♛ 4

Rano, dopiero gdy Willow zobaczyła, że samochód Carlisle'a odjeżdża spod domu, odważyła się zejść na dół. Wciąż czuła się wykończona, przespała może ze dwie godziny.

Sięgnęła do lodówki, po byle jaki jogurt, byle tylko przestało jej burczeć w brzuchu. Przysiadła na jednym z krzeseł i mozolnie zabrała się za jedzenie swojego posiłku. 

Słowa Carlisle'a wciąż krążyły w jej głowie. Czuła się okropnie, słysząc jego oskarżenia. Zupełnie nie o to jej chodziło. Chciała po prostu spędzić z nim czas zwłaszcza, że w ostatnim czasie traktowali się dość chłodno. Znów pragnęła poczuć, jak okala ją jego miłość. 

Nie miała zamiaru szantażować go adopcją, czy w jakiś sposób fizycznie go do tego przekonywać. Szczera rozmowa, zrozumienie siebie wzajemnie. Tylko o tyle prosiła, tylko o tym marzyła. A on wciąż od tego uciekał. Nie rozumiała, dlaczego.

Willow oderwała spojrzenie od prawie pustego pudełka i spojrzała na Mozarta, wbiegającego do pokoju. Piesek oficjalnie już należał do Renesmee i choć często spędzał czas również w domu Willie, zawsze nocował z dziewczynką. Obecność Mozarta oznaczała także obecność jednego z sąsiadujących Cullenów. Willie szczerze miała nadzieję, że będzie to Bella. Nie chciała widzieć Edwarda, tym bardziej widzieć jego wyrazu twarzy mówiącego "a nie mówiłem".

Oczywiście życie było do kitu i postanowiło rzucać kłody pod nogi Willie za każdym możliwym razem. Nawet wtedy, a może szczególnie wtedy, gdy czuła się pokonana. Edward trzy sekundy później pojawił się w kuchni, siadając dokładnie po drugiej stronie blatu. 

Willow wciąż wygrzebywała z plastikowego pudełka resztki jogurtu.

Edward w końcu odważył się otworzyć usta, ale Willie wycelowała w niego łyżeczką, jednocześnie podnosząc na niego ciemne spojrzenie.

— Nie waż się tego mówić, bo powiem Emmettowi, żeby pomógł mi wydłubać ci oko... — ostrzegła.

Edward uśmiechnął się delikatnie, kręcąc głową. 

— Nie zamierzałem tego mówić.

— Och, to niespodzianka — mruknęła brunetka. 

— Chciałem zapytać, jak się czujesz? 

Willow westchnęła, drapiąc się po głowie. Owszem, Edward był wrażliwy i bywały sytuacje, że okazywał jej tę cechę. Czasami cieszyła się z tego powodu, bo odkąd ona i wampir pogodzili się, syn Carlisle'a dał się jej poznać jako dobry rozmówca. Jednak w tamtej chwili nic nie było w stanie poprawić jej humoru, nawet on.

— Pamiętasz, jak umierałeś, chorując na hiszpankę? — zapytała, opierając podbródek na dłoni.

Edward kiwnął głową.

— Wyobraź sobie, że dodatkowo przejechał cię trolejbus, przełknął i wyrzucił wieloryb, a dziewczyna rzuciła dla najlepszego przyjaciela — odparła, wstając. — Tak się czuję.

Spokojnym krokiem podeszła do zlewu, by umyć łyżeczkę. Wyrzuciła puste pudełko do kosza i posłała wampirowi znudzone spojrzenie. Edward jednak był w stanie rozpoznać w nich żal i cierpienie. Myśli Willow bardzo mu w tym pomogły. Nie dość, że czuła się zdruzgotana tym, co powiedział Carlisle, to jeszcze powoli zaczynała rozumieć, że jej marzenie nigdy się nie spełni. 

— Chcesz o tym porozmawiać? — zapytał cicho.

Willow uśmiechnęła się smutno. Podeszła do wampira i przytuliła go. Edward odwzajemnił uścisk.

— Dzięki Edek, może innym razem.

Carlisle spojrzał na wyniki Evelyn Johnson. Przedstawiały się gorzej, niż źle. Wypadek był okropny, z samochodu nie zostało zbyt wiele. Fred zginął na miejscu, jego żonę przywieźli w bardzo złym stanie. Blondyn spodziewał się, że nie przeżyje pierwszych dwudziestu czterech godzin, ale na szczęście się mylił. 

Po pierwszej nocy, w ciągu której serce trzydziestolatki nie przestało bić łudził się, że może z tego wyjdzie. Jednak wyniki, które dostał przed chwilą, nie pozostawiały złudzeń. Został jej maksymalnie tydzień życia. Miała zdrowe, silne serce, ale co z tego, gdy jej narządy na skutek obrażeń umierały. Jedyne co mógł zrobić, to wprowadzić ją w śpiączkę.

Carlisle opadł ciężko na krzesło, odrzucając dokumenty na biurko. Nie dość, że miał w pracy kiepski okres, to jeszcze cała sprawa z Willow nie dawała mu spokoju. 

Na samym początku ich znajomości postawił sprawę jasno. Sądził, że Willie ze względu na swoją bezpłodność pogodziła się z myślą, że w ich życiu nie pojawi się dziecko. Tymczasem ona wymyśliła, że adopcja będzie świetnym wybrnięciem z sytuacji.

Cullen starał się zrozumieć jej punkt widzenia, pragnienie. Chwilami sam łapał się na tym, że faktycznie rozumiał, że instynkt, który się w niej obudził utrudniał jej normalne funkcjonowanie. Willow miała jednak jedną zasadniczą wadę. Kierowała się emocjami, uczuciami. Gdzieś na szarym końcu całej listy znajdował się rozsądek. Chyba właśnie to było głównym powodem wszelkich nieporozumień, które zachodziły między Carlisle'em, a jego żoną. 

U niego rozsądek znajdował się na miejscu pierwszym. W porywach - drugim. 

Nawet, gdyby zgodził się adoptować dziecko. Wiedział, że to uszczęśliwiłoby Willow. Wystarczyło spojrzeć, z jaką miłością i zaangażowaniem opiekowała się Renesmee, z jaką adoracją wpatrywała się w małą Caroline. Adopcja niewątpliwie pomogłaby Willie, załatała pustkę w jej sercu, ale lata później musiałaby mierzyć się z odejściem dziecka, które szczerze pokochała. 

Patrzyłaby, jak dorasta tylko po to, by później zobaczyć, jak zamyka oczy, by już nigdy ich nie otworzyć? Carlisle nie mógł na to pozwolić. Wszystko, co robił, jego odmowa była podyktowana rozsądkiem. Willow przez wiele, wiele lat nie mogła poradzić sobie ze śmiercią własnej matki mimo, że Sarah zmarła, gdy dziewczyna miała osiemnaście lat. Niby była dorosła, jednak radziła sobie z całą sytuacją o wiele gorzej, niż młodszy Jacob. 

Mówią, że nie ma większego bólu, niż chowanie dziecka. Carlisle nie miał zamiaru się o tym przekonywać. I przyrzekł sobie, że dopilnuje, aby i Willie przez to nie przechodziła. Nawet jeśli mieliby się przez to kłócić do końca świata.

Willow wciąż biegła mimo, że zaczęło kropić. Daleko przed nią zamajaczyły pierwsze budynki.

Uśmiechnęła się na samą myśl o soczystym burgerze, bez pomidora. Dawno nie odwiedziła braci Winchesterów i najwyższą pora, by zmienić ten stan rzeczy. Zwłaszcza, że Carlisle powinien niedługo zjawić się w domu. Nie chciała go widzieć, nawet się z nim mijać. Zamierzała więc zrobić wszystko, by opóźniać swój powrót do domu.

Weszła do baru zdejmując słuchawki. Wprawdzie nie była ubrana wyjściowo, ale jakoś nigdy nie przejmowała się wyglądem. Zajęła swoje stałe miejsce przy ladzie i usiłowała wyglądać na wyluzowaną. Albo mnie zrozpaczoną. Cokolwiek, byleby nikt się jej nie pytał, jak się czuje. To groziło zbyt szybkim i zbyt intensywnym płaczem.

— Kogo moje oczy widzą! — uśmiechnął się szeroko Dean, rozkładając ramiona w drodze do dziewczyny. Zlustrował ją wzrokiem, dokładnie analizując sylwetkę, a właściwie połowę, która wyglądała zza lady. — Nasza śliczna Willow!

— Witaj Dean — odwzajemniła uśmiech. Gdy tylko ujrzała Winchestera, jakoś lżej się jej zrobiło na sercu. Wizyta w barze była naprawdę dobrym pomysłem.

— Opowiadaj skarbie, co u ciebie! — poprosił, opierając się szarmancko o blat. Podparł podbródek na dłoni, oczekując na najświeższe ploteczki. Uwielbiał ploteczki, choć nie był ich siewcą. Willie wiedziała, że cokolwiek mu powie, staruszek nie przekaże tego dalej. Był godnym zaufania spowiednikiem.

— Nic specjalnego — przyznała dość niepewnie. Aby zająć czymś drżące ręce chwyciła menu. Nie przykuwała jednak uwagi do tego, co znajdowało się w karcie.

— Ocho, widzę, że coś się dzieje, aniołku...

Uniosła wzrok na mężczyznę. Chwycił jej menu i odwrócił.

— Czytasz to do góry nogami.

Willow zaśmiała się nerwowo. Właśnie straciła swoją przygrywkę. Mogła dalej iść w zaparte, albo wymyślić wymówkę... albo też powiedzieć pół prawdę. Ostatnio Sam jej doradził, może i teraz mógłby jej pomóc? Tylko jak?

— Gdzie sprzedałeś Sama? — zapytała, odkładając kartę. Dość wstydu sobie narobiła.

— Uczy wnuka robić shake'i.

— Toby tu jest? — ucieszyła się Willie. Dawno nie widziała tego brzdąca. Pamiętała go dokładnie z biblioteki, później złamał sobie rękę i trafił do Carlisle'a na oddział. Był rezolutnym i mądrym chłopcem.

— Zarabia na konsolę. — Kiwnął głową Dean.

— Konsolę — uśmiechnęła się Willow. Coś jej to przypominało. — Nasi chłopcy też uwielbiają konsole... — mruknęła, nie do końca zdając sobie sprawę z własnych słów.

Dean zmarszczył brwi.

— Wasi chłopcy? — zapytał, dość niepewnie. Nie słyszał, by Willow ostatnim czasie była w ciąży, albo żeby rodziła... A o czymś takim na pewno by słyszał. Przecież jeździł z Charlie'em na ryby co miesiąc.

Willow dopiero wtedy zdała sobie sprawę z gafy, jaką popełniła.

— Chodzi mi o... o Jaspera i Emmetta — wyjaśniła, nerwowo zakładając kosmyk za ucho.

Winchester kiwnął głową, choć wciąż wydawał się nieprzekonany do słów dziewczyny.

— A oni nie są jakoś w twoim wieku? — zagadnął.

Willow przełknęła ślinę. Nie miała ochoty teraz tłumaczyć całej zawiłości, którą Cullenowie wymyślili dla śmiertelnych ludzi. 

— Są młodsi — powiedziała krótko, po czym skierowała wzrok w kierunku wychodzącego z zaplecza Sama. Uśmiechnęła się, machając mu.

Sam odwzajemnił uśmiech i podszedł, by przywitać się z dziewczyną.

— Witaj Willie, co cię do nas sprowadza? — zapytał, opierając się o blat. 

— Jedzenie — odparła. Szczerze mówiąc nie była głodna. Chciała po prostu posiedzieć i spędzić trochę czasu z właścicielami baru. Ich wzajemne docinki i przyjazne usposobienie spowodowały, że na chwilę zapomniała o swoich problemach. — Dean, czekam na najlepszego na świecie burgera!

— Się rozumie, szefowo! — Mężczyzna zasalutował i tanecznym krokiem udał się do kuchni, po drodze jeszcze wytykając język na brata. Jego niezdrowe żarcie znów wygrało z fit sałatkami Samuela i Dean zamierzał szczycić się tym przez najbliższy miesiąc.

— Miło tu u was — uśmiechnęła się. — Zawsze wesoło.

— Zwłaszcza, że ostatnio w miasteczku zrobiło się ponuro — zauważył Samuel, przecierając blat.

Willow zmarszczyła brwi, wbijając uważne spojrzenie w starca. 

— O czym dokładniej mówisz? — zapytała, a Sam zerknął na nią zdziwiony.

— No jak to? Ty nic nie wiesz? 

— Ale o czym?

— Ten wypadek, kilka dni temu... Młody chłopak zginął na miejscu, jego żona i dziecko są w ciężkim stanie... Willow, czy ty byłaś w kosmosie przez ostatni tydzień? — Winchester uniósł brew, na co brunetka pokręciła głową. — Ta dziewczyna pochodziła stąd, z Forks. Jako kilkunastoletnia dziewczyna wyprowadziła się wraz z matką do Seattle, gdy umarł jej ojciec. Zdaje się, że Margaret jest teraz... dyrektorką jakiegoś Domu Dziecka, czy coś... 

— Margaret... — mruknęła cicho Willow. To imię nieprzerwanie od długiego czasu krążyło w jej umyśle, przewijało się na kartach kalendarza. — Margaret Darlow?

— Czyli jednak coś wiesz! — zawołał Sam, kręcąc głową z dezaprobatą. — W końcu jej córkę i wnuka leczą w naszym szpitalu...

Willow uderzyła otwartą dłonią w czoło. Przecież Carlisle wspominał jej o ostatnim, ciężkim przypadku. To dlatego zostawał dłużej w pracy i przychodził, dosłownie wyczerpany. Na tyle, ile wyczerpany mógł być wampir.  

Dziewczyna zbladła, gdy zdała sobie sprawę z pewnej rzeczy. Dyrektorka Domu Dziecka, z którego planowała adoptować dziecko, była matką dziewczyny, którą leczył Carlisle. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top