Rozdział 15.
Miałem rację, sądząc, że biblioteka będzie dobrym miejscem na spotkanie. Pani Prince otwierała ją wcześnie rano, a zamykała późną nocą, jednak to na popołudnie przypadał czas jej świetności. Uczniowie gromadzili się w niej tuż po lekcjach, jednak rzadko pozostawali w niej dłużej niż dwie godziny. Wyjątkiem były dni przed ważnymi egzaminami. Jednak nigdy nie było mowy o tym, by ktokolwiek zjawił się w niej o tak wczesnej porze, jaką była ósma rano.
Odnalezłem dział naukowy i zajęłam jeden ze stolików pod oknem, z którego widok padał na zamkowe błonia i jezioro. W normalnych okolicznościach rozpływałbym nad widokiem, który rozciągał się przede mną, ale tym razem moje myśli zaprzątało coś zupełnie innego. Podniosłem się z miejsca i ruszyłem między regały wypełnione po brzegi opasłymi księgami.
— Oto i one — odparłem dumnie kilkanaście minut później, kiedy wszyscy się już zgromadzili, a ja postawiłem przed nimi stosik książek.
Syriusz popatrzył na mnie pytająco. Był ubrany w kraciastą piżamę i siedział jak na szpilkach, ukrywając się za jednym z regałów.
— Remi, nie chcę cię poganiać, ale to był cud, że Pomfrey pozwoliła mi wyjść ze skrzydła szpitalnego bez nadzoru. Sądzi, że biorę kąpiel, więc domyślasz się pewnie, że nie mam zbyt wiele czasu. Swoją drogą, ledwo udało mi się ukryć pelerynę, idąc do łazienki — powiedział cichym głosem, rozglądając się niespokojnie, po czym dodał: — Nie zdziwiłbym się, gdyby nagle zmieniła zdanie i postanowiła czekać pod drzwiami do łazienki, więc, proszę cię, bez zbędnego przeciągania.
— Dobrze, już dobrze — uspokoiłem, podając mu książkę, leżącą na samej górze stosu. — Ale spójrz na to.
Lektura nosiła tytuł "Medycyna przez wieki" i liczyła co najmniej tysiąc stron. Wyglądała na bardzo wysłużoną i żywiłem nadzieję, że przeczytanie jej nie pójdzie na marne i dowiem się tego, czego potrzebowałem. Sciszyłem głos i powiedziałem:
— Chcemy się dostać do Petera bezpiecznie i szybko, a, na dobrą sprawę, nic nie wiemy o Świętym Mungu. To, że ktoś był jego pacjentem nic nam nie pomoże. Musimy poznać dokładny plan szpitala, wszystkie wejścia i drogi szybkiej ewakuacji, w razie, gdyby coś poszło nie tak, jak zaplanowaliśmy. W tej książce znajdziecie kilka rozdziałów poświęconych Mungowi. Może nam to pomóc. Podobnie jest z tymi książkami. — Wskazałem dłonią na pozostałe dwa tomiska. — Mamy dość ograniczone środki, dlatego chwytam za wszystko, co może chociaż w najmniejszym stopniu przybliżyć nad do Petera.
Nagle Valentine zerwała się z miejsca jak oparzona. Kiedy mówiłem, dostrzegłem kątem oka, że wydaje się bardziej zamyślona i niż zwykle. Krukona zarzuciła swoją torbę na ramię, w przelocie cmoknęła Syriusza w policzek i, zanim opuściła bibliotekę, odparła:
— Muszę szybko coś sprawdzić, wybaczcie.
Poczułem ukłucie złości. Produkowałem się, starając coś ustalić, a ona tak po prostu postanowiła nas zignorować i wyjść w trakcie spotkania... Przekląłem ją w myślach, po czym podsunąłem jedną z ksiąg w kierunku Syriusza.
— Przejrzyj ją i zapisz informacje, które mogą nam pomóc, mam nadzieję, że rozumiesz o co chodzi — mruknąłem, a chłopak włożył książkę pod pachę. — Wracaj już do tej łazienki. Postaramy się odwiedzić cię z Jamesem, coś wymyślimy. My zajmiemy się tymi cegłami i mam nadzieję, że uda nam się opracować jakiś plan.
Westchnąłem ciężko, zdając sobie sprawę, że, mimo naszych starań, mogliśmy skończyć z niczym. Jedyne, czego byłem pewny to tego, że musimy to zrobić zanim zaczniemy zdawać SUM-y. Przeszedł mnie dreszcz, gdy zorientowałem się, że został do nich zaledwie miesiąc...
*
Kilka dni później Syriusz opuścił skrzydło szpitalne, jednak nie poczyniliśmy żadnych postępów jeśli chodziło o nasz plan dotyczący Petera. Przeliczyłem się, sądząc, że książki, które znalazłem dostarczą nam tyle wiedzy, ile było potrzebne, by nie popełnić żadnej gafy przy dostawaniu się do Świętego Munga. Okazało się, że skończyliśmy jedynie z ogólnikami, których aktualność podważały daty wydania ksiąg.
Zachowanie Valentine nie uległo zmianom i, prawdę mówiąc, miałem wrażenie, że nie ma ochoty się więcej angażować w nasz plan i jedynym co ją przy nas trzymało był Syriusz. Na spotkaniach nie wysilała się, częściej milczała niż nie, co było do niej kompletnie niepodobne. Starałem się jednak wciąż robić swoje, nieprzejmując się jej humorami.
Nigdy nie sądziłem, że zdołałam tak bardzo się w coś zagłębić, a jednak... Myśl o SUM-ach nawiedzała mnie od czasu do czasu, ale szybko odsuwałem ją na bok, pamiętając o priorytetach. Widziałem oczami wyobraźni reakcję rodziców, gdyby zobaczyli, co robię — zawiedzioną minę ojca i zmartwione oczy matki, drżącej o moją przyszłość. Byłem zaślepiony swoim celem, desperacko pragnąłem zobaczyć swojego najlepszego przyjaciela, porozmawiać z nim, wyjaśnić wszystkie sprawy.
Chciałem tylko, by wszystko wróciło do normy.
Z tego powodu zamykałem się w murach biblioteki w każdej wolnej chwili, szukając jakichkolwiek informacji o Świętym Mungu, urokach i ich konsekwencjach. Byłem w amoku, otoczony mgiełką żalu i bezsilności, kiedy kolejny raz pozostałem z niczym.
I wówczas, pewnego chłodnego, majowego wieczoru, gdy słońce chowało się za horyzontem, a ja wciąż zajmowałem swój stolik w bibliotece, zjawiła się przy mnie Valentine. Podeszła wolnym krokiem, a jej cała twarz promieniała od uśmiechu. Zmarszczyłem brwi na jej widok.
— Witaj, Luniaczku — mruknęła, a ja spojrzałem nią spode łba. Stała przede mną, przestępując z nogi na nogę. Wydawała się być bardzo zadowoloną z siebie.
— Nie nazywaj mnie Luniaczkiem — wycedziłem, starając się przy tym zachować pozory grzeczności.
Westchnęła ciężko, odsuwając krzesło naprzeciwko mnie. Opadła na nie z lekkością piórka i oparła się łokciami o blat stolika.
— Za moment powinni się tutaj pojawić Syriusz i James — mruknęła, kreśląc palcem koła na jednej z moich kartek. — Powiedzmy, że mam dla was małą niespodziankę.
Przetarłem zmęczone oczy i popatrzyłem na nią spojrzeniem proszącym o spokój i przeniosłem wzrok na swoją książkę.
— Wybacz, ale nie jestem w humorze na gierki — odburknąłem, po czym, nie mogąc się powstrzymać, dodałem: — Zwłaszcza z tobą.
Valentine zdawała się nie słyszeć moich słów lub je ignorowała. Wciąż sprawiała wrażenie niezrażonej. Zaczęła huśtać się na swoim krześle, a na czekałem na moment, w którym wiekowy, biblioteczny stołek straci jedną z nóg.
Mijały minuty, które zdawały się dłużyć niemiłosiernie. Czułem na sobie wzrok Valentine i slyszałem jak ze zniecierpliwieniem wystukuje palcami na blacie jakiś rytm. Niemal byłem w stanie poczuć na skórze lepki dotyk niezręczności, jaka nas w owych chwilach otaczała.
Wziąłem głęboki wdech, licząc w myślach do dziesięciu, po czym ze świstem wypuściłem z ust powietrze. Błagałem w myślach, aby pojawili się już Syriusz i James, a kiedy wreszcie nadszedł ten moment, poczułem ulgę.
— Coś się stało, Valentine? — zapytał na powitanie Syriusz i cmoknął Krukonkę w policzek. — Twoja siostra mówiła, że potrzebujesz nas i mamy tu przyjść jak najszybciej.
Popatrzyłem na dziewczynę badawczo. Miałem wielką nadzieję, że Valentine oszczędzi nam swoich gierek i powie bez zbędnych ceregieli, o co jej chodzi. Ona jednak milczała przez dłuższą chwilę, po czym zaczęła grzebać w swojej torbie. Nasza trójka wpatrywała się w nią z wyraźnymi iskierkami zniecierplieiwienia w oczach. W końcu wygrzebała i rzuciła na blat duży zwitek pergaminu.
— Nie musicie dziękować — odparła dumnie, odsuwając torbę na bok. — Remusie, zobacz, co tam jest.
Niepewnie wysunąłem rękę do przodu i wziąłem zwitek. Rozprostował go. Minęła chwila nim dotarło do mnie, co mam przed sobą.
— Jak?! — zapytałem, zająkując się przy tym. — Merlinie, Valentine! Przecież to dokładny plan Świętego Munga! Wszystkie wejścia, rozkład pięter, sale, nawet schowki!
Dziewczyna uciszyła mnie, kładąc palec na ustach. James i Syriusz od razu pojawili się za moimi plecami i, podobnie do mnie, nie kryli zdziwienia. Valentine obserwowała nasze reakcje, uśmiechając się jedynie.
— Merlinie, powiedz jak to zdobyłaś! — odparł James, zajmując miejsce obok Krukonki, a ja i Syriusz przytaknęliśmy zgodnie.
Rozłożyła ręce i wzruszyła ramionami.
— Ostatnio, po dość długiej przerwie, zaczęłam znowu korespondować z moją najstarszą siostrą. Hanna jest stażystką na oddziale, gdzie zajmują się urazami magizoologicznymi — odparła powoli. — Zachowała się wobec naszej rodziny paskudnie... Nie mieliśmy z nią kontaktu przez długi czas. Ciężka sprawa... Tak czy siak, musiała mi jakoś wynagrodzić swoje zachowanie i namówiłam ją, by zdobyła dla mnie coś takiego. Prosiłam też, by dowiedziała się co z Peterem, ale nie mogła tego dla mnie zrobić, ponieważ nie ma jeszcze wglądu do dokumentacji szpitala. Szczególnie, że Peter przebywa na odziale zamkniętym, który jest dodatkowo strzeżony. To zwiększa szanse, że ktoś mógłby ją przyłapać. Zaczęliby węszyć i nasz plan spaliłby na panewce, a ona straciłaby pracę... Myślę jednak, że to już coś! Możemy opracować drogę do Petera! Może udałoby mi się jeszcze wyciągnąć z Hanny jakieś informacje o Mungu, musicie mi tylko powiedzieć, co będzie nam jeszcze potrzebne.
Pierwszy raz odkąd znałem Valentine miałem szczerą ochotę, by ją uściskać. Dotarło do mnie, że jej milczenie i sceptyczne nastawienie do moich koncepcji było spowodowane tym, że sama starała się zdobyć dla nas ważne informacje. Domyśliłem się, że nie było to nic pewnego, więc nie chciała rzucać słów na wiatr i robić mi nadziei.
— Nie wiem, jak mam ci dziękować, Valentine — szepnąłem, uśmiechając się. — Sądziłem, że... Byłem głupi, jak mogłem tak w ogóle pomyśleć. Jesteś wspaniała.
Krukonka podniosła się i uroczo ukłoniła, dygając nogą.
— Do rzeczy — mruknął James. — Musimy coś wreszcie ustalić, mamy niewiele czasu.
*
Kolejnym dniem była sobota, która upłynęła nam pod znakiem opracowywania planu. Na zewnątrz było już ciepło, więc przenieśliśmy się nad jezioro, by nie wzbudzać podejrzeń osób, które przychodziły do biblioteki. Zbliżały się SUM-y, więc, jak co roku, szkolna czytelnia przeżywała czas rozkwitu.
Jak zwykle zajęliśmy swoje miejsce pod rozłożystym drzewem, umieściliśmy plan Świętego Munga przed sobą i zaczęliśmy myśleć. Byłem głową operacji, nakreślałem ołówkiem cienkie linie, które imitowały możliwe drogi. Minęło kilka godzin, nim wybraliśmy tę, która sprostała naszym oczekiwaniom i wydawała się najbezpieczniejszą z opcji. Było to nasze pierwsze, małe zwycięstwo, z którego wszyscy bardzo się cieszyliśmy. Mieliśmy jednak świadomość, że to dopiero początek naszej drogi do Petera.
Kolejną kwestią, która czekała na rozwiązanie był sposób, w jaki dostaniemy się do Świętego Munga. Na początku James zaproponował teleportację, ale po burzliwej dyskusji odrzuciliśmy ten pomysł definitywnie ze względów bezpieczeństwa. Aportacja na kilka czy kilkanaście stóp była czymś zupełnie odmiennym od tej na kilkadziesiąt mil... Towoarzyszyłoby jej zbyt wielkie ryzyko, które przecież chcieliśmy za wszelką cenę zminimalizować. Kolejna opcja była równie ryzykowna, jak głupia. Wpadłem na pomysł, że dostaniemy się do Hogsmeade za pomocą wierzby bijącej, a stamtąd ruszymy na miotłach do Londynu.
— To nierealne — odparł natychmiast Syriusz. — Droga jest zbyt długa, my mamy tylko dwie miotły. Musimy się spieszyć, by nikt nie zorientował się, że zniknęliśmy. Mamy maksimum pół dnia na realizację naszego planu.
Przytaknąłem zrezygnowany.
— Dobrze, nieważne — mruknąłem. — Wymyślimy coś innego. Nie mamy innego wyjścia.
Zapadła cisza. Po raz kolejny rzuciłem okiem na plan Świętego Munga i czarny krzyżyk, którym oznaczyłem wejście na oddział zamknięty.
— Musimy zaryzykować — powiedziałem, jakby cała ta akacja była partyjką w czarodziejskie szachy. — Pojedziemy ekspresem do Londynu. Nie będzie w nim wielu ludzi, znajdziemy jakiś przedział na końcu i będziemy liczyć na cud, że nikt nie uzna tego za podejrzane.
*
Dzień później spotkaliśmy się w tym samym miejscu, mając już zarys naszego planu. Po długiej naradzie ustaliliśmy datę — siódmego czerwca, a następnie szczegółowo opisaliśmy, krok po kroku, co zamierzamy zrobić. Od realizacji naszego planu dzieliło nas sześć dni. Zdecydowaliśmy, że dostaniemy się do Hogsmeade w sobotni poranek, zaraz po śniadaniu. Najbardziej martwiła nas kwestia bijącej wierzby. Zwykle to właśnie Peter, pod postacią szczura, wślizgiwał się między gałęzie i unieruchamiał ją. Tym razem Syriusz zapewniał, że on da radę to zrobić, jednak obawiałem się, że coś może pójść nie tak.
Po dotarciu do wrzeszczącej chaty mieliśmy zamiar udać się jak najszybciej na stację, a następnie do Londynu. W Świętym Mungu zaplanowaliśmy użyć peleryny niewidki, a Valentine eliksiru wielosokowego z dodatkiem włosów własnej siostry, z którą zamierzała się spotkać na miejscu i podstępem wyrwać jej mały kosmyk.
Wszystko wydawało się takie nierealne, gdy mówiliśmy o tym, patrząc z boku. Rzeczywistość była ponura i smutna. Nasz plan mógł legnąć w gruzach, było tak wiele rzeczy, które mogły pójść nie tak, jak powinny, więc moje obawy o drobnostki były zupełnie irracjonalne...
*
Tego samego dnia kładłem się do łóżka z ciężkim sercem. Kiedy James i Syriusz pochrapywali już cicho, ja leżałem, wpatrując się w baldachim mojego łoża. Targał mną tysiąc sprzecznych emocji. Analizowałem nasz plan, będąc świadomym, że ma wiele luk i przeoczeń. Zbyt wiele. Mieliśmy po piętnaście lat, dysponowaliśmy półśrodkami i potwornie małą ilością czasu, a powodzenie naszej akcji było poddane poważnym wątpliwościom. Wtedy właśnie poczułem nagły przypływ rezygnacji.
— Może to rzeczywiście nie jest zbyt dobry pomysł? Może lepiej zrezygnować, zaufać Dumbledore'owi? — zapytał cichy głosik w mojej głowie, a ja zacisnąłem mocno zęby.
Wtedy przypomniały mi się słowa mojej matki. Kilka lat wcześniej, kiedy zostałem zaatakowany przez wilkołaka, na moich barkach zaczął ciążyć dożywotni wyrok. Tuliła mnie wtedy, płacząc razem ze mną.
— Może tak miało być? Remusie, to nie koniec świata. Jesteś mądrym i dzielnym chłopcem i wiem, że sobie poradzisz, choćby na twojej drodze pojawiło się jeszcze tysiąc innych przeciwności — powiedziała wtedy, jąkając się.
Wydawało mi się to tak bardzo błache i puste, jednak pozostało w mojej pamięci na bardzo długi czas. I może rzeczywiście o to chodziło... O wszystkie niepowodzenia i niespodzianki fundowane przez przeznaczenie, z którymi musieliśmy się pogodzić i dążyć dalej do naszego celu. O szalone plany i próby, które mogły prowadzić w różne miejsca, niekoniecznie te dobre, a mimo to stanowiły warunek do spełnienia naszych pragnień. Byłem pewny, że chcę znać prawdę o Peterze. W tamtej chwili przestałem się wahać i martwić. Nie mogliśmy zrobić więcej.
____________
Wracam do formy! Rozdział nieco dłuższy niż zwykle, chociaż nie czuję, by był wyjątkowej jakości. Co do planu Remusa — nie chciałam opisywać go do tej pory dokładnie, chciałbym trochę zaszaleć przy opisywaniu realizacji akcji “Peter”, a nie przepisywać dokładnie to, co jest tutaj. Mam nadzieję, że rozumiecie, o co mi chodzi, bo jestem kompletnym zerem jeśli chodzi o tłumaczenie. ;)
Dajcie znać, co sądzicie i jak zapatrujecie się na kolejne rozdziały. Miałam w planie zakończyć to opowiadanie na około dwudziestu rozdziałach, ale, szczerze mówiąc, nie mam pojęcia jak to będzie, mimo że wiem jak chce poprowadzić fabułę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top