Capitulum vicesimus
Louis odetchnął z ulgą, kiedy karoca z trzema księżniczkami zniknęła za bramą zamku. Jeden problem mniej. Żadnych klejących się kobiet ani fałszywych uśmiechów. Jest pewien, że przyjechały tutaj dla korony.
- Ta Eleonor jest ładna, prawda, synu? - niespodziewanie usłyszał głos swojego ojca. Nie spodziewał się tego. Popatrzył na króla z poważnym wyrazem twarzy.
- Nie sądzę. - odpowiedział stoicko i krótko, mając ochotę wykrzyczeć mu w twarz, że kocha Harry'ego i tylko on się liczy, ale zamiast tego, zamilkł, zaciskając usta w cienką linię.
- To może Danielle? Wydaje się miła. - kontynuuje Mark, chcąc jakoś podtrzymać ten temat i wyciągnąć coś od syna.
- Nie, ojcze. Ani Eleonor, ani Danielle, ani Briana, ani żadna inna mi się nie podoba, bo... - wolę Harry'ego. Szatyn zatrzymał swój potok słów w jedynym odpowiednim momencie do tego, orientując się, że o mały włos by się wygadał. Ojciec patrzył na niego z ciekawością. Książę przybrał maskę obojętności i odchrząknął. - ...bo jestem na to za młody. - dokończył, próbując ukryć to, że chciał powiedzieć zupełnie coś innego.
- Wiecznie taki nie będziesz. - powiedział cicho ojciec, ale niebieskooki usłyszał to. Puścił to mimo uszu. - Dobrze znasz zasady. Nie dostaniesz tronu, nie mając żony. - powiedział twardo król.
- Czyli odziedziczenie tronu jest ważniejsze od mojego szczęścia i prawdziwej miłości? - pytanie jakby zawisło między nimi, a dla Louisa cisza była jednoznaczną odpowiedzią. Szatyn pokiwał w sarkastycznym geście głową. - Teraz niestety jestem zmuszony opuścić Waszą Wysokość. - powiedział i ukłonił się, chociaż nigdy tego nie robił. Król patrzył na niego zszokowany. Niebieskooki odszedł szybkim krokiem, nie odwracając się za siebie. Nie miał ochoty patrzeć na ojca, który przełożył władzę nad szczęście.
Nawet gdyby nie odziedziczyłby tronu, dostałby go jego kuzyn, Liam, który napewno dobrze by sprawował tę funkcję.
Nabuzowany negatywnymi emocjami, szedł przez korytarze, a spod jego butów wydobywał się głuchy stukot. Otworzył zdecydowanym drzwi do swojej komnaty, jednak od razu zamarł. Wciągnął z zaskoczenia powietrze, wpatrując się jak zaczarowany w postać siedzącą na łóżku.
A na łóżku siedział Harry.
Jego Harry.
Zaraz jednak dostrzegł, że ten musiał niedawno płakać, bowiem miał całe czerwone oczy.
- H-Harry. - powiedział drżącym głosem, nadal wstrzymując oddech. Pierwszy raz od trzech tygodni widział Zawiszę z tak bliska.
- Lou. - powiedział miękkim tonem i mimo wszystko, z lekkim uśmiechem. Brunet wstał z łóżka i niepewnie rozłożył ramiona, jakby nie wiedząc, czy dobrze postępuje.
Szatyn bez zawahania pospiesznie wpadł mu w ramiona. Harry mocno go przytulił, pierwszy raz od trzech tygodni czując spokój. W jego głowie nie było śladu po uprzednim mętliku.
Stali tak i cieszyli się powrotem do domu.
Dopiero po kilkunastu minutach odkleili się od siebie, jednak nadal pozostając w bliskości.
- Co się z nami stało? - zapytał z niedowierzaniem niebieskooki, uważnie przypatrując się zielonym tęczówkom, które odzyskały swój blask, zarówno, jak te niebieskie.
- Nie wiem, Lou. - powiedział cicho Styles, nie chcąc wracać pamięcią do chwil spędzonych bez księcia. - To było okropne. Najgorsze trzy tygodnie w moim życiu. - powiedział szczerze brunet.
- Wiem, to było straszne. - książę przytaknął. - Tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Dlaczego wcześniej nie porozmawialiśmy? - Louis dziwił się, że zadał tak sensowne pytanie, jednocześnie nie potrafiąc na nie odpowiedzieć.
- Ja byłem w rozsypce, nie wiem. Nie potrafiłem tak po prostu żyć obok tego, że ty musisz wybierać żonę na moich oczach, po prostu nie. - wyznał rycerz, gładząc niższego po policzku.
- To dlatego akurat dzisiaj przyszedłeś? Jak sobie pojechały? - zadał pytanie szatyn i ku jego zaskoczeniu mina Stylesa zrzedła. Książę się przeraził.
Brunet bez słowa, pociągnął go tak, aby usiedli na łożu, patrząc sobie w oczy, jednocześnie stykając się kolanami, nie przerywając kontaktu fizycznego.
- To nie jedyny powód. - zielonooki spuścił wzrok, jednak zaraz z powrotem uniósł głowę. - Jest coś, co spowodowało, że przyszedłem dokładnie w momencie kiedy one odjechały. - książę przełknął ślinę, coraz bardziej będąc zaniepokojonym zachowaniem ukochanego. - J-ja chyba muszę się pożegnać. - zielone oczy zeszkliły się. Serce Louisa stanęło, a głos uwiązł mu w gardle. Iskierka nadziei na szczęście ponownie z Harrym została brutalnie zgaszona i zdeptana.
- C-co? Dlaczego? Harry? - szatyn nie wiedział co się dzieje. Jego oddech był przyspieszony i urywany, a serce zaraz miało wyskoczyć z klatki piersiowej ze stresu.
- Lou, twój ojciec wysyła mnie na bitwę na północ królestwa. Mam pomóc walczącym tam naszym oddziałom. - wyrzuca z siebie brunet. - Nie mogę się temu sprzeciwić. Jakby nie było, właśnie po to tutaj przyjechałem. - powiedział smutno rycerz. Książę stracił zdolność mówienia przez informacje, które w spowolnionym tempie docierały do jego mózgu.
- A-ale... to nie znaczy wcale, że musisz się ze mną... żegnać? - ostatnie słowo z trudem przeszło Louisowi przez gardło. Czuł się, jakby ktoś właśnie bawił się jego losem mając niebywałą radochę z jego cierpienia i łez.
- Nie wiem, naprawdę nie wiem. - powiedział szczerze zielonooki. - Nie chcę tego robić, ale to jednocześnie jest najwłaściwsze. - spuścił ponownie głowę, układając swoje nieokiełznane myśli. - Gdybym... - przełknął ślinę. - ...u-umarł... Zasługujesz na pożegnanie. - powiedział Harry, wpatrując się w marne oblicze księcia, choć w jego oczach był nadal najpiękniejszy.
Louis tak bardzo chciał zaprzeczyć. Powiedzieć, że nie umrze, że wróci stamtąd i będą żyli długo i szczęśliwie, ale jaką miał pewność? Nie miał absolutnie żadnej pewności i to go frustrowało. Wiedział, że Harry ma rację i możliwe, że właśnie rozmawia z nim ostatni raz. Na tę myśl z jego oczu zaczęły wypływać coraz to nowe kaskady gorących łez. Harry chwycił mniejsze dłonie w swoje i kciukami pocierał ich wierzch.
- K-kiedy wyjeżdżacie? - zadał pytanie z trudem, tłumiąc w sobie szloch.
- Jutro o świcie. - odpowiedział krótko Zawisza, wiedząc, jak mało czasu im zostało. - Dodatkowo twój ojciec chce jeszcze dzisiaj popołudniu zrobić przegląd oddziału oraz przygotować wszystko. - dodał, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że mają rozpaczliwie mało czasu.
Harry przytulił Louisa, mocno go trzymając, tak jakby nie miało być jutra. Stop, przecież jutra naprawdę może nie być.
- H-Harry, ja nie chcę cię... stracić. - wyszlochał w jego ramię, kurczowo się trzymając jego koszuli. Styles głaskał go po głowie, starając stłumić w sobie uczucie krajanego serca widząc księcia w takim stanie. - J-ja cię po prostu kocham, wiesz? - dodał ciszej szatyn. Ręka rycerza zastygła w jednym miejscu na karmelowych włosach. Zawisza delikatnie podniósł jego głowę ze swojej klatki piersiowej, aby móc popatrzeć mu w oczy.
- Ja ciebie też kocham, LouLou. Bardzo mocno. - powiedział łagodnie i czule Zawisza, głaszcząc go po policzku. Szatyn uśmiechnął się przez łzy nie wierząc, że spotkał go promyczek szczęścia w tej beznadziejnej sytuacji.
Rycerz ocierał kciukami spływające łzy z policzków ukochanego, jednocześnie stopniowo zmniejszając odległość pomiędzy nimi. Louis oblizał spierzchnięte wargi, z upragnieniem czekając na moment, kiedy ich usta złączą się w pocałunku.
Długo nie musiał czekać, bowiem już chwilę później gorące wargi Stylesa zetknęły się ich własnymi w akcie miłości, tęsknoty, ale również desperacji i frustracji. Szatyn westchnął, bowiem to była dla niego ulga. Powiew orzeźwiającego wiatru, oddech świeżym powietrzem, czy chłodna bryza morza. Wiedzieli, że być może to jest ich ostatni pocałunek, a to nie ułatwiało niczego.
Po dłuższej chwili oderwali się od siebie i po prostu patrzyli sobie w oczy, chcąc jak najbardziej zapamiętać ich kolor i wyraz. Chwilę później uwagę Louisa przykuła ściana nad jego łożem, znajdująca się tuż za Harrym.
Książę bez słowa wstał, a Zawisza przyglądał mu się z niezrozumieniem i ciekawością. Ten podszedł do miecza wiszącego nad łóżkiem i delikatnie wyjął go z uchwytów. Podszedł z nim do ukochanego, układając sobie słowa w głowie.
- Harry, chciałbym, abyś przyjął ten miecz. - odezwał się Louis, a brunet patrzył na niego z szeroko rozwartymi oczyma. - Uczyń z niego pożytek na chwałę narodu, niech będzie na nim krew wroga. - rzekł jak najbardziej opanowanym głosem, który mimo wszystko drżał. Styles upadł na jedno kolano przed księciem, dając jedną rękę na miejsce, gdzie znajduje się serce.
- Niczego tak bardzo nie pragnę. - odpowiedział. - Chcę walczyć nie tylko w obronie narodu, ale w szczególności za ciebie, jeśli tylko mi pozwolisz. - dodał, ryzykując nieco, bowiem rycerze walczyli raczej w obronie księżniczek. Louis nie miał jednak z tym problemu, ta prośba ujęła go.
- Znasz moją odpowiedź. - powiedział tylko cały zasmarkany Tomlinson. Potem uniósł miecz i pobłogosławił nim Zawiszę, poprzez oparcie miecza najpierw na jego prawym ramieniu, a potem na lewym. Następnie poziomo wręczył miecz rycerzowi, który przyjął go z należytym szacunkiem. Zaraz jednak odłożył ostrze na ziemię, a przyjął księcia w swoje ramiona, lekko nim kołysząc i nadal klęcząc.
Jeżeli myśleli, że ich dnem był dzień załamania dwa tygodnie temu, to się mylili.
Cały czas spadali, ale to właśnie teraz dotarli do dna.
Teraz trzeba się od niego odbić.
696969
Uuuu... no to się porobiło...
Yours,
LARloveRY
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top