♛ 31

Willow siedziała na ławce w ogrodzie i wpatrywała się w gwiazdy, które raz po raz pokazywała jej Alice. Udawała, że jej zainteresowana tym, o czym mówi wampirzyca, jednak nie była w stanie skupić się na jej słowach. 

Spotkanie z ojcem przebiegło dość dobrze. Billy wzruszył się na widok wnucząt, pokochał je od pierwszego wejrzenia. Jacob natomiast był o wiele trudniejszą sprawą. Od ostatnich słów Willow, nie powiedział ani słowa. Mimo, że dziewczyna widziała, jak ukradkiem zerka na Leannie, trzymaną przez ojca. Jacob nie był złym człowiekiem, poza tym lubił dzieci. Problem wciąż leżał w jego porywczej naturze i przekonaniu, że wszystko wie najlepiej.

— Willow? Słuchasz mnie? 

Brunetka zwróciła wciaż czerwone oczy na Alice. Zmarszczyła brwi. Owszem pamiętała, że Alice coś do niej mówiła, ale nie potrafiła sobie przypomnieć, co takiego. 

— Z resztą nieważne. Widzę, że nie. — Machnęła ręką krótkowłosa. — Jak się czujesz w nowej roli? — Zmieniła temat, uśmiechając się uroczo.

Willow uśmiechnęła się. Wampiryzm był świetną sprawą. Zero ludzkich potrzeb, problemów typu brak toalety na środku pustkowia, dolegliwości żołądkowych, potrzeby snu... Chociaż szczerze, trochę tęskniła za możliwością zasypiania i budzenia się w ramionach swojego uroczego wampira. Nie mówiąc już o tym, jak bardzo brakowało jej burgerów z baru Winchesterów.

— Jest świetnie, naprawdę... — zaczęła powoli, uważnie dobierając każde słowo. — Chociaż wciąć chciałabym móc obżerać się ludzkim jedzeniem... ale w sumie... poza tym... no jeszcze sen... ale tak... do tego wszystkiego stałam się ładniejsza...

— Nie o to pytam. — Pokręciła głową Alice, na co Willie zmarszczyła brwi.

— Jak się czujesz w roli matki?

Willow zacisnęła wargi. Położyła się na trawie i spojrzała w ciemne niebo. Księżyc świecił w pełni. Był taki piękny... Uśmiechnęła się na samą myśl o tych wszystkich wieczorach, które spędzała w ogrodzie jeszcze, gdy nie była żoną Carlisle'a, a jej największym zmartwieniem były egzaminy.

Wtedy jeszcze była pewna, że nigdy nie będzie matką. Tymczasem leżała sobie w pięknym ogrodzie, była mitycznym stworzeniem, a na dodatek w domu spały dwie, małe istotki, które już niedługo będą wołać do niej mamo. Niesamowite.

W tym wszystkim jednak było coś, co niepokoiło Willow. Podczas, gdy ona była pełna obaw, wydawało jej się, że Carlisle był w swoim żywiole. Jego więź z bliźniakami była tak naturalna, jakby zacieśniała się z każdą chwilą. Zazdrościła mu tego, z jaką łatwością przychodzi mu opieka nad dziećmi.

Oczywiście ona również kochała swoje maleństwa najbardziej na świecie, ale wciąż bała się, że zrobi jakiś błąd, w jakiś sposób im zaszkodzi, albo najzwyczajniej w świecie nie podoła roli matki.

— To spełnienie moich najskrytszych marzeń — powiedziała, gdy zorientowała się, że Alice trochę za długo czeka na odpowiedź. — Jestem teraz w pełni szczęśliwa... tym bardziej, że według Carlisle'a bliźniaki rozwijają się wolniej niż Renesmee, ale wciąż szybciej niż zwykłe, ludzkie dzieci... a to znaczy, że będziemy mogli nacieszyć się nimi, gdy są tacy malutcy...

— Nigdy jakoś specjalnie nie marzyłam o dzieciach — powiedziała po chwili Alice. — Jest mi dobrze tak, jak jest i nigdy nie rozumiałam punktu widzenia Rosalie. Teraz widzę, że to chyba ja jestem jakimś ewenementem...

— Oj, przestań Alice... — poprosiła Willie. Usiadła i objęła krótkowłosą ramieniem. — Są różni ludzie, mają różne marzenia. Moje było takie... twoje może być zupełnie inne...

— Zrealizowałam większość — przyznała Alice.

— To szukaj kolejnych. Mamy przed sobą dużo czasu.

— Przepraszam bardzo, co ty wyrabiasz? — zapytała Willow, wychylając się z pokoju. 

Carlisle natomiast tak po prostu zszedł sobie po schodach, targając na sam dół podwójny wózek. Wystawił go na podwórko, po czym wyraźnie z siebie zadowolony otrzepał ręce i wrócił do środka. Uśmiechnął się czarująco, widząc zdziwioną twarz żony.

— Wyprzedaż garażowa? — podsunął Emmett, również wychodząc z pokoju. 

— Jeśli wyprzedajemy graty, to ciebie na pierwszym miejscu, żabciu. — Uśmiechnęła się Willie. 

Czarnowłosy wytknął język na dziewczynę, która znów zwróciła się do Carlisle'a, nie mając zamiaru dyskutować z Emmettem.

— No więc co robisz?

— Stwierdziłem, że pójdziemy sobie na spacer — odpowiedział, wzruszając ramionami. Wciąż uśmiechając się beztrosko wyminął Willow i ruszył na górę. — Przygotuję dzieci.

Willie zmarszczyła brwi, ale nic nie powiedziała. Podrapała się po głowie i odwróciła. Napotkała kpiący uśmiech Emmetta. 

— Albo coś nabroił, albo ty coś nabroiłaś... — powiedział wampir, krzyżując ręce na piersi. — Przyznaj się, mamo.

Willow na szybko przeanalizowała swoje ostatnie wybryki i ze zdziwieniem musiała przyznać, że nic takiego nie zrobiła. To natomiast oznaczało, że Carlisle miał coś za uszami. Potarła czoło, jakby to w jakiś sposób miało jej pomóc.

— Obawiam się, że to opcja numer jeden... — szepnęła, a Emmett wyszczerzył się jeszcze bardziej. — Z czego rżysz?

— Jak ostatnim razem Carlisle zaszalał, to skończyłaś w ciąży bliźniaczej... ciekawe, co teraz wywinął.

— Emmett, liczę do trzech. Jeśli w ciągu tych trzech sekund nie zejdziesz mi z oczu wytnę ci narządy wewnętrzne i zrobię z nich łańcuchy na choinkę. 

— Spróbuj, żabciu.

— To inaczej — odparła Willie, wolnym krokiem podążając na górę. — Anuluję ci złotą kartę i wszystkie subskrypcje, które z niej opłacasz, szlag jasny trafi.

Emmett zamilkł i skrył się w pokoju. Willow natomiast podążyła na górę. 

Carlisle i Willow spacerowali od ponad godziny. Bliźniaki spokojnie drzemały w wózku, a ich rodzice rozmawiali o wszystkim i o niczym. O rzeczach drobnych, mało ważnych. Mimo, że Carlisle sprawiał wrażenie beztroskiego, Willow wydawało się, że tym razem Emmett miał rację. Blondyn wyraźnie miał coś na sumieniu, albo coś go trapiło. Dziewczyna powoli traciła cierpliwość. 

— Powiesz mi w końcu? — zapytała cicho, wciąż wpatrując się w leśną drogę przed sobą. 

Carlisle zmarszczył brwi, choć pytanie Willow wcale nie powinno go dziwić. Przecież znała go bardzo dobrze i potrafiła wyczuć, gdy coś było nie tak. Jej dziwny dar działał szczególnie wtedy, gdy Cullen próbował coś ukryć. Wydawało mu się, że robi to całkiem dobrze, tymczasem okazywało się, że po prostu nie ma talentu do takich rzeczy i działa trochę... nieudolnie.

— Od kiedy się domyślasz?

— Tydzień chodzisz jakiś dziwny — odparła, układając dłoń na ręce Carlisle'a. 

Brunetka przystanęła, mężczyzna zrobił to samo. Wpatrywali się w siebie ciepłymi, pełnymi miłości spojrzeniami.  

Blondyn puścił wózek i przysunął się bliżej Willow. Objął ją w talii i przyciągnął do siebie z taką siłą, że musiała się o niego oprzeć. Roześmiała się. 

— Co ty wyrabiasz? Chcesz obudzić nasze małe bestie?

— Dla mnie mogą się obudzić — odparł Carlisle, odwzajemniając uśmiech. — Uwielbiam się nimi zajmować...

— Właśnie tego ci zazdroszczę, wiesz? — zapytała po chwili Willie. — Tej naturalnej więzi, którą z nimi masz. Ja wciąż się czegoś obawiam, a ty...

Carlisle nie pozwolił brunetce dokończyć, przerwał jej pocałunkiem. Zrobił to nie tylko dlatego, że mógłby całować ją całe dnie bez przerwy, ale również dlatego, że nie chciał rozmawiać o rzekomej więzi z bliźniakami. 

Owszem, były to jego oczka w głowie. Kochał zarówno Elio, jak i Leannie. Opieka nad nimi przychodziła mu naturalnie i robił to z przyjemnością. Każdą wolną chwilę chciał spędzać ze swoimi maluszkami. Ale tak przecież nie było od początku. Kiedy Willie leżała martwa i nic nie było pewne, Carlisle chodził po domu i obwiniał się za całą sytuację, zamiast zajmować się dziećmi. 

Powtarzał sobie, że nie jest w stanie na nie patrzeć, gdy ich matka leży nieżywa. W pewien sposób obarczył dzieci winą, choć nie powinien. Nie wolno mu było tego robić, jednak z całej tej rozpaczy nawet tego nie kontrolował. Teraz było mu wstyd. 

Było mu wstyd za każdym razem, gdy sobie o tym przypominał. 

Kiedy patrzył na Leannie i Elio nie mógł sobie wybaczyć pierwszych dni ich życia, gdy był tak oschły. Nie powinien tak po prostu stać z boku, ale zająć się nimi. Tymczasem stchórzył, wycofał się ze swojej roli. 

Chciał naprawić swoje błędy, dać im tak wiele miłości, by nikt nigdy nie wątpił, że kochał swoje dzieci najbardziej na świecie. Wydawało mu się, że musi się zrekompensować. A fakt, że opieka nad bliźniakami przychodziła mu z taką łatwością, tylko pomagał. Aktualnie nie mógł sobie wyobrazić dnia, by choć nie nakarmić maleństw, albo nie przytulić.

— A to za co? — zdziwiła się Willie, gdy Carlisle pozwolił jej odetchnąć. 

— Za to, że jesteś tak wspaniałą matką, Willow — odparł, odgarniając pojedyncze loki z twarzy brunetki. — Dałaś mi rodzinę, o której nawet nie śmiałem marzyć. Jestem ci za to tak niesamowicie wdzięczny, że nie znajduję słów, by to...

Tym razem to Willow nie pozwoliła wampirowi dokończyć. Złapała kołnierz jego kurtki i przyciągnęła nieco w dół, wpijając się w jego usta. Tak chłodne, tak znajome.

— Mogę powiedzieć o tobie to samo, Carlisle — powiedziała po chwili wampirzyca. — Ale to nie zmienia faktu, że coś cię gryzię.

Cullen uśmiechnął się, kręcąc głową. Przed nią naprawdę nic się nie ukryje.

— Jest coś takiego — powiedział w końcu Carlisle, łapiąc dłonie Willie. — Chodzi o Forks, Wills. Jesteśmy tu już długo. Za długo, jak na nasze standardy. Ludzie dziwią się, bo wyglądam za młodo na mój wiek. Reszta też się nie zmienia, Renesmee natomiast jest już zbyt duża... 

Willow zacisnęła wargi, gdy powoli zaczęła rozumieć, co usiłuje przekazać jej Carlisle. Poczuła, jak delikatnie gładzi wierzch jej dłoni.

— Musimy pomyśleć o wyprowadzce, Willie.

Wiiitam drodzy państwo!

Jak widać wyżej, nasi państwo Cullen (wszyscy albo nie wszyscy) muszą pakować manatki i wyemigrować na kilkadziesiąt lat :( 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top