Rozdział 1.

       Blady księżyc oświetlał zamkowe błonia, jednak nie na tyle dobrze, bym mógł w porę zauważyć ten cholerny korzeń, który znikąd pojawił się na mojej drodze. Runąłem na wilgotną, usianą pożółkłymi liśćmi trawę, przeklinając pod nosem. Słyszałem w oddali znajomy, skrzekliwy głos Filcha, który nie omieszkał rzucenia w moja stronę wiązanki przekleństw. Mężczyzna stał na jednym ze stopni zamkowych schodów, krzycząc, bym nie ruszał się z miejsca, jednak zignorowałem jego rozkaz. Pozostało mi tylko wierzyć, że dzielący nas dystans nie pozwolił mu zobaczyć mojej twarzy, kiedy kaptur peleryny zsunął mi się z głowy. Podniosłem się szybko, poprawiłem odzienie i rzuciłem biegiem w stronę Zakazanego Lasu, od którego dzielił mnie jeszcze spory kawałek drogi.

       Krzyki Filcha po chwili ucichły, jednak czułem, że nie wyniknie z tego nic dobrego. Nim jeszcze wbiegłem w gęstwinę drzew, gdzie natychmiast otulił mnie mrok, przystanąłem na dosłownie kilka sekund i spojrzałem na zamek. Światła w oknach już pogasły, tylko gdzieniegdzie można było je ujrzeć. Zamek pogrążał się powoli we śnie. Instynktownie mój wzrok zatrzymał się na wieży Gryffindoru i po raz kolejny przez myśl przeszło mi, że nigdy nie zasługiwałem na szczęście, jakim los obdarzył mnie w chwili, kiedy Tiara Przydziału zdecydowała, że trafiam do Gryffindoru. Likantropia skazywała mnie na inne, gorsze życie — w wiecznym ukryciu. Stałem się potworem, który nie powinien mieć do czynienia z dobrocią, jakiej doświadczyłem ja...

       Przełknąłem gulę stojącą mi w gardle, ruszając biegiem w głąb lasu.

      Trochę trwało, nim moje oczy zdążyły przywyknąć do ciemności, a mimo to nie zatrzymywałem się ani na moment. Na oślep podążałem przed siebie z wyciągniętymi rękoma, odgarniając gałęzie i złe myśli ze swojej drogi. Chciałem zaszyć się w głębi lasu, z dala od Hogwartu. Mimo chłodu, jaki panował tamtej nocy, zdarłem z siebie pelerynę i cisnąłem ją pod najbliższ krzew. Wolałem nie myśleć, co by się stało, gdybym następnego dnia wkroczył w niej do szkoły i zobaczyłby mnie Filch. Serce tłukło mi się w piersiach tak nerwowo, zupełnie jakby miało z nich za chwilę wyskoczyć, a mój ciężki oddech był jednym z niewielu odgłosów, przerywających ciszę nocną. Z każdym kolejnym momentem czułem się coraz gorzej. Zaczynało szumieć mi w głowie, obrazy rozmywały się przed oczami i nie sposób było rozpoznać w nich dokładnych kształtów, a każdy głośniejszy dźwięk odbijał się o ściany mojej czaszki ze zdwojoną siłą. Przyśpieszyłem kroku, ale nogi odmawiały mi posłuszeństwa. W jednej chwili kolejny raz wylądowałem z twarzą przyciśniętą do zimnego gruntu. Przeczołgałem się pod najbliższe drzewo i oparłem o jego pień. Mimowolnie osunąłem się i wpatrując się bezczynnie w wiązki bladego, księżycowego światła, tańczące na mchu, oddychałem ciężko, a powieki ciążyły mi niemiłosiernie. Po chwili zapadła całkowita ciemność.

*

       Ocknąłem się kilka godzin później, czując gdzieś w oddali smród zgnilizny mieszkający się z delikatną wonią męskich perfum, promieniujący ból w okolicach kostki i dotyk czyjejś lodowatej dłoni, zaciskajacej się na moim przedramieniu. Poruszyłem się niespokojnie. Otworzyłem oczy, a pierwszym, co zarejestrowałem, była czupryna ciemnych loków. Syriusz zawiesił głowę nad moją twarzą tak, że kilka kosmyków jego przydługich włosów opadało na moje policzki i byłem w stanie dokładnie poczuć ich subtelny zapach. Spoglądał na mnie zaniepokojonym wzrokiem swoich ciemnych oczu.

       — Co tak cuchnie? — wymamrotałem po chwili, krzywiąc się.

       — Mam nadzieję, że to nie ode mnie — odparł śmiertelnie poważnie Syriusz.

       Zamrugałem kilkukrotnie, podpierając się na łokciach. Było mi potwornie zimno, całe moje ciało pokryło się wypustkami, chociaż zostałem przykryty znajomym, szkarłatno-złotym sweterem. Nie zdawało się to na nic, ponieważ zarówno spodnie, jak i koszula, założone poprzedniego dnia były postrzępione i odsłaniały więcej, niż zakrywały. Mimo że bardzo starałem się ukryć zawstydzenie, sądzę, że Syriusz i tak zdołał je dostrzec w moim błądzącym niespokojnie wzroku.

       Odchrząknąłem, starając się podnieść, jednak w chwili, gdy stanąłem na prawej nodze, ból, do którego zdołałem już odrobinę przywyknąć, przybrał na sile. Syknąłem cicho i już po kilku sekundach z powrotem osunąłem się na ziemię. Siedziałem, sunąc palcami po swojej zaczerwienionej nodze. Prócz licznych zadrapań, które, swoją drogą, miałem na całym ciele, zauważyłem, że moja kostka była okropnie opuchnięta. Skrzywiłem się, wzdychając.

       Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się, bym całkowicie stracił świadomość podczas pełni, więc mój stan wprawił mnie w lekkie zakłopotanie. Zazwyczaj znosiłem ją dobrze, w każdym razie zachowywałem zdrowy rozum i w pewnym stopniu byłem w stanie się kontrolować. Dobrze przyrządzony eliksir tojadowy w połączeniu z towarzystwem przyjaciół, którzy tłumili moje wilkołacze zapędy, czyniły cuda. Rzecz z tym, że tego razu zabrakło tych drugich.

       — Wydaje mi się, że powinieneś być w Hogwarcie. Jak długo tu jesteś? — wymamrotałem i spojrzałem na przyjaciela podejrzliwym wzrokiem. — Wróciłbym do zamku sam.

       Szatyn wywrócił oczami.

       — Też tak sądziliśmy, ale gdy dochodziła ósma, a po tobie nie było śladu, postanowiliśmy pójść na zwiady — wyjaśnił spokojnie. — Szkoda tylko, że James i Peter zostali przyłapani przez Filcha. Ja zdążyłem wymknąć się niezauważony — dodał dumnie, po czym kontynuował: — I jeszcze raz przepraszam, że musiałeś przechodzić przez to sam. Merlinie, nie mogliśmy przewidzieć, że nasza trójka dostanie ten cholerny szlaban akurat tego cholernego wieczora.

       — To drobiazg, przecież wiesz. Właściwie, to całkowiem dobrze sobie bez was poradziłem — odparłem, uśmiechając się słabo.

— Właśnie widzę — skwitował głosem ociekającym w powątpiewanie. — Tak, czy siak, musimy wrócić do Hogwartu. Powinieneś trafić do Skrzydła Szpitalnego.

       Potrząsnąłem szybko głową, nie potrafiąc sobie tego wyobrazić.

       — Drogi Syriuszu, nie wiem, czy wiesz, ale ból nogi nie pozwala mi na chodzenie, wyglądam jak bezdomny gnom, a o tej porze na korytarzach jest pełno ludzi. Ciekawa mieszanka, nie uważasz?

       Kąciki ust Blacka powędrowały ku górze. Chłopak podrapał się za uchem. Po chwili oświadczył z dumą:

       —  Mam świetny pomysł.

        Kiwnąłem głową na znak, by kontynuował.

       — Zawsze mogę cię tu zostawić.

       Podniósł się z ziemi, otrzepał ubranie i ruszył, pozostawiając mnie samemu sobie w środku wielkiego lasu. Usłyszałem jedynie ciężkie kroki i szelest łamanych gałęzi. Spojrzałem na odchodzącego Syriusza z niedowierzaniem.

       — Dobra, stój! — zawołałem po dłuższej chwili, gdy szatyn powoli znikał z mojego pola widziania. — Wracaj tutaj natychmiast!


       Stłumione parsknięcie doleciało do moich uszu. Po chwili Syriusz pojawił się ponownie obok mnie. Pochylił się i w ciągu kilku sekund postawił mnie na nogi, przy czym tę prawą musiałem zgiąć w kolanie i trzymać kilka centymetrów nad ziemią. Dla bezpieczeństwa chwycił mnie w pasie.

       — Gotowy? — mruknął pod nosem.

       Kiwnąłem głową.

        Poruszaliśmy się na tyle szybko, na ile pozwalała mi niesprawna noga. Czyli potwornie wolno. Nierówny grunt i wszechobecne gałęzie dodatkowo utrudniały dotarcie do szkoły. Mimo wysiłku, jaki Syriusz musiał włożyć, by mnie przetransportować, nie narzekał. Szliśmy w całkowitym milczeniu, stykając się biodrami. Dopiero wówczas, gdy odeszliśmy na kilkadziesiąt stóp od miejsca, w którym mnie zastał, zobaczyłem i poczułem dokładnie coś, co zniesmaczyło mnie na tyle, bym musiał uwolnić się z jego uścisku. Przy jednym z dzikich krzewów leżał rozszarpany szop, nad którym krążyło stado much. Wzdrygnąłem się, czując jak moje nozdrza drażni paskudny fetor. Przekląłem w myślach wystrzone zmysły. Zapach zdawał się być nieznośny jeszcze kiedy znajdowałem się z dala od zdechłego zwierza, więc stojąc tuż obok miałem ochotę zwrócić swoją wczorajszą kolację. Oparłem się o najbliższy pień, czując jak wstrząsają mną torsje. Kilka chwil później zwymiotowałem tuż pod nogi stojącego obok przyjaciela.

       — To najprawdopodobniej twoja robota — odparł złośliwie, zatykając nos i odsunął się ode mnie na kilka stóp.

       Spojrzałem na szatyna z niedowierzaniem wymalowanym na twarzy. Miałem zamiar coś powiedzieć, jednak kolejna fala torsji nadeszła zdecydowanie za szybko. Kątem oka zauważyłem, jak na jego twarz wpełza grymas. Czułem się coraz bardziej zażenowany całą tą sytuacją.

       — Chodźmy już lepiej — zasugerowałem po chwili, wycierając wierzchem dłoni usta. — Gdziekolwiek, byle daleko stąd.

       Starając się uniknąć wejścia w kałużę wymiocin, Syriusz zbliżył się do mnie. Zarzuciłem rękę na jego barki, on natomiast ponownie mnie objął.

       Nie byłem w stanie stwierdzić, ile czasu zajęła nam wędrówka, jednak kiedy tylko zza drzew zaczęły powoli wyłaniać się strzeliste wieże zamku, oboje odetchnęliśmy z ulgą. Mimo chłodu, jaki panował na zewnątrz, czułem nieprzyjemne ciepło. Kropelki potu spływały po moich plecach i powoli zaczynało brakować mi sił, więc radość, jaka towarzyszyła mi w momencie ujrzenia Hogwartu była wielka. Sądzę, że Syriusz zgodziłby się ze mną, gdybym go tylko o to wówczas zapytał.

       — Wreszcie — jęknął Black, gdy stanęliśmy na zamkowych
błoniach.

_______________
YAY!
Dajcie znać, co sądzicie, ponieważ poświęciłem mu mnóstwo czasu i energii. (:

Pst, szukam kogoś, kto zna się na rzeczy i zrobi mi ładną okładkę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top