2/2

Obok mojego upitego do połowy drinka wylądowały zapałki z mieszkania Leona. Od progu było widać, że klub Cypher nie należał do lokali wytwornych. Mnogo było tu od średnio pięknych twarzy grających w karty, zabijających czas śmiechem i wódą. 

Obserwując sale dostrzegłem za śpiewającym Cementery Blues grajkiem obściskującą się parę. Stolik dalej kobieta o okrytych pończochami nogach do nieba paliła papierosa czekając na klienta, a po drugiej stronie lokalu ktoś wszczynał właśnie kłótnie o rozlany kufel piwa.

W niczym nie przypominało to miejsc, w których urządzał się niegdyś Nathan. Albo przychodził tu dla kaprysu Leona, albo chcąc się ukryć...

- Niech ja pomyślę... Leon... Leon... - Knur w brudnej bokserce dolał mi do szklanki, wolną ręką podrapał szczecinę na brodzie w zastanowieniu. - Ależ tak! - wypalił, odstawiając butle na barek. - Bywał tu z całkiem niezłym chłopcem, co musiał być jakimś aktorem albo coś w tym stylu, mówię panu, ja mam oko! - Zbliżył się do mnie tak bardzo, że poczułem odór jego potu. Podniosłem wzrok, marszcząc z brwi w grymasie obrzydzenia. Jakoś nie umiałem zachować miłego usposobienia.

- To widać... - burknąłem, przyglądając się przekrwionym gałą spaślaka kilka centymetrów ode mnie. - A... co się stało z tym Leonem?

Walka o odkupienie piwa przybrała na sile, bo gepard i pawian uczestniczący w niej darli się, zagłuszając muzykę i moje własne myśli.

- Oj, tego to ja już nie wiem. Wieki całe tu nie zaglądał - odparł świniak, przecierając ścierką blat.

- Ej! Przyjacielu! - Zdziwiony wbiłem ślepia w stronę z której dobiegał głos. Dwa krzesła dalej miejsce zajął szczur. Nasze spojrzenia się skrzyżowały, pokazał mi w chytrym uśmieszku siekacze. Moja mina na widok jegomościa nie mogła być już bardziej posępna.

- Przepraszam, ale niechcący was usłyszałem. Mogę cię zaprowadzić do Leona, ma się rozumieć, za stosowną opłatą.

Zdążyliśmy jeszcze napatrzyć się na duszących nawzajem mężczyzn, którzy ewidentnie nie doszli do porozumienia w sprawie rozlanego alkoholu. Przynajmniej śpiewak rozumiał ich sytuację, idealnie zaczynając podczas bójki refren o upiorach śpiewających na cmentarzu jego "żałosną piosenkę".

Skręciliśmy w uliczkę przy której znany mi gang motocyklistów częstował papierosem blondwłosą panienkę. Z każdym krokiem byłem coraz bardziej podejrzliwy. Wypalałem spojrzeniem dziurę w skórzanej kurtce gryzonia. Mój nowy "przyjaciel" od razu wzbudził we mnie wstręt... instynktowny.

Mimo to, gdy przekroczyliśmy próg cmentarza Wolfmouth, musiałem mu przyznać jedno - dotrzymał słowa. Stanąłem wreszcie naprzeciw słynnego Leona. Na grobie Noela Krisnoka położony był świeży wieniec. Szczur wskazał mi nagrobek teatralnym ukłonem, dając mi nacieszyć się ponurym widokiem. Ot, cmentarna zgadywanka: Noel Krisnok to anagram od Leon Kronski. Dwa imiona jednego i tego samego trupa.

Za jakie grzechy spotkała go śmierć? Czyżby kochał nieodpowiedniego mężczyznę?
Jeśli tak, na mnie również spoczęła ta klątwa.

Rzeźba kostuchy na dachu centralnego grobowca, wyciągająca ku mnie swój sierp, była jedynie dowodem dla mojego smutnego przypuszczenia. Tak samo jak to, że szczur opuścił statek.

Wniosek? Instynkt z rzadka zawodzi.
Zza budynku wyłoniły się cienie dwóch mężczyzn. Zamknęli mnie miedzy sobą, odcinając ewentualną drogę ucieczki.

- Ej ty, węszyścierwo! Mamy dla ciebie wiadomość. - Spojrzałem pytająco na dwumetrowego kafara.

Cios który wymierzył mi prosto w szczękę prawie pozbawił mnie kła. Oszołomiony i bardzo zirytowany otarłem pysk z krwi i uderzyłem w jego łeb, jednak nie spodziewałem się... cóż...
Chwyciłem własną dłoń z jękiem bólu. Od ciosu który wyprowadziłem nosorożcowi palce na chwile straciły czucie, a z kostek zdarło się futro. 

Jak mógłbym określić tych facetów...? Jakby ktoś nagle tchnął życie w cmentarne posągi. Nawet nie ze względu na ich żałobliwy wygląd, ale raczej... przez twarde pięści.

Obaj chwycili mnie za płaszcz i uderzyli mną w marmurową płytę grobu Noela. Potem położyli nań i unieruchomili, zasypując lawiną ciosów. Mało powiedzieć, że zetknąć się z nimi, to jak walnąć głową w mur. Jedno słowo opisywałoby ich doskonale: zawodowcy.

- Mam nadzieję, że dotarło. Bo jak nie, to chętnie powtórzymy - prychnął misiek grizli, drugi z karków.

Wspierając ciało na nagrobku podniosłem się z oblanej krwią kupy piachu i spojrzałem do góry. Nie dało mi to wiele, obraz przypominał jedynie rozbabraną kaszę.

- Odwal... się... - wyplułem razem z kawałkiem dziąsła.

- TY GNIDO!

Podeszwa buta kopiąca mnie w twarz to ostatnie co pamiętam. Nie wiem jak długo leżałem bez czucia na poświęconej ziemi, ale budząc się u truposzy, czułem się jak w domu. Nawet anioły nade mną płakały.

Wlokłem się do domu jak stary dziad. W jeden dzień przybyło mi z dwadzieścia lat. Przysięgam, w tym mieście nie ma szacunku dla starszych. Mogłem po drodze wystraszyć kilka kobiet, mogłem potrącić kilka koszy na śmieci, gdy nagle nogi zdrętwiały i kompletnie odmówiły posłuszeństwa, ale to, że cholerny lis od Smirnova wywęszył mnie tuż przed bramą kamienicy...

Prowadząc do celi tymczasowej na komendzie miejskiej dali mi dzbanek wody, ale nawet opłukanie ust sprawiało dyskomfort. Zdarłem z nóg buty i padłem na stęchłą pryczę, z ręką jako poduszką. Pozostało mi jedynie myśleć, a i to z trudem.
Leon, ostatni jawny kochanek Nathana, odpłynął w zaświaty pod fałszywym nazwiskiem. Zlikwidowanie człowieka i zatarcie śladów to luksus, na jaki byle kto nie może sobie pozwolić. Ale kto może? Kto?
Wilgoć przeszyła mnie do szpiku kości. A Smirnov rzuci się na ich obgryzanie już od świtu. Na samą myśl ogarnął mnie sen. I śniłem błogo.

Śniłem błogo o nim.

A nazajutrz... cóż. Nazajutrz byłem bardzo smutny.
- Witaj, Blacksad. - Owczarek dopadł mnie podczas oględzin strat przed popękanym, wyszczerbionym lustrem.

- Ależ proszę czuć się jak u siebie w domu - odparłem, mocując się z kurkiem kranu.

Muszę przyznać, śliwa pod opuchniętym okiem komponowała się idealnie z czarnym futrem... i krwią na pysku. Zmyłem ją, otarłem poranione policzki ręcznikiem.

- Przypuszczam, że chcesz wiedzieć, dlaczego się tu znalazłeś.

Pies gestem dłoni odesłał policjanta pilnującego cel na chwilową przerwę.

- Coraz lepiej pojmuję, panie komisarzu, co mówi przysłowie "ciekawość - pierwszy stopień do piekła". - Uśmiechnąłem się, a musiał to być uśmiech kompletnie żałosny.

Mężczyzna zrobił kółko przed pryczą i wreszcie zatrzymał się przy zakratowanym oknie. Wetknął sobie papierosa między zęby.

- Posłuchaj, Blacksad. Ta sprawa, sprawa twojego Wilforda, zaczęła śmierdzieć. Kazałem cię zamknąć dla twojego dobra.

- Czy pan aby trochę nie zwłóczył? - zaśmiałem się, wskazując na swoją piękną facjatę. - Proszę spojrzeć co oni ze mną zrobili!

- E tam. Nie umrzesz od tego. Przez kilka dni będziesz raptem trochę brzydszy niż zwykle... papierosa?

Przerwałem wiązanie butów i wyciągnąłem dłoń do paczki którą mi podał.

- Weź się w garść, John. Mam dla ciebie poważną sprawę. - Użyczył mi ognia ze swojej zippo. - Otóż, wygląda na to, że śledztwo prowadzi mnie do zbyt wysokich sfer. Polecono mi zatuszować sprawę twojego Wilforda. A ja nie mam wyjścia. Musze ustąpić. Te skurczybyki wiedzą, jak zamknąć mi, za przeproszeniem, szczekaczkę. Więc nie mam ruchu. Ale ty masz. Oto moja propozycja: likwidujesz zabójcę, a ja robię, co w mojej mocy, żeby cię kryć. Ręczę osobiście...

Patrzyłem na komisarza tępo, zdziwienie mieszało się w mojej głowie z przerażeniem. Przegryzał ze zgrzytem zębów powietrze, nieco poddenerwowany własnymi myślami. Znowu wciągnął dym do płuc i spotkał się ze mną wzrokiem.

- Ale za co i przede wszystkim dlaczego, Smirnov? - zapytałem wreszcie, nie spuszczając z niego wzroku.

Tym razem to on zlustrował mnie ze zdziwieniem, ale potem zrezygnowany wypościł dym nosem i dał za wygraną.

- Bo marzy mi się taki świat, w którym nawet grube ryby płacą za błędy. Taki ze mnie... prostoduszny obywatel.


W sumie nie było tak źle. Wypuścili mnie do domu, a do tego zyskałem potężnego sojusznika. Dzieci patrzyły na mnie z zaciekawieniem, gdy szedłem z plastrami na połowie twarzy po zacienionym chodniku, na którym grały w piłkę. Schody były ciężkim przeciwnikiem po takiej nocy, a klucz do drzwi wkładałem prawie leżąc na wycieraczce. Na razie marzyłem tylko o jednym. O gorącym prysznicu.

Wszedłem do salonu, rzuciłem płaszcz na oparcie sofy. Ręką podparłem obolały po cmentarnym glanowaniu bok i wtem dreszcz, i dziwne przeczucie...

- Niespodzianka. - Lufa przy mojej skroni, a na jej drugim końcu wyłupiasty cień.

Marzył indyk o niedzieli, a...
Cios z pięści, prosto w ledwo zasklepioną ranę, powalił mnie skutecznie na kanapę.

- Siadaj! Tylko bądź grzeczny. Powiedzmy to jasno i wprost: wchodzimy sobie w drogę. A ja, szczerze mówiąc, nie zamierzam się dzielić.

Jaszczurka pod krawatem, mój "przyjaciel" winny odkupienie pociętego płaszcza, rozsiadła się na moim stoliku kawowym, przykładając spluwę na powrót do łba, podczas gdy mnie jedyne na co było stać to nienawistne spojrzenie podczas rozcierania obolałego nosa.

- Po latach służenia tej gnidzie nie zamierzam, wyobraź sobie, pozwolić na to, żeby jakiś cwaniaczek mnie uprzedził. Patrz! Oto rewolwer, z którego zastrzelił tę dziwkę, Nathana. Są na nim odciski palców tego śmierdziela. A ty? Co ty masz? Spluwę, którą wykończył Leona? - Potrząsnął pakunkiem w przeźroczystej foliówce.

I wszystko było jasne. Gad chciał szantażować swojego szefa. Kiedy się zorientował, że i ja węszę wokół ciemnych sprawek tamtego, przeląkł się i pomyślał, że ja też robię to dla forsy.
Tym razem broń wylądowała pod moim gardłem, a na koszulę poleciało kilka kropel krwi z otwartej przez cios rany. Zawarczałem w kocim odruchu, a wyłupiastego chyba zniecierpliwiło to jeszcze bardziej .

- ODPOWIADAJ! - Zagłuszył go wystrzał z pistoletu. Za nim, w oknie prowadzącym na schody przeciwpożarowe, stał kolejny napastnik.

Jaszczur padł, postrzelony w klatkę piersiową. Chwyciłem mu broń z rąk i zasłoniłem się jego ramieniem przed kolejnym strzałem. Obaj uderzyliśmy w podłogę. Poturlałem się pod stolik i nakierowałem spluwę na postać na schodach. Oddałem może trzy, może i cztery strzały. Mężczyzna który do nas celował osunął się z nóg.
Do cholery, wiele się mówi o nas, kotach. Podobno żyjemy siedmiokrotnie. Mnie jednak wtedy nie korciło, żeby to sprawdzać. Wstałem na równe nogi i podszedłem na drugi koniec salonu. Za framugą leżał trup szczura, przewodnika do grobu "Noela". Tak, ludzie mawiają też, że ich nie lubimy. Że nie lubimy szczurów. To prawda. Zwłaszcza jeśli z klamką w dłoni zaglądają do naszych nor. To wścibstwo... i błąd.

- Gówniane i kruche to nasze życie. Prawda, kocie? - usłyszałem rzężenie.

Odwróciłem się do zipiącego ostatkami jaszczura. Krew kapała mu z zielonego pyska, ciało leżało oparte o sofę w nienaturalnej pozycji. Westchnąłem ciężko nad jego losem. Nie dało się już nic zrobić, więc odłożyłem broń na stolik i dosięgnąłem paczkę papierosów.

- Tak długo czekałem na swoje pięć minut, a tu paf!... w ostatniej chwili szlag to trafił. Tyle zniosłem upokorzeń, marząc o odwecie... że nareszcie... - Podłożyłem papierosa pod usta mężczyzny, ale ten odsunął się lekko. - Dzięki... nie palę...

Więc zapaliłem sam, a gad kontynuował ostatnią spowiedź:

- Kiedy on zaczął widywać tego tańcerzyka, nadarzyła się sposobność. Odbywało się to całkiem naturalnie, w zupełnym milczeniu. Musiałem tylko go dyskretnie dostarczyć na ich potajemne randki. Niestety, wrodzona zazdrość i nieufność kazała mu nająć też szczura, szpicla... - Spojrzał z odrazą w kierunku okna, gdzie na kratownicy spoczywało truchło. - ...żeby śledził jego Nathana. A Nathan nie był wierny tylko jednemu mężczyźnie. Na własne nieszczęście i na zgubę Leona. Wiesz... patrzeć na śmierć nigdy nie jest miło. Zwłaszcza na powolną śmierć. Ciągle mam w uszach krzyk tego biedaka. Potrwało, nim on się wreszcie zlitował i dobił... z równie zimną krwią osobiście zabił kochanka. Nawet nie drgnął przystawiając pistolet do jego czoła.

Słuchałem w ciszy, z każdym słowem marszcząc brwi odrobinę bardziej. Popiół z papierosa zabrudził dywan.

- Ivo Statoc przegrywa z klasą. A ja... popatrz tylko... przegrałem po prostu. Przegrałem i już...

Głowa gada zsunęła się w dół na klatkę piersiową. Oczy zgasły.
Położyłem się na kanapie, przy siedzącym na podłodze trupie.

Ivo Statoc. Tak brzmiało imię moich koszmarnych snów.


Smirnov się nie mylił. Dochodzenie wiodło naprawdę wysoko. Aż na sam szczyt Statoc Tower, do gabinetu najbogatszego, a co za tym idzie, najbardziej wpływowego człowieka w mieście. Ivo Statoc należał do ludzi którzy do wszystkiego doszli dzięki sobie samym. Kroczą po trupach, żyletki mają w łokciach i zawsze dopną swego. To ludzie nieograniczonych przywilejów, pozbawieni moralności.

Prześlizgnąłem się na schody ewakuacyjne za plecami stróża, gdy akurat rozbierał wzrokiem dwie roześmiane dziewczyny. Wbiegłem schodami na najwyższe piętro. Tuż pod gabinetem należącym do Ivo dostrzegłem znajomego mi już pana grizli i nosorożca. Ruszyłem przez rozgałęzienie korytarzy, do najbliższego pokoju.

- Kto to? - Zauważył mnie.

- Ej, proszę pana! Dokąd pan idzie? - Ruszyli za mną. - To prywatny apartament, słyszy pan?!

- Doskonale - wycedziłem zza drzwi, wylatując z progu z rozpędzoną gaśnicą którą grizli dostał prosto w otwartą szczękę. Następnym zamachem powaliłem nosorożca, rozłupując mu butlą skroń. Krew oblała dywan soczyście, a dwa cielska padły głucho w dół.
Jak mówiłem, Ivo Statoc należy do ludzi pozbawionych moralności. Ale z drugiej strony, kogo stać na moralność w tak trudnych czasach.
Poczułem, jak kropla potu spływa mi z czoła.
Gdy wszedłem wreszcie do gabinetu, zobaczyłem wśród wielkiej przestrzeni fotel odwrócony tyłem do ogromnego biurka. Z oszklonej ściany ciągnął się widok na całe miasto.

- Zapraszam, przyjacielu! Przyznaje, jestem pod wrażeniem. Właściwie potrzebuję kogoś, kto zastąpiłby tę bandę patałachów, która pozwoliła panu do mnie dotrzeć. Tak.. potrzebuje świeżej krwi... - Fotel okręcił się, a ogromne oczy Ivo skierowały na popielniczkę, gdzie mężczyzna zdusił papierosa. - Potrzebuję kogoś takiego jak pan!

Kameleon uśmiechnął się i poluzował nieco krawat. Dopiero wtedy podniósł na mnie wzrok. Celowałem w niego, rządny krwi, o której tak pięknie mówił, jak jeszcze niczego do tej pory w życiu. Na ułamek sekundy jego twarzy przeszyło zdziwienie, zanim na powrót nałożył maskę cynizmu.

- O ho, ho! Mój chłopcze! Co zamierzasz? - podniósł ręce uspokajająco, zatapiając się nieco bardziej w skurzonym fotelu. - To nieładnie celować w kogoś, kto chce cię zatrudnić.

- Nie szukam pracy, a co do zamiarów... na pewno mam na ich realizację więcej czasu niż zostało panu.

Mężczyzna obserwował mnie uważnie, gdy ruszyłem w jego kierunku. Otworzył ze stoickim spokojem bloczek czeków.

- Rozumiem... wszystko ma swoją cenę. Czy sto tysięcy to dość za pańskie zalety i sprawności...?

- Nie każdy i nie wszystko ma swoją cenę, panie Statoc. Pieniądze nie są wszechmogące. Nie przywrócą życia. Nie uśpią sumień. Nie nasycą też spragnionych zemsty - jaszczur wyglądał na niezadowolonego i znudzonego tym co słyszy - a nawet nie przeszkodzą mi strzelić.

- Ha! Ha! Sumienie! Dobre sobie! - Rozłożył bezradnie ręce. - Oto dlaczego nie naciśniesz na spust, skarbie! Jesteś tylko nędzną maszkarą z tępym łbem wypchanym skrupułami! Moralnym ćwokiem! - Mężczyzna podniósł się z siedzenia i z wolna zaczął obchodzić biurko. - Masz klasę, ale i ciężki balast. Dlatego nie dolecisz zbyt wysoko. Tak wysoko jak JA.

Przysiadł na blacie i łypnął na mnie, nieco prześmiewczym spojrzeniem.

- Bo brak ci tego, czego nie brak mnie. Zimnej krwi.

Zacisnąłem zęby i zawarczałem cicho, próbując nakłonić samego siebie do wciśnięcia spustu. Ivo rozbawiło to jeszcze bardziej, wyszczerzył się szelmowsko, gdy z czoła spłynęła mi kolejna kropla potu.

Czerwień zaczęła kapać na wykładzinę.

Gdyby nie ten ostatni uśmiech, nie zdołałbym strzelić. Jednak stało się. Jego bezcenna zimna krew broczyła po biurku.

Przetarłem ze zmęczenia twarz. Wsadziłem nadal dymiącą broń do dłoni Ivo i wreszcie zdjąłem skórzane rękawiczki. Smirnov zajmie się resztą. Stwierdzi samobójstwo i zamknie dochodzenie.


Jakiś czas później, kiedy liście zmieniły kolor i zaczęły spadać już z drzew, zostałem wezwany na posterunek. Lis otworzył przede mną drzwi, a ja z niepokojem przyjąłem to, że czekał przed nimi aż się pojawię.

- Jakiś problem? - zagadnąłem, mijając przepełnioną ludźmi salę komisariatu.

- E tam - odparł - tylko formalność. Konfrontacja.

- Rozumiem. - Ale mimo to, wepchnąłem ręce głębiej w kieszenie płaszcza ze zdenerwowaniem. Porucznik otworzył dla mnie kolejne drzwi, za którymi siedzieli moi bliscy przyjaciele, pan grizli i nosorożec. Pierwszy z opatrunkiem na pół pyska, drugi z gipsowym kołnierzem wokół szyi. Obaj na mój widok obruszyli się w rosnącej furii.

- A więc chłopcy...? Czy to ten facet was tak urządził? Zaznajecie że... - Smirnov siedział po drugiej stronie stołu czytając zaznania - zamordował następnie Ivo Statoca. Czy nie nazbyt pochopnie, panowie?

- TO ON! Parchaty węszymorda!

- To pieprzony zabójca!

- Uff... nie macie szczęścia, chłopcy. Ten pan ma alibi - ogłosił owczarek z wyczuwalną satysfakcją. - Podczas zajścia siedział w domu. Jest podejrzany o zamordowanie Nathana Wilforda, więc pilnuje go stale nasz człowiek. Poruczniku, potwierdza pan?

- Taak. - Lis całą swoją mimiką pokazywał, jak bardzo go uwierało nie tyle poświadczanie nieprawdy, co niechęć do mnie. Pokiereszowani eks-ochroniarze wzdrygnęli się i z niedowierzaniem popatrzyli na porucznika.

- Łżesz psie! - wreszcie wypalił nosorożec.

- To ścierwo! - wyzwał misiek - Wrabiają nas! To zmowa!

- Ojojoj! Brzydkie słowa? To wam z pewnością nie pomoże. - Smirnov wstał i łypnął na świadków z wyższością. - Poruczniku, proszę dalej przesłuchiwać zatrzymanych. Coś mi podpowiada, że widzą niemało o śmierci Wilforda oraz Leona Kronskiego.

Gdy wyszliśmy na korytarz, z sali przesłuchań dało się słyszeć jeszcze krzyki:

- To cyrk nie policja! Świry!

- Chce zadzwonić do adwokata!

Stanęliśmy przed gmachem komendy. Owczarek zdjął z nosa okulary i zaczął je czyścić, zastanawiając się nad czymś.

- Wiesz, Blacksad, przedtem miałem jasność, a teraz... - spojrzałem na niego zmartwiony, obawiając się, co może mieć na myśli - hm.. chodzi mi o to, że nie czuję powodów do dumy. Mam nieczyste sumienie. To wyjątkowo niemiłe uczucie...

Uśmiechnąłem się lekko, poklepałem go po ramieniu i zszedłem ze schodów w tłum ludzi.

- Na tym właśnie polega sumienie, komisarzu. Uwiera. Do widzenia. - Zamachałem mu jeszcze na odchodne.

- Żegnam przyjacielu. Uważaj na siebie. - Doszło mnie zza pleców, zanim wmieszałem się miedzy przechodniów.

Poprawiłem kołnierz płaszcza, który silny wiatr co krok próbował ustawić na sztorc. Szarość dnia odcinała się od rozświetlonej reflektorami aut ulicy, po której raz na jakiś czas przebiegali ludzie. Wszystko pędziło swoim rytmem, niewzruszone.
Po czasie mogę powiedzieć, że gorzko wspominam tę sprawę. Wciągnięto mnie w grząski, brudny świat. W świat nienawiści, korupcji, zemsty i zdrady. Tak oto zastałem na niego skazany. To dżungla, w której cieniu wielki pożera małego, a ludzie zachowują się jak zwierzęta.

Wkroczyłem w najciemniejszy zaułek tego świata...

i nadal tamtędy zmierzam.





_____

To jusz kuniec C:

Jeśli ktoś czytał komiks, wie, że pominęłam dwie sceny akcji w których Blacksad nie uczestniczył, by nie zmieniać narratora opowieści. Mam nadzieję też, że może dzięki temu ktoś sięgnie po oryginał, żeby zobaczyć te dwie sceny samemu, bo warto, cholernie warto.

Bardzo mi przypadł do gustu ten eksperyment ze zmianą płci zabitej. To taka niewielka rzecz, a wnosi między wierszami coś nowego i myślę, że ciekawego. Kto wie, może jeszcze się tym pobawię w przyszłości, w końcu Blacksad ze swoją charyzmą jest bardzo wdzięcznym materiałem na takie wariacje.

Miłego dnia życzę! <3

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top