graffiti
imiona bohaterów: cha hajoon i song changmin
Musiał wyjść z domu, więc wziął do ręki zabazgrany w połowie szkicownik, zawiązał szare, brudne sznurówki w lewym bucie i schował klucze do kieszeni granatowych szortów.
Bramka za nim trzasnęła.
Słońce misiało nisko na niebie, choć musiało dopiero zbliżać się popołudnie i tylko mocno mrużąc powieki, mógł coś zobaczyć za zasłoną światła tańczącego mu na rzęsach i policzkach. Palce u stóp zaczynały się nagrzewać a na czarnej, śliskiej okładce notesu, już odbite były spocone odciski. Mimo to odwrócił się tylko raz, by spojrzeć na swój dom i szedł dalej w dół betonowej drogi.
Nie umiał sobie wyobrazić swojej ulicy z chodnikiem. Gdyby wytężył wzrok i zadarł nieco głowę, gdzieś ponad jego ramieniem musiało tkwić zakurzone Daegu w objęciu gór, ale już dawno nie był w centrum. Na obrzeżach, z drugiej strony slumsu, wzniesienia i wzgórza okrywały się polami zbóż. Od dziecka zamiast płotu miał kiełkujące plony, a zamiast krawężników przyozdobionych petami, pękający beton a na nim posklejaną krowim łajnem słomę. Ten zapach mógł nazwać prawdziwym, czego wieżowcom nie umiałby przyznać.
Gdzie szedł? Pewnie nad Geumho, tylko żeby poczuć zapach inny niż uginającego się od ciężkiej atmosfery stropu. Nad rzeką nikt nie patrzył mu na dłonie i mógł tam w spokoju nie myśleć o niczym. Może nikt nie jeździł teraz na rolkach wzdłuż ścieżki rowerowej? A jeśli tak, równie dobrze mógł utopić się w ścieku. Był tak sfrustrowany, że brzmiało to na naprawdę dobry pomysł w porównaniu z szukaniem w mieście szkoły, która by go przyjęła. Nie chciał wyjeżdżać i opuszczać cienia, w którym zakochiwał się za każdym razem, gdy wracał do domu ze spaceru.
Przeszedł na drugą stronę ulicy bez szwanku i odnalazł ścieżkę na skróty za wyłamaną bramką do winnego sadu. Idąc wydeptaną przez pijaków dróżką, kopał w szklane butelki, ciesząc oczy brudnymi, płynnymi iskrami, które się z nich sypały.
Musnął dłonią jedno z pnączy, owijające się jak gąsieniczka wokół lśniącego sznurka. Setki identycznych roślin wbitych w ziemię rzędami zdawało mu się jego przyszłością.
Będzie co rano stawał na zbiórce, siadał w jednej z ławek w przepełnionej klasie, potem odrabiał zadania w bibliotece między dominem regałów z książkami. Przynajmniej na wsi natura w swoim porządku zachowywała piękno wartości, jaką miało każde grono, każde ziarno.
Tam? Będzie musiał zapomnieć o M, z którego pomocą mógł dzielić się w Internecie cząstką siebie, ołówek sturla się w kąt szuflady. Song Changmin będzie musiał słuchać rozkazów, co nie sprzyjało odrywaniu się od ziemi. Nad czołem nie będzie mógł dostrzec szerokiego planu nieba.
Idąc tunelem pod drogą szybkiego ruchu, przypatrzył się szarym ścianom. Pod świeżą farbą spłynęły niewygodne dla etyki podpisy, rysunki "chuliganów" i inne treści, jeszcze kilka dni wcześniej widoczne dla każdej pary oczu. Nawet brunet nieco uśmiechał się, czytając pozdrowienia nastolatków, którzy jak on, musieli coś ze sobą robić, żeby nie zwariować albo szukali ratunku przed utonięciem we własnym pokoju.
Palce go świerzbiły, gdy szukał pustej strony i przykładał do niej długopis.
Gdy szedł dalej, ciągle unosił wzrok i znów upuszczał go na kartki ściskane w dłoniach. Widział teraz niebiesko-srebrny mech na murach, blade malwy w żółtym i różowym rumieńcu, w spowiedzi u pszczół i chmur, które rozpływały się jak woskowe pióra, zbyt blisko gwiazd, zbyt daleko od szumu fal.
Rzeka śmierdziała, była zamulona, ale na jej drugim brzegu znajdował się sklep z farbami. Zdecydowanie zdawał się nie na miejscu w sąsiedztwie przedwojennej piekarni, teraz niedostępnej za obrośniętymi zielenią kratami. Pleśniejący szyld, z którego odklejały się litery i znaki, nie dał się już odczytać.
Natomiast nazwa sklepu zupełnie nie zapadła w pamięć Changminowi. Wszedł do środka i poczuł się jakby robił coś nielegalnego. Nawet słusznie, bo dopiero zamierzał.
Siedzący za ladą chłopak popatrzył na niego, oderwany na kilka sekund od nudy. Białe włosy z odrostami zdawały się bardzo sztywne, zupełnie jak jego mimika. Nie zrobili na sobie wrażenia, choć Changminowi ścisnęło żołądek ze strachu, że jeden błąd może przynieść nieprzyjemne konsekwencje ze strony nastolatka.
Wszedł między półki, patrząc na opakowania farb różnego przeznaczenia. Zobaczył zawieszony pod sufitem znak opisany jako "FARBA W SPRAYU" i od razu się tam skierował.
Szybko policzył, ile kosztują trzy puszki. Kolor biały, czarny, pomarańczowy. Nie miał przy sobie tysiąca czterystu Won i dlatego długo sterczał w miejscu, nie wiedząc, co zrobić. Nie chciał wracać tu jeszcze raz, czuł coś. To musiało zdarzyć się teraz, coś nienormalnego, ale pięknego.
Ekspedient nawet nie ruszył się zza kontuaru, nie mając najwyraźniej zamiaru marnować życia na pomoc dzieciakowi. Obudził się dopiero, gdy puszki potoczyły się po ladzie z metalicznym klekotem.
Miał kolczyk w łagodnym łuku brwi, kryjącym się nieco pod włosami, i jeszcze kilka wiszących z brzegu małżowin. Zamrugał i uśmiechnął się, mimo groźnej aury, jaką do tej pory starał się roztaczać. Spojrzenie Songa na dłużej zatrzymało się na uroczym, okrągłym nosku i pieprzyku nad odsłoniętym obojczykiem. A potem usta chłopaka otworzyły się i odezwał się. Jego głos nie przejawiał żadnych konkretnych emocji. Jego ton był może nawet uprzejmy, choć zniżał się do basu.
— Co będziesz z tym robił?
Musiał szybko odpowiedzieć, żeby zabrzmieć naturalnie.
— Projekt szkolny. Taki żeby... — zawahał się. — Pokazujący jak najlepiej nasze umiejętności...
— W wakacje? — mruknął w zastanowieniu.
Wstał ze swojego drewnianego krzesełka i oparł się na ladzie, pochylając ku Changminowi. Był niższy, niż chłopak się spodziewał.
Jasnowłosy zassał ostro powietrze przez zęby, wydając z siebie pociągłe syknięcie, następnie złapał jego podbródek, z siłą wbijając opuszki w policzki bruneta. Przekrzywił nieco głowę i cicho się zaśmiał w twarz niedoszłemu klientowi.
— Nie rób sobie jaj — powiedział grobowym tonem, teraz szczerze brzmiąc groźnie. — Jeśli masz zamiar robić graffiti, lepiej znajdź na nie miejsce w swoim zeszyciku. Daegu jest moje.
Musieli milczeć, bo chłopak nie miał pojęcia, jak miał na to odpowiedzieć. Oczy drugiego były piękne, cierpliwie oczekujące reakcji.
— Musisz mi pomóc.
Znów minęło kilka sekund. Blondyn go puścił, bardzo powoli odklejając skórę od tej cieplejszej. Czerwona bluza Changmina wyglądała teraz na równie wymiętą, co czarny T-shirt pracownika sklepu, naznaczony jak należało w tej profesji kropkami farby.
— Niby w czym?
— Umiesz to robić, prawda?
Uśmiechnął się uradowany, pokazując różowiutkie dziąsła.
— No. W ogóle dużo rzeczy potrafię.
Chwycił puszki z farbą, które Song niedbale rozłożył na ladzie i ustawił je obok siebie.
— A czego byś potrzebował, mały?
Nie było łatwo przekonać Hajoona. Mimo wszystko pojawił się o dwudziestej trzeciej na przystanku niedaleko wiaduktu. Uliczne latarnie mrugały na pomarańczowo, wabiąc ćmy i różne robaczki.
Siadł obok niego, a czarna torba wydała z siebie przygłuszone huknięcie, gdy położył ją między ich trampkami.
— Przypomnij mi, dlaczego to robię?
Pachniał zimnym, wieczornym powietrzem i farbą, która przykleiła się do rękawów jego bluzy i podeszw butów. Kaptur zsunął się, gdy szukał spojrzenia młodszego chłopaka.
— Bo mam projekt, który ci się podoba — ogłosił Changmin z nowo odkrytą pewnością siebie, ale zarumienił się, łapiąc wzrok Cha.
— Nic takiego nie mówiłem... — zanim zdążył skończyć, Song wstał i pociągnął go za sobą.
— Mniej gadania, więcej malowania.
I tak witał się z nim przez kilka następnych nocy, kiedy pracowali nad szkicem, nad bazą, w końcu razem trzęsąc puszkami, zanim zakrywali usta maskami i zatapiali się w pracy. Budzili się z transu tylko, gdy jeden chciał coś powiedzieć i dotykał dłoni w rękawiczce drugiego.
— Odpocznijmy. Wdychasz za dużo pyłu — szepnął Hajoon, muskając wargą ucho Songa.
Oparł się o barierkę, w końcu biorąc głębszy wdech. Pod nimi sunęły co jakiś czas z wielką prędkością samochody. W nich pewnie rodziny jadące na wakacje albo ktoś, kto nie mógł spać i musiał otworzyć okno, by wiatr zagłuszył jego myśli.
— Myślisz, że już kończymy?
Cha pokiwał głową i odwrócił się od Changmina.
— Twoje blade malwy zostaną tu pewnie na wiele miesięcy, zanim ktoś zauważy, co jest z tyłu znaku.
— Dlaczego ktokolwiek miałby zobaczyć? A nawet wtedy, po co wymieniać tak wielki znak, jeśli jest na nim coś pięknego?
Cha nie odpowiedział. Patrzyli na kwiaty, pyłki sypiące się z papirusowych kielichów i drżące wraz z dygnięciami wiatru pszczoły, które chciały spić słodki nektar letniego przekwitania. Coś rwało się w sercu Songa.
— Hajoon-hyung.
— Jestem tu, mały.
Znalazł jego dłoń i spróbował objąć tak, jakby Cha tylko pozornie nie chciał stąd odejść, zostawiając dziwnego chłopaka na pastwę złamanych granic. Chciał, żeby blondyn objął go tak, jak sam potrafił tulić szkicownik, w którym uwalniał swoją duszę, zanim postanowił oddać tę część siebie właśnie Hajoonowi. Może spotkali się niedawno, ale Song jeszcze nigdy nie odważył się na tyle.
— Oddam ci za farbę, ale... Mógłbyś mi dalej pomagać?
— Jeśli chcesz, pomogę ci namalować cały świat.
Coś się wtedy stało. Ale Song nie pamiętał dobrze. Może tylko śnił o upadku z platformy. O drugim ciele i płonących dłoniach. Płonących łodygach bladych malw? Czy nie śnił o gwiazdach tamtej nocy?
Dziękuję, chciał wyszeptać.
Może tylko śnił o wdzięczności, gdy za każdym razem zasypiał na piętrowym łóżku w internacie, wsłuchując się w głośny oddech współlokatora.
Jednak gdyby wracając do domowego cienia, przypomniał sobie o wydarzeniach zeszłego lata, wytężył wzrok i zadarł nieco głowę, gdzieś ponad jego ramieniem musiało tkwić graffiti, na niedostępnym dla rąk i spojrzeń znaku nad wiaduktem. Nie mógłby już wejść na górę, bo platforma zerwała się, zabierając ze sobą krzyk dwóch chuliganów.
Wciąż jednak na jednej ze stron szkicownika trwał projekt muralu, i podpis Cha Hajoona.
Najbardziej Song chciał sobie przypomnieć, komu oddał swój zeszycik.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top