się odezwać.
— Sądzicie, że ktoś mógł nas zauważyć po wyjściu z zamku? — zapytałem przyciszonym głosem.
— Wątpię — odparła Valentine. — Nauczyciele byli w Wielkiej Sali, a co do reszty... Sądzę, że nawet gdyby ktoś, kogo nie zauważyliśmy na mapie nas namierzył, pomyślałby, że idziemy nad jezioro lub zwykły spacer.
James i Syriusz przytaknęli jej zgodnie.
Staliśmy na skraju lasu, kilkanaście metrów od nas przebiegały tory. Czerwona lokomotywa stała już na peronie, a za nią ciągnął się sznur wagonów. Do odjazdu została jeszcze niespełna godzina, jednak nikogo nie było w pobliżu. Opracowaliśmy plan, który zakładał, że będziemy się dostawać do pociągu parami, pod przykryciem peleryny niewidki. Następnie jedna z osób pozostanie w przedziale, a druga wróci po resztę. Peleryna nie była w stanie zakryć całej czwórki, więc uznaliśmy to za dobre rozwiązanie. Pierwszą parą był Syriusz i Valentine. W czasie, gdy ja i James wycofaliśmy się do lasu, oni ruszyli wzdłuż peronu. Milczeliśmy, a ja byłem niemal pewny, że James jest w stanie usłyszeć moje serce, kołatające się w piersi. Minęło kilka minut, a Syriusz nie wracał. Usiadłem na ziemi, opierając się o pień drzewa. James wydawał się spokojny i podziewiałem go, że nawet w takiej sytuacji potrafi zachować zimną krew. Powoli zaczynałem się martwić, że coś wydarzyło się w pociągu i dlatego Syriusz nie wraca. Przymknąłem powieki. Nagle usłyszałem za sobą trzask łamanych gałęzi. Otworzyłem oczy i odwróciłem się, spodziewają się zobaczyć za sobą Pottera. On jednak stał tuż obok mnie. Wymieniliśmy zaniepokojone spojrzenia. Podniosłem się, a James ruszył przed siebie, rozglądając się bacznie. Nagle poczułem jak na moim ramieniu zaciska się czyjaś dłoń. Moje oczy przybrały kształt galleonów, tętno przyspieszyło. Wiedziałem już, że mogę spodziewać się najgorszego. Odwróciłem się pozwoli.
— Ty wstrętny trollu — warknąłem, patrząc na Syriusza, który stał, uśmiechając się w najlepsze. — Czy ty jesteś normalny? Myślałem już, że wszystko poszło na marne i ktoś nas przyłapał!
Black zarechotał cicho, a ja uderzyłem go zaciśniętą pięścią w klatkę piersiową.
— Wet za wet, Luniaczku — mruknął, mrugając do mnie. — Długa historia, James — dodał, widząc zdezorientowaną minę Pottera.
— Możemy już iść? — zapytał chłopak, wyrywając z dłoni Syriusza plerynę.
Chwilę później podążaliśmy ściśnięci pod peleryną. Na peronie nie było wielu osób. Kilka matek, trzymających za rączki swoje pociechy, grupa starych czarodziejów i dwóch samotnych podróżników, chwiejących się na nogach pod wpływem ciężaru niesionych toreb. Weszliśmy do ostatniego wagonu, podczas gdy reszta podążała w stronę tych pierwszych. Syriusz zaprowadził nas do przedziału, gdzie czekała na nas Valentine. Okno było zasłonięte granatową zasłoną dopasowaną kolorystycznie do siedzeń.
Dopiero po tym, jak zamknęły się za nami drzwi, zdjęliśmy pelerynę, którą oddaliśmy po chwili Valentine. Dziewczyna schowała ją do swojej torby wielkości dwóch zacisniętych w pięści dłoni. Krukonka przechowywała niej wszystkie nasze rzeczy które uznaliśmy za potrzebne: fiolkę eliksiru wielosokowego, na którego skuteczność liczyliśmy z duszą na ramieniu, mapę, plan Świętego Munga, nieco suchego prowiantu, ubranie zmienne dla całej czwórki, woreczek pełen galleonów i kilka innych rzeczy.
— Dostałam ją kiedyś w prezencie — wyjaśniła przed wyjściem z zamku, pokazując nam niewielką saszetkę. — Torba z głębokim dnem. Zmieścisz w niej wszystko, co dusza zapragnie.
Kilkanaście minut później usłyszeliśmy głośny gwizd, komunikat do spóźnialskich pasażerów, a następnie zamknięto drzwi i pojazd ruszył. Kolejny krok naszego planu został zrealizowany...
*
Droga do Londynu upłynęła nam w spokoju. Nie było kontroli biletów, nikt nie przechadzał się korytarzami. Staraliśmy się mówić przyciszonymi głosami, by nie kusić losu i na wszelki wypadek mieliśmy różdżki w pogotowiu.
Nie potrafiłem uwierzyć w nasze szczęście, gdy w końcu wysiedliśmy na znajomej stacji w Londynie. Od spotkania z Peterem dzieliło nas zaledwie kilka godzin... W jednej z pustych łazienek Valentine zmieniła swój mundurek na proste, jasne spodnie i koszulkę, związała włosy w koński ogon. Nie wzbudzała podejrzeń. Ja, James i Syriusz również zmieniliśmy ubrania. Podążaliśmy żwawo, starając się uniknąć zderzenia z czarodziejami, starającymi się zdążyć na swój pociąg. Po dostaniu się na mugolską część stacji nikt nie zwracał już na nas uwagi i nie było mowy o tym, by ktokolwiek nas rozpoznał, zwłaszcza ubranych w mugolskie jeansy i kolorowe koszulkach jakiegoś zespołu. Nie odróżnialiśmy się niczym od mugolskich dzieciaków. Po opuszczeniu King's Cross zatrzymaliśmy się na uboczu parkingu.
— Musimy dojść na tę ulicę — zawiadomiła nas Valentine, pokazując ostatni list, który dostała od siostry. — Hanna będzie na nas czekać i pomoże w dostaniu się do Świętego Munga, wtedy też muszę zabrać jeden z jej włosów. Potem rozejdziemy się w swoje strony... Ona wróci do domu, a my zaczniemy działać. Proste, prawda?
Wszystko układało się tak dobrze i nic nie wskazywało na to, że coś może pójść źle. To było zupełnie nieprawdopodobne, a jednak prawdziwe. Udało nam się dotrzeć do Londynu. Za nieco ponad godzinę mieliśmy dotrzeć na spotkanie z siostrą Valentine, skąd droga do Petera była już tylko formalnością w porównaniu z tym, czego udało nam się dokonać od rana. Byliśmy cholernymi szczęściarzami.
*
Pod adresem, który zostawiła nam siostra Valentine zderzały się dwa światy. Zastaliśmy sznur opuszczonych i wyniszczonych budynków. Na drzwiach i sklepowych witrynach straszyły wyblakłe od upływu czasu napisy. “BUDYNEK DO ROZBIÓRKI!”, mówił jeden z nich. Zaraz obok znajdowały się nowoczesne, mugolskie sklepy, przejeżdżały auta i rowery. Zgiełk był niesamowity, jednak mogliśmy się tego spodziewać — znajdowaliśmy się w samym sercu Londynu. Staliśmy oparci o stary dom handlowy, starając się uniknąć potrącenia przez ludzi pędzących we wszystkich kierunkach.
— Valentine, zdajesz sobie sprawę, że i tak nie wejdziecie na oddział zamknięty? Możecie próbować, ale nikt nie wyrazi na to zgody. Nie mogę cię powstrzymać i mam wobec ciebie dług, ale nie licz, że kiedy będziesz wewnątrz będę ci nadal pomagać — powiedziała chłodno Hanna zamiast powitania. Pojawiła się przed nią zupełnie znikąd i stojąc przed nami, mierzyła siostrę wzrokiem. — Chodźcie tędy, za moment wejdziecie.
Dziewczyna była zupełnie niepodobna do Darlene czy Valentine. Miała czarne, krótkie włosy, ciemne oczy, była niższa i bardziej barczysta niż jej siostry. Stała przed nami ubrana w biały fartuch odróżniający stażystów od uzdrowicieli. Na piersi miała wyszyte imię i nazwisko, a pod nim emblemat z symbolem szpitala. Zupełnie nie zdawała sobie sprawy z powagi naszej sytuacji. Wydawała się znudzona, a wręcz zła, że musiała się fatygować dla Valentine.
— Zaczekaj. — Krukonka złapała ją za ramię. Przyciągnęła siostrę do siebie i przytuliła, szepcząc: — Dziękuję ci, tak bardzo ci dziękuję za pomoc, dobrze, że znowu ze sobą rozmawiamy... Zaraz będziesz mogła wrócić do domu, to ostatnia przysługa, o którą cię prosiłam. Obiecuję dać ci spokój ja kolejne tysiąc lat!
Mówiąc to, gładziła ją po głowie, raz po raz wsuwając palce między pasma jej włosów. Kiedy odsunęła się od zdezorientowanej Hanny, zacisnęła mocno dłoń. Był to dla nas znak, że operacja się powiodła. Zauważyłem, że Syriusz również to dostrzegł i uśmiechnął się delikatnie.
— Dobrze, już dobrze, Val — mruknęła starsza z sióstr. — Chodźmy, chcę już odpocząć od pracy, zrelaksować się.
Ruszyła wzdłuż witryny starego domu handlowego, w której wciąż stał rząd manekinów. Każdy z nich był ubrany w paskudne, staroświeckie stroje. Dziewczyna przywarła do szyby na samym końcu i wyszeptała coś do ostatniej z figur.
— Czy ty też dostawałeś się do Munga w taki sposób? No wiesz... Po akcji z Peterem... — wyszeptałem do ucha Syriuszowi, ale on jedynie pokręcił głową.
Hanna kolejny raz zwróciła się do manekina, a ten pokiwał głową.
— Ruszajcie się — odparła, przywołując nas do siebie dłonią. — Po prostu nie myślcie o tym, co robicie i idźcie do przodu.
Moment później wszyscy znajdowaliśmy się już po drugiej stronie szyby, jednak zamiast wyniszczonej i pokrytej grubą warstwą kurzu wystawy sklepowej zastaliśmy tam białą i sterylną izbę przyjęć. Wzdłuż ścian stały rzędy białych krzeseł, na których siedzieli pacjenci. Skrzywiłem się, widząc zdeformowane ciała niektórych z nich. Moją uwagę przykuło jedyne dziecko w poczekalni — około pięcioletni chłopczyk krążył dookoła pomieszczenia, wydając odgłosy podobne do żaby na przemian z czkawką. Prócz pacjentów po izbie przyjęć krążyła dwójka uzdrowicieli, starających się skierować poszkodowanych na właściwie oddziały.
— Oddział, na którym jest wasz znajomy znajduje się na ostatnim piętrze — rzekła Hanna, prowadząc nas do wielkiej tablicy informacyjnej. — I uwierzcie, nikt nie wypuści tam bandy dzieciaków, ale życzę wam powodzenia. Daj później znać jak wam poszło, Valentine.
Brunetka odwróciła się i odeszła sprężystym krokiem, nie żegnając się.
— Milutka — skwitował James, opierając się dłonią o ścianę, po czym dodał z uśmiechem: — do roboty, kochani.
__________________
Nie umiem w długie rozdziały, po prostu nie umiem, więc ciąg dalszy nastąpi w kolejnym! :) Postaram się go dodać jeszcze przed końcem wakacji, tak na osłodę. Ten ma 2500 słów.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top