Ⅰ.

1715, Indie Zachodnie

Piraci z wyspy New Providence zagrażają handlowi morskiemu w całym regionie.

Prawo cywilizowanych narodów uznaje ich za hostis humani generis. Wrogów rodzaju ludzkiego.

Piraci wyznają własną doktrynę... wojnę przeciwko światu.

        Kapitanowi w ostatniej chwili udało się rzucić na pokład i osłonić głowę, przed deszczem drzazg bryzgających z roztrzaskanego nadburcia. Miał tylko nadzieją, że woda nie wedrze się tu, by zmienić to miejsce w wodny grobowiec, gdy większa ilość armat ostrzela kadłub. Grad kul spadał na statek w równych odstępach, nie dając załodze ani chwili wytchnienia. Zostali zmuszeni, by przystąpić do bitwy morskiej, używając do tego każdej możliwej broni, jaką udało im się znaleźć.

        Dimo Revees poprzysiągł na Trójcę Świętą i wszystkie rany chrystusowe, że nie podda statku piratom bez walki. Wiedział to już, kiedy jego oko, przez mosiężną lunetę, wypatrzyło czarną banderę na tle blado-błękitnego nieba. Ignorując protesty pierwszego oficera, rozkazał załodze przystąpić do odparcia abordażu. Płynął tym statkiem do Bostonu już trzy miesiące, wioząc pokaźny ładunek przypraw korzennych z Ameryki Południowej i nie mógł pozwolić na to, aby wpadł w niepowołane ręce.

        W tym samym czasie (jak to zwykle bywało podczas ataku) w jednym ze składów mieszczących się pod pokładem schroniło się dwóch cykorów. Jednym z nich był kuk, a drugim młody członek załogi, zupełnie nieobeznany z życiem wilka morskiego - Eren Jaeger.

        Właśnie siłował się z zabarykadowaniem drzwi, tak żeby nie można było otworzyć ich od zewnątrz. W końcu drewniana belka wskoczyła opornie na miejsce zasuwy. Był tak zajęty tym co robił, że nawet nie zauważył, jak podczas swoich manewrów przyłożył deską swojemu towarzyszowi, przewracając go na ziemię.

        - Co robisz?! - krzyknął kuk, rozcierając obolały krzyż, gdy już udało mu się wstać.

        - Wybacz - odparł zmieszany chłopak.

        - Dlaczego nie jesteś ze wszystkimi?

        - Spytaj raczej, dlaczego wszyscy nie są z nami - odpowiedział. - Tam można zginąć.

        - Jesteś tchórzem?

        - Tak. - Eren spojrzał na niego z iskierkami rozbawienia czającymi się w oczach. - Ty też?

        - Jestem kucharzem. Nie mam stanowiska - fuknął rozdrażniony, widząc jego rozbawienie. - Wiesz co zrobi kapitan, gdy się dowie, że opuściłeś swoje?

        - Jeśli kapitan zginie, nie zrobi mi nic. - Eren wzruszył ramionami.

        Do ich kryjówki dobiegały tylko stłumione dźwięki uderzeń oraz huk wystrzałów, brzmiących jak głębokie tony dalekich organów. Cały czas dało się też słyszeć łomotanie dziesiątek rozbieganych par nóg i echo głosu kapitana Reveesa, wywrzaskującego komendy. Kula nagle trafiła w pokład, znajdujący się tuż nad ich głowami, sprawiając że beczka sturlała się ze stojącego w kącie stosu wprost pod nogi Jaegera.

        - Wiesz kim są? - ciągnął kuk, jeszcze bardziej rozgorączkowanym głosem. - To okręt kapitana Levia.

        Eren znów skulił się, bo statek zakołysał się gwałtownie, a deszcz wiórów posypał mu się na głowę.

        - Nie jest to też twój kłopot?

        - Dobry kucharz zawsze jest w cenie. Ale ty? Tchórz kryjący się pod pokładem? Wypatroszą cię dla zabawy.

        Urwał raptownie, ponieważ następny wstrząs był tak silny, że rzucił ich na podłogę, po której poturlali się jak dwie beczki. Armatnia salwa tym razem przeleciała ze świstem między żaglami, rozrywając je w wielu miejscach. Kapitan patrzył z przerażeniem, jak pierwszy maszt zawył i zatrzeszczał, a potem pękł w pół jak gałązka w rękach dziecka i z potężnym pluskiem zwalił się do morza.

        Jaeger i jego towarzysz ponownie doznali wstrząsu, który powalił ich na ziemię. Nagle jednak coś przyciągnęło uwagę Erena. Coś wypadło z kieszeni kuka i potoczyło się wprost pod jego palce. Była to mała, skórzana tuba do przechowywania zwojów papieru. Już miał ją pochwycić, kiedy inna dłoń zdążyła wyszarpnąć mu ją sprzed nosa.

        - Oddaj! - ryknął kuk, pospiesznie chowając zawiniątko za połą koszuli.

        - Co to jest?

        - Nic.

        - Nie wygląda jak nic - odparł Eren, widząc przerażenie malujące się na jego twarzy. - Może spytamy o zdanie kapitana Levia?

        - Nie radziłbym - kuk warknął ostrzegawczo.

        - Nie? Dlaczego? - Eren wstał i powoli przesuwał się w jego stronę. Zerknął szybko na tubę, którą wciąż przyciskał do piersi, starając się ocenić możliwości wyrwania jej.

        Wtedy kuk, najwyraźniej widząc jego spojrzenie, wyszarpnął szablę z beczki znajdującej się za jego plecami i skoczył Erenowi do gardła.

        Revees patrzył z przerażeniem na scenę rozpaczliwej walki rozgrywającej się na jego statku. Członkowie załogi padali jeden po drugim, jak szczury, pod ostrzałem muszkietów przeciwnika.

        Ojcze nasz, któryś jest w niebie.

        Wiedział, że jeżeli zaraz nie wyda rozkazu sam może przypłacić to życiem.

        Święć się imię Twoje.

        Uszy znów wypełnił mu grzmot pękającego nadburcia, a za jego plecami nastąpiła eksplozja drzazg.

        - Do forkasztelu! - zagrzmiał, starając przekrzyczeć wszechogarniający huk armat i muszkietów, skrzypienie olinowania oraz jęki rannych i umierających.

         Kapitanowi jednak udało się schronić w bezpiecznym pomieszczeniu razem z garstką załogi. Zaryglował drzwi, ku zaskoczeniu swojego pierwszego oficera, który wykrzyknął:

        - Jeszcze pan Fisher!

        Przez mały lufcik zauważył jak ostatni z jej członków miotał się po pokładzie, omijając pobojowisko, starając się dotrzeć do kryjówki.

        Bądź wola Twoja.

        - Muszkiety w pogotowiu. - Padł rozkaz.

        Załoga niepewnie przystawiła muszkiety do twarzy, w napięciu czekając na dalszy rozwój wypadków. W ciszy, która nagle zapadła, słychać było tylko ich nierówne oddechy i chrzęst spustowych sprężyn.

        - Wpuśćcie mnie! - Drewniane drzwi zadrżały w rytm walących w nie pięści, ale wciąż pozostawały zamknięte.

        Kapitan ostrzegawczo wyciągnął odbezpieczony muszkiet w stronę swojego oficera, tym samym chcąc powstrzymać go przed dalszym komenderowaniem. Tak to przecież wygląda. Na wojnie zawsze są straty, a ty powinieneś cieszyć się, że żyjesz - pomyślał, ale nie wypowiedział tego na głos.

        Oficer chyba musiał wyczytać to z jego twarzy, bo tylko uniósł ręce w obronnym geście i zauważalnie przełknął ślinę.

        Nagle krzyki ustały, a cisza jaka wtedy zapadła, była chyba jeszcze bardziej przerażająca. Kapitan ostrożnie wyjrzał przez otwór w kabinie, ale nie spostrzegł tam nic niezwykłego, oprócz zasnuwającego powietrze, gęstego, szarego dymu. Wtedy usłyszeli straszne wycie, brzmiące jak sygnał bojowy jakiegoś diabelnego zwierzęcia rodem z piekła, które napełniło powietrze drżeniem, a ich serca jeszcze większym strachem. Revees ani przez chwilę nie sądził, że taki upiorny dźwięk mógł wydobyć się z ludzkiego gardła.  Potem do głosu dołączył tupot wielu par nóg, obutych w ciężkie buciory i jeszcze jeden krzyk. Usłyszał jeszcze jakieś dziwne chrobotanie o pokład, z każdą chwilą coraz głośniejsze. Wreszcie odważył się unieść głowę i spojrzeć przez lufcik. Ostatnim co zobaczył była beczka leżąca pod drzwiami. Potem świat wokół eksplodował, na chwilę zamieniając wszystko w białe światło i deszcz odłamków.

        Dwóch mężczyzn wpadło do środka, każdym następnym strzałem powalając na ziemię kolejnych członków załogi. Potem było ich więcej; widział przerażającego czarnucha z zębami wyglądającymi jak kły rekina i pomalowaną na biało twarzą, i pomyślał, że już nie żyje.

        Podniósł muszkiet w drżącej dłoni, ale przeciwników było zbyt dużo, by mógł z nimi walczyć. Patrzył tylko bezradnie jak mordują jego ludzi, nie biorąc żadnych jeńców. Uszy wypełniły mu odgłosy walki i krzyki. Wystrzelił przed siebie, ale zanim dym z muszkietu opadł, tuż przed jego oczami pojawiło się ostrze zakrzywionej szabli. Próbował cofnąć się przerażony, ale plecami dotykał już ściany i nie miał innej drogi ucieczki. Wtedy druga szabla przecięła powietrze, zagradzając drogę swojej towarzyszce. Rozbrzmiało szczęk stali, donośny jak tłukące się szkło.

        - Już koniec! - Obwieścił przybysz z twarzą zamaskowaną czarnym turbanem. Spomiędzy warstw materiału, wyzierały tylko dwa czarne i twarde jak diamenty oczy, które teraz spoglądały wrogo na kapitana statku. Potem odwinął dolną część maski i dokończył:

       - Nieprawdaż?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top