Rozdział 11.

       Trudno było mi stwierdzić, jak długo byłem pozbawiony świadomości. Kiedy się ocknąłem, leżałem na noszach, które lewitowały kilka cali nad zamkową posadzką. Wciąż znajdowałem się tym samym miejscu, w którym wydarzyło się coś, co z pewnością pozostanie w mojej pamięci na długi czas.

       Po jakimś czasie, który zdawał się być wiecznością zdołałem zebrać siły i podnieść głowę, która wydawała się wyjątkowo ciężka. Wokół mnie rozgorzał chaos. Na korytarzu zebrał się tłum profesorów, którzy próbowali przepędzić z miejsca tłum gapiów w postaci zaciekawionych uczniów.

      — Proszę się rozejrzeć! — Niski głos Slughorna rozniósł się echem po korytarzu i sprawił, że zacisnąłem powieki najmocniej jak mogłem.

       Miałem wrażenie, jakbym chwilę wcześniej przeżył brutalne zderzenie z betonową podłogą, chociaż w rzeczywistości nie ruszałem się z miejsca od dłuższego czasu. Zmusiłem się by usiąść, a następnie stanąć na drżących nogach.

       — Panie Lupin, proszę się nie ruszać z miejsca — zawołała nagle pielęgniarka, podążając żwawo w moją stronę.

       — Nic mi przecież nie jest — wymamrotałem, kołysząc się lekko na nogach. — Chcę zobaczyć się z Syriuszem albo z Jamesem, gdzie oni są, co z nimi?

       Pielęgniarka zmusiła mnie, bym ponownie usiadł, po czym wyciągnęła swoją różdżkę. Wyczarowała plastikowy kubek, który po chwili wypełnił się wodą. Podała mi go, mówiąc spokojnym głosem:

       — Jesteś jeszcze w szoku, Remusie i powinieneś teraz odpoczywać. Nie miałam możliwości, by zabrać cię wcześniej do Skrzydła Szpitalnego, ale kiedy tylko sytuacja zostanie opanowała, dołożę wszelkich starań, byś pozostał tam przez najbliższe dni. — Próbowałem się sprzeciwić, ale na marne. Kobieta przerwała mi zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć. — Teraz wydaje ci się, że wszystko jest z tobą w porządku, ale kiedy minie trochę czasu, zobaczysz, że miałam rację. Zostałeś potraktowany łagodnym zaklęciem, co nie znaczy, że nie poniosłeś żadnych obrażeń.

       Spędziłem w lochach jeszcze kilkanaście minut. Kiedy mnie z nich zabierano, oczywiście na noszach, choć upierałem się, że jestem w stanie pójść na własnych nogach, tłum ograniczył się już tylko do nauczycieli i Petera, który siedział skrępowany pod ich czujnym okiem. Nie wyglądał na rozwścieczonego. Prawdę mówiąc, sprawiał wrażenie śmiertelnie wystraszonego. Zupełnie, jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, co zrobił. Przez kilka sekund udało mi się utrzymać z nim kontakt wzrokowy, ale zaraz potem on odwrócił głowę. Nie wiedziałem, czy mam rację, ale przez moment przeszło mi przez myśl, że Peter szczerze żałuje. Nic jednak nie wskazywało na to, by chłopak zamierzał się bronić.

        Przez całą drogę do Skrzydła Szpitalnego próbowałem dowiedzieć się, gdzie znajduje się James i Syriusz oraz czy z nimi wszystko w porządku. Pielęgniarka zbywała mnie, mówiąc, bym leżał spokojnie.

        — To nie jest dobry czas na wyjaśnienia — mamrotała co jakiś czas pod nosem, sprawiając, że miałem ochotę wykrzyczeć na cały głos “Ależ jest!”.

   ***

       Od mojego pojawienia się na sali musiało minąć ponad dwie godziny, bym mógł się czegoś w końcu dowiedzieć. W tym czasie przyjąłem porcję jakichś witamin, które wciśnięto mi w ręce, wypiłem niezliczoną ilość czarek wody i zdołałem co najmniej tysiąc razy doprowadzić pielęgniarkę do zdenerwowania.

       W końcu postanowiłem, że nie mogę dłużej czekać i wykorzystując chwilę nieuwagi, wymknąłem się na korytarz. Była już cisza nocna, a korytarze pogrążyły się w półmroku, więc wiedziałem, że nikogo z uczniów już nie spotkam. Narażałem się jedynie na wrzaski Fitcha, jednak w tamtej chwili było to dla mnie nieistotne. Nie potrafiłem już spokojnie czekać, będąc pozbawionym jakichkolwiek informacji o przyjaciołach. Nie miałem stuprocentowej pewności, że śpią spokojnie w dormitoriach i wszystko z nimi w porządku. Ostatni raz widziałem ich chwilę przed stratą przytomności, co doprowadzało mnie do jeszcze większych obaw.

        Szedłem szybko, ale ostrożnie. Wszechobecna cisza doprowadzała mnie do omamów. Kilkukrotnie wydawało mi się, że słyszę czyjeś przyciszone głosy, a zaraz potem okazywało się to tylko złudzeniem. Przystanąłem na chwilę, by się opanować. Wziąłem głęboki oddech  i ze świstem wypuściłem powietrze.

        Kiedy oddaliłem się na bezpieczną odległość od Skrzydła Szpitalnego, rzuciłem się biegiem po schodach, kierując się ku wieży Gryffindoru. Przeklinałem w myślach własną głupotę, kiedy po kilku minutach bose stopy zaczynały mi powoli kostnieć od nieustannego kontaktu z zimną, zamkową posadzką.

       Unikałem kontaktu z obrazami i szerokim łukiem omijałem sale lekcyjne, by nie kusić losu. Po prostu gnałem przed siebie, mając nadzieję, że hasło do pokoju wspólnego Gryfonów nie uległo zmienie.

       — Lukrecjowy pajac — wydyszałem, a Gruba Dama spojrzała na mnie z niesmakiem.

       — Co to ma znaczyć?! — krzyknęła kobieta, składając dłonie na piersi.

       Posłała mi oskarżycielskie spojrzenie, pod wpływem którego wymamrotałem:

        —  To wyjątkowa sytuacja, więcej nie będę pani niepokoił podczas ciszy nocnej... — Sam nie wierzyłem w swoje słowa i Gruba Dama chyba też nie, ale mimo to odsłoniła mi wejście, przewracając wcześniej oczami.

       Pokój wspólny domu Godryka był pogrążony w ciszy i półmroku. Trzaskający ogień tlił się w kominku, a jego płomienie stanowiły jedyne źródło światła. Na jednym ze stolików leżało kilka rozrzuconych kartek, a obok nich różdżka. Zdziwiłem się, że ktoś zostawił ją w Pokoju Wspólnym, ponieważ było to dość ryzykowny krokiem. Nie miałem jednak czasu, by się nad tym zastanawiać, więc od razu ruszyłem w kierunku schodów. Pokonałem już kilka pierwszych stopni, gdy usłyszałem za sobą odgłos zderzenie jakiegoś ciężkiego przedmiotu z podłogą. Odwróciłem się i ujrzałem świecznik leżący przy jednym z regałów. Westchnąłem cicho, wracając na dół. Kątem oka zauważyłem coś, co sprawiło, że zamarłem. Różdżka zniknęła. W tej samej chwili poczułem, jak zostaje przysiśnięta to moich pleców. Wstrzymałem na moment oddech.

       — Czego tutaj chcesz? — W pierwszej chwili poczułem, jak strach ściska mi gardło, ale zaraz potem zacząłem się szybko tłumaczyć.

       — Ja... Ja tylko chciałem porozmawiać. I... JAMES?

       Odwróciłem się szybko i zobaczyłem znajomą twarz. Potter schował różdzkę do kieszeni spodni, a pelerynę zwinął w kłębek i rzucił na stolik obok. Sprawiał wrażenie zabitego z tropu.

        — Remus... Masz szczęście, że nie zareagowałem szybciej! Siedziałem tu, bo nie mogłem spać, więc postanowiłem spróbować zrobić cokolwiek. Wystraszyłem się, kiedy wszedłeś! Co ty tutaj, na gacie Merlina, robisz? — zapytał, poprawiając okulary na nosie. — Nie powinieneś być w Skrzydle Szpitalnym? Z tego co mi powiedzieli, nie byłeś w stanie się samodzielnie poruszać...

       Skinąłem lekko głową, mówiąc niepewnie, że czuję się dobrze. Wiedziałem, że muszę się pośpieczyć, ponieważ nie miałem pewności co do tego, czy pielęgniarka już mnie nie szuka. Właściwie to nie było najmniejszych szans na to, by przez tyle czasu nie zorientowała się, że zniknąłem z sali. Z pewnością pierwszym miejscem, które sprawdziła była toaleta, a kiedy zorientowała się, że mnie w niej nie ma, skierowała się do wieży Gryffindoru. Gdzie indziej miałbym pójść? Być może była już blisko, dlatego przerwałem Jamesowi, mówiąc:

      — Powiedz mi lepiej, gdzie jest Syriusz i co się stanie z Peterem? 

       James popatrzył na mnie oczami, które przybrały kształt galleonów.

       — Nic nie wiesz? Nic ci nie powiedzieli? Naprawdę?! — spytał poważnym głosem.

       Pokręciłem głową i, prawdę mówiąc, powoli zaczynałem się bać tego, co mogę usłyszeć. Wziąłem głęboki oddech, a James w końcu wykrztusił:
  
       — Kiedy straciłeś przytomność, Peter wpadł w prawdziwy szał. Rzucił zaklęciami na oślep, krzyczał... Zrozumieliśmy, że nie robi tego z własnej woli. To musiała być klątwa, nie było innego wyjścia, więc stwierdziliśmy, że musimy go unieruchomić...

       Poczułem, jak moje nogi robią się jak z waty.

       — Ciężko mi powiedzieć, co stało się potem, ale Syriusz upadł na ziemię i nie poruszał się. Przybiegli nauczyciele, obezwładnili Petera, A Syriusz nadal leżał jak posąg na ziemi. Próbowałem go ocucić, ale na nic... Oberwało mu się kilkoma mocnymi zaklęciami, które stworzyły mieszankę wybuchową.

       Przed oczami pojawiły mi się mroczki.

       — Zabrali Syriusza do Świętego Munga i od tamtej pory nie dostałem żadnej informacji o jego stanie. Wiem tylko, że sprawa nie wygląda dobrze.

---
Witam po przerwie. (: Mam nadzieję, że ktoś tu jeszcze został. :D

      

      

      

      

      

 

      

      

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top