♛ 6
Willow przemierzała szpital spokojnym krokiem. W głowie usiłowała ułożyć sobie ładne zdanie z przeprosinami. Rozmowa z Rosalie, choć krótka i treściwa, dała jej dużo do zrozumienia.
Powinna pogodzić się z Carlisle'em i w końcu doprowadzić do szczerej rozmowy. Zapytać, dlaczego tak bardzo obawia się adopcji. Może dzięki temu i ona spojrzy na całą sytuację trzeźwo i cały pomysł jakoś straci dla niej wartość? Przynajmniej tak usiłowała sobie wmówić.
Mijała znajome korytarze. Zbliżała się do oddziału położniczego, przez który zwykle przechodziła. Lubiła patrzeć na noworodki. Były takie słodkie i bezbronne.
Tym razem jednak, wchodząc do korytarza ze sławną szybą, za którą znajdowały się niemowlęta, zamarła. Rozpoznała kobietę, która stała i wpatrywała się we wnętrze sali noworodków.
Willow przetarła oczy jakby w obawie, że się myli. Jednak nawet gdy podeszła bliżej i odzyskała ostrość widzenia, pani Darlow wciąż tam stała.
Cullen chciała stamtąd odejść. Jak najszybciej uciec. Nie chciała, aby doszło do konfrontacji, na którą nie miała siły. Margaret chyba też nie.
Planowała cichutko wyminąć kobietę. Praktycznie wstrzymała oddech, by jej nie przeszkadzać.
Willow jednak nie udało się wymknąć, a po chwili kobieta patrzyła na nią pełnymi łez oczami. Cullen nie potrafiła tak po prostu odejść.
— Kiedy przyjechałam tutaj kilka dni temu... wiedziałam, że... gdzieś ostatnio słyszałam nazwisko Cullen...
Brunetka stała i w ciszy słuchała kobiety. Nie wiedziała, czym zasłużyła sobie na to nagłe zainteresowanie. W końcu całkiem świadomie nazywała Darlow zołzą. Stanie na środku korytarza i wysłuchiwanie praktycznie obcej kobiety nie było zbyt komfortowe. Willie jednak usiłowała zrozumieć staruszkę i grzecznie słuchała tego, co ma do powiedzenia.
— Doktor Cullen obiecał mi, że zrobi wszystko, by ocalić moją Eve...
Willie uśmiechnęła się smutno. Odważyła się położyć dłoń na ramieniu kobiety. Ten gest zburzył wewnętrzną barierę Margaret. Kobieta nie była w stanie dłużej poradzić sobie z bólem, żalem, który towarzyszył jej nieprzerwanie od kilku dni. Drżała o życie swojego dziecka, wnuczki. W całym tym nieszczęściu nie miała choćby jednej osoby, która mogłaby ją wspomóc, przytulić.
— Tylko ona mi pozostała... poza nią nie mam już nikogo na świecie... jeśli ona umrze...
— Nie umrze... — Willow pokręciła głową. — Carlisle zrobi wszystko, by ją ocalić.
— Wciąż to sobie powtarzam... — Margaret w końcu odsunęła się od Willow. — Spójrz... — szepnęła, wskazując palcem dzieciątko za szybą.
Willie przyjrzała mu się uważnie. Było większe niż pozostałe i podłączone do zdecydowanie większej ilości aparatury.
— Cz-czy to... pani...
— To moja wnuczka, Millie. Mówią, że jest dobrze, ale co chwilę wykonują jej masę badań...
Willie powoli kiwała głową, przyglądając się ze smutkiem małej istotce. Już straciła ojca, nie wiadomo, czy nie straci matki. Nie zdążyła nawet poznać jednej z najważniejszych osób w życiu.
— Spokojnie... — powiedziała, nie odrywając wzroku od maleństwa. — Dzieci są silniejsze, niż wyglądają. To mali wojownicy.
Margaret wpatrywała się w niemowlę, podłączone do aparatury. Pokochała Millie od pierwszego wejrzenia. Chyba dlatego, że tak bardzo przypominała jej Eve.
— Jest kopią swojej matki.
— To dobrze — uśmiechnęła się Willie.
— Właśnie nie — szepnęła Darlow, ocierając kolejną łzę. Nie mogła znieść myśli, że będzie musiała patrzeć na Millie, tak bardzo podobną do swojej matki, gdy Eve już nie będzie. Nie wyobrażała sobie, aby codziennie patrzeć w oczy maleństwa, które do złudzenia przypominały o Evelyn. — Nie będę w stanie wciąż jej kochać, jeśli Eve nie przeżyje wypadku.
— P-pani Darlow, to...
— Nie. — Kobieta pokręciła głową, odwracając się przodem do Willie. Chwyciła ją za ramiona, wzrok utkwiła w jej ciemnych oczach. — Mówiłaś, że chcecie adoptować dziecko. Jeśli... jeśli mojej Eve się coś stanie... chcę, żebyście zajęli się Millie.
Pół godziny po dziwnej rozmowie z Margaret i tłumaczeniu kobiecie, że w szoku ludzie mówią różne rzeczy i powinna spojrzeć na całą sprawę, gdy emocje opadną, Willow wylądowała w gabinecie Carlisle'a.
Oczywiście wampira nie było w środku, ale brunetka nie kłopotała się poszukiwaniami, czy czekaniem na zewnątrz. Usiadła natomiast przy jego biurku i tępo wpatrywała się w ścianę.
Nie spodziewała się, że usłyszy od Margaret taką deklarację. W najśmielszych snach. Tymczasem siwowłosa brzmiała tak realnie, że aż w pewnym sensie przerażała Willie. Dziewczyna jednak nie chciała się tym na razie przejmować. Przecież matka Millie żyła.
Willow podniosła głowę, gdy drzwi gabinetu otworzyły się. Spodziewała się dostrzec Carlisle'a, jednak jej oczom ukazała się inna znajoma twarz.
— Witaj Willow! — zaświergotała blondynka, podchodząc bliżej. Wydawała się ucieszona obecnością Cullen, jednak brunetka nie była w stanie tego odwzajemnić. Wciąż pałała do lekarki nikłą sympatią. — Jak zdrowie? Rozumiem, że się leczysz?
Willow zamrugała. Niby z czego miała się leczyć?
— Próbowałam wyciągnąć coś od twojej ginekolog, ale zakrywa się tajemnicą — wyjaśniła Emma, a Willie czuła, że zgubiła się jeszcze bardziej. Nie miała pojęcia, o czym mówiła ta kobieta. — W sumie trochę się jej nie dziwię, w końcu taki przypadek nie zdarza się zawsze. Właściwie nigdy o nim nie słyszałam... Jakieś postępy?
Willow wciąż wpatrywała się w blondynkę, zupełnie nie rozumiejąc, o czym mówiła. Po chwili ciszy i niewyraźnej minie Cullen, Emma zaczęła rozumieć, że prawdopodobnie palnęła gafę.
— T-ty... — zaczęła, odgarniając jasne włosy z twarzy. Zrobiło jej się ciepło. — T-ty nic z tym nie zrobiłaś, tak?
— Niby z czym? — zapytała Willie, marszcząc brwi.
— Carlisle nie przekazał ci wyników badań? — upewniła się ponownie, a Willow nabrała ochoty, by zrzucić kobietę z krzesła. Mogła od razu powiedzieć, o co jej chodzi, a nie bawić się w kotka i myszkę.
Emma dostrzegła pulsującą niebezpiecznie żyłę Cullen i zabrała się do tłumaczenia.
— Podczas badań wyszło, że masz o trzy chromosomy więcej niż normalny człowiek. Nigdy nie spotkałam się z takim przypadkiem, ale podejrzewam, że to może być przyczyną twojej bezpłodności, Willow. Sądziłam, że Carlisle przekazał ci tę informację.
Willie przymknęła oczy, gdy poraził ją natłok informacji. Musiała wszystko poustawiać sobie w głowie. Pamiętała, czym są chromosomy, ale nie wiedziała, z czym łączy się ich nadwyżka. Nigdy nie wykonywała badań genetycznych i nie sądziła, że matka natura obdarzyła ją trzema dodatkowymi.
Poza tym Carlisle słowem nie wspomniał jej, że o tym wiedział. Zanim zdążyła zapytać samą siebie dlaczego, już znalazła odpowiedź.
Za żadne skarby nie chciał, by zaszła w ciążę. Gdyby dowiedziała się o chromosomach, szukałaby możliwości leczenia, a to znaczyło, że gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, byłaby w stanie urodzić dziecko.
— Okłamał mnie... — szepnęła, kierując ciemne spojrzenie na Emmę.
Kobieta nie dosłyszała, dlatego uśmiechnęła się niepewnie i pochyliła bardziej w stronę Willow..
— Proszę?
— Od jak dawna wiesz?
— Około dwóch lat... Sprawdzono próbki, które pobrano przy badaniach, które wtedy robiłaś.
Willow cudem opanowała łzy, zbierające się w jej oczach. Dwa lata. Dwa pieprzone lata, a Carlisle słowem się nie zająknął.
Cullen starała się go zrozumieć, naprawdę się starała. Bał się, że Willie może skończyć tak, jak Bella. Ze złamanym kręgosłupem i w pół żywa, ale do cholery jasnej mógł powiedzieć jej prawdę! Tymczasem on sam zdecydował za nich obojga.
— Willow, wszystko gra?
Słowa Emmy zadziałały na Willie, jak porażenie piorunem. Smutek i żal zastąpiła wściekłość. Skoro Carlisle mógł zataić prawdę, ona też.
— Gdybym chciała... — zaczęła powoli, wygodniej rozsiadając się w fotelu. — Na przykład... spróbować to leczyć...
— Bardzo chętnie się tym zajmę! — zawołała Emma, prawie podskakując w miejscu. — Musisz się tylko do mnie przepisać. Obiecuję, że znajdziemy sposób, by cię wyleczyć!
— Świetnie — syknęła Cullen, wstając. — Od razu to załatwię.
Nie czekając na odpowiedź Emmy wyszła z gabinetu i skierowała się wprost do rejestracji, aby przepisać się do blondynki. Może i nie myślała wtedy racjonalnie, może i będzie żałowała swojej decyzji, jednak w tamtej chwili emocje nią władały. Spróbuje wyleczyć tą cholerną bezpłodność. Nawet bez pomocy Carlisle'a.
♛
— WYGRAŁAM NIEDŹWIEDZIU! — zawołała Willow, zeskakując z kanapy. Odrzuciła pada wprost na Emmetta i zaczęła podskakiwać w miejscu. Po raz pierwszy od kilku miesięcy udało jej się pokonać smoka szybciej, niż wampirowi. Uroczyście mogła wpisać to do Księgi Rekordów Cullenów.
— Fart — prychnął czarnowłosy. Był mistrzem gier i jeśli ktokolwiek prócz Jaspera z nim wygrał, był to fart. Hale natomiast zawsze stosował podstęp. — Powtórzmy rundę, a założę się, że będziesz ryczeć.
— Chyba śnisz — odpowiedziała Willow, opadając na kanapę obok wampira. Nie była na tyle głupia, by po raz drugi grać w tę samą grę. Nie była wybitna w PlayStation, a Emmett miał rację. Powtórka niechybnie oznaczała przegraną.
— Tchórzysz?
— Odszczekaj to! — Willow zmarszczyła brwi, wbijając w klatkę piersiową Emmetta palec wskazujący.
— Hau, mamo — wyszczerzył się, a Cullen w jednej chwili poczuła, jak krew się w niej zagotowała.
— Jesteś uziemiony, wielorybie — odparła brunetka, z gracją odgarniając włosy na plecy.
Emmett zmarszczył brwi, zastanawiając się nad sensem tego zdania. Willow naprawdę sądziła, że jakakolwiek próba nałożenia mu szlabanu skończy się powodzeniem?
— Chciałabyś, mątwo.
— Dla ciebie syrenko.
— Piranio.
— ODCINAM CIĘ OD PIENIĘDZY, FLĄDRO.
Tym razem Emmett ugryzł się w język. Pieniądze faktycznie były jedyną rzeczą, która mogła go w jakikolwiek sposób uziemić. Willow, odkąd wyszła za Carlisle'a, była upoważniona do wszelkich jego kont, jak również do wydzielania kieszonkowego pozostałym członkom rodziny. Oczywiście wszyscy inni poza Emmettem posiadali także jakieś własne dochody. On natomiast tracił je równie szybko, jak zdobywał, więc każdy wpływ od przybranych rodziców traktował z uwielbieniem.
— Nie zrobisz mi tego — syknął, wstając.
— A jednak. — Willow roześmiała się z wyższością. Założyła ręce na piersi i czekała na kolejny pomysł Emmetta.
— Niby na jak długo?
— Aż zmądrzejesz... czyli w twoim przypadku na kolejne pięćset lat.
— Willow, ale...
— Nie jęcz, bo zwiększę szlaban.
Emmett znów chciał oponować. Potrzebował pieniędzy, bo wszystkie swoje oszczędności zdążył wydać. Może nie kupował tak często, jak Alice, za to raz, a porządnie. Tydzień temu na przykład zakupił kartę kolekcjonerską Assassin's Creed za osiem i pół tysiąca dolarów. I oczywiście szczycił się tym interesem życia.
Wampir już otwierał buzię, ale zamknął ją natychmiast, gdy w drzwiach pojawił się Carlisle. Jeśli ktoś mógł cofnąć szlaban, to tylko on.
— Tryton mi pomoże — uśmiechnął się czarnowłosy, wskazując głową na blondyna, który wodził spojrzeniem od syna do żony. Kompletnie nie wiedział, o czym mowa.
— Tryton — prychnęła Willow, zerkając obojętnie na blondyna. Gdy tylko na niego spojrzała, negatywne emocje wróciły. — Co najwyżej Rak Sebastian.
— Co? — zapytali równocześnie obaj Cullenowie.
Willow pogratulowała sobie ich zdziwienia, które warte było największych pieniędzy. Uniosła podbródek wyżej i z gracją opuściła pomieszczenie.
Carlisle uważnie ją obserwował, aż do momentu, w którym zniknęła na górze. Miał cichą nadzieję, że tego dnia będzie miała lepszy humor i w końcu będą w stanie szczerze porozmawiać. Oczywiście na głupiej nadziei się skończyło.
Emmett przyglądał się całej sytuacji rozbawiony. Już otwierał buzię, by skomentować całość, ale Carlisle wyciągnął ostrzegawczo palec w jego stronę.
— Nic nie mów. Nic.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top