X
Nadszedł piąty rok - rok SUM-ów, po którym mieliśmy wybrać przedmioty wiążące się z naszym przyszłym zawodem. Wiedziałam, kim chciałabym być - aurorem. Z tego, co mi wiadomo testy aurorskie nie są łatwe, nie byłam pewna czy uda mi się w ogóle zdać suma, a potem owutema na odpowiednią ocenę. Siedziałam właśnie w pociągu i rozmyślałam. Po pierwsze o zawodzie i sumach, po drugie - dlaczego nikogo nie ma. Miałam się spotkać z chłopakami i Lisą na peronie, lecz nie zauważyłam nikogo. Pomyślałam jednak, że mogą przyjść później, w końcu jest dopiero wpół do.
Czas jednak mijał, a żaden przyjaciel czy przyjaciółka się nie zjawiali. W końcu pociąg ruszył. Postanowiłam, że jeśli nie przyjdą do pół godziny, pójdę ich poszukać. Jakieś trzy minuty od upłynięcia czasu do przedziału weszła Lisa. Była cała zapłakana.
— Lisuś, co się stało?
— Nie-nie mogę... — wyszlochała.
— Zaufaj mi, nikomu nie powiem, obiecuję. — Chyba że będzie to niezbędne dla twojego zdrowia. Dodałam w myślach.
— Chciałam ci to powiedzieć już dawno... ale się bałam... mój... ojciec... — rozpłakała się jeszcze bardziej. — On... nie uznaje mnie... że jestem w Ravenclaw... jestem zakałą... rodu... i on... on mnie bije... cokolwiek zrobię... nie tak... — pokazała mi rany i siniaki na rękach.
— Lisa... — objęłam ją. Siedziałyśmy chwilę w milczeniu. W końcu powiedziałam. — Musisz to powiedzieć opiekunowi domu. A jeśli nie, to przynajmniej pozwól mi to zrobić.
— Nie... będzie jeszcze gorzej... jeszcze bardziej... grozi mi... że... zabije...
Byłam zszokowana. Jak jej ojciec mógł tak powiedzieć?! Jednak postanowiłam nie dać po sobie poznać targających mną emocji i pomóc Lisie jak mogę.
— Zrobimy tak, że się nie dowie, rozumiesz?
— T-tak...
— A teraz czekaj, muszę zrobić zdjęcia twoich zranień, jako dowód, a potem je wyleczę.
Wyjęłam stary aparat i uczyniłam, jak powiedziałam. Potem delikatnie wytłumaczyłam młodej, na czym polegają Dary i jak ich użyję do uleczenia jej. Już piętnaście minut później Lisa była w lepszym humorze. Zapytała tylko.
— Czy powiesz o tym Remusowi?
— Dlaczego?
— Ja chyba nie jestem w stanie...
— Dobrze, ale ty też przy tym bądź. Albo spróbuj sama, a jak się nie uda, wtedy ja mu to powiem. A wiesz, gdzie on jest?
— Właśnie nie. — zmarkotniała. — Poszukajmy go na miejscu, może się spóźnił.
~*~
— Rosé, Lisa!
— Hej, Lily, tak się cieszę, że cię widzę! Jak ci minęły wakacje?
— Całkiem znośnie, wolałabym spędzić je z wami... Gdzie zgubiłaś naszych Huncwotów? — naszych... No tak, pisała mi w jednym z wielu listów, że zaczął jej się podobać James. Gdyby tylko trochę wydoroślał, byliby piękną parą.
— Nie wiemy właśnie. Miałam nadzieję, że ty wiesz.
Postanowiłyśmy się nie przejmować i pójść do zamku. Na miejscu jednak nie było ani Potter'a, ani Blacka, ani Lupina.
Wieczorem siedziałam z Lily w Pokoju Wspólnym, gdy nagle przez dziurę pod portretem weszła czwórka spóźnialskich.
— Co się stało? — zapytała Lily.
W tym samym momencie zobaczyłam, że Syriusz jest blady i ledwo trzyma się na nogach.
— Syriusz! Co jest? — nie widziałam go w takim stanie; nawet pamiętnego wieczoru w przeddzień wigilii rok temu.
— Na peronie napadła nas zgraja Blacków, czyli Regulus, cudowni rodzice Łapy i kuzyneczki, oprócz Andromedy. — zaczął wyjaśniać James. — Zaatakowali Syriusza, potraktowali go jakimś zaklęciem. Zaczął krwawić, ale pojawił się Vince i mu pomógł. Do szkoły zabrali nas moi rodzice.
— Syriusz, czy to prawda? Chodź do skrzydła szpitalnego. — byłam roztrzęsiona. Chwyciłam go za rękę.
— Rosie, spokojnie... — wyszeptał. — Już jest dobrze. Naprawdę.
Usiądź na kanapie i opowiedz mi...
— Lily, panowie, zostawmy ich samych. — powiedział cicho Remus.
— Rosé, nie bierz do siebie tego, co usłyszysz. Zrobili to, bo uważają, że nie jesteś mnie godna. Nie dadzą mi spokoju, dopóki nie zerwę z tobą. Ale ja tego nie zrobię. Jesteś moją jedyną, ukochaną Rosie. I pamiętaj, ja się zmieniłem. Nie wymienię cię. Nigdy cię nie opuszczę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top