Capitulum octavus
Louis nie wiedział, czego chce jego ojciec. Jednakże po ogarnięciu swojej twarzy, szkalując się za bycie beksą, udał się w stronę jego gabinetu. Zapukał i po otrzymaniu pozwolenia, pchnął wielkie drzwi, wchodząc do pomieszczenia.
- Och, Louis, jesteś. - król podniósł głowę znad jakiś dokumentów. - Siądź, proszę. Mam do ciebie kilka spraw.
Szatyn wykonał polecenie.
- Słucham, ojcze. - powiedział jedynie.
- Po pierwsze, za miesiąc mają do nas zawitać trzy księżne z krajów Europejskich, abyś mógł sobie wybrać żonę. - powiedział król, patrząc uważnie na reakcję szatyna. Ten spiął się nieznacznie.
- Ojcze, mam tylko dwadzieścia trzy lata, nie zamierzam... - jednak Mark mu przerwał.
- Nie mówię, że od razu staniesz na ślubnym kobiercu, tylko, że przyjadą, a ty sobie wybierzesz jedną. - westchnął król. Szatyn chciał jeszcze coś dopowiedzieć, ale Mark nie dał mu dojść do głosu. - Po drugie, cieszę się tym, jak dbasz o naszego gościa. Harry wydaje się być zadowolony.
- Huh, staram się. Może to przez to, że poniekąd znam się na mieczu. - wzruszył ramionami Louis, nieco uspokajając się po informacji, że zostanie mu niemal wciśnięta żona.
- Właśnie, Louis. Trzecia sprawa dotyczy właśnie tego. - westchnął król, przecierając twarz dłońmi. - Nie możesz tak reagować, na każdą wspominkę o tym, kiedy byłeś w armii, jak dzisiaj rano. - niebieskooki wiedział, że ta akcja nie zostanie przemilczana. - Minęły cztery lata, a ty cały czas wracasz do tego myślami. Musisz to zostawić. - oznajmił Mark.
- Jak? - odezwał się młody Tomlinson, patrząc z niejaką goryczą w niemal takie same tęczówki jak jego.
- Nie wiem, ale wiem to, że przeszłość ci nie służy w teraźniejszości. Panuj trochę nad swoimi emocjami. - powiedział król.
- To nie jest takie łatwe. Rycerstwo i bitwy są moim żywiołem. Latanie z kopią i zrzucanie z konia to nie to samo. - rzekł szatyn.
- Słuchaj, wiem, że to jest trudne. Jednak musisz mieć tę świadomość, że nie puszczę cię na żadną bitwę. - powiedział stanowczo jego ojciec.
- Kiedyś nie miałeś z tym problemu. - odezwał się niemal niesłyszalnie szatyn, spuszczając wzrok na swoje dłonie.
- Właśnie, kiedyś. Czyli do czasu, aż przywieźli cię nieprzytomnego z utraty krwi. Zostałeś prawie przekrojony na pół! Nie rozumiesz?! - król podniósł głos, nieco denerwując się.
- Ale żyję! Mam ręce, nogi i tylko małą bliznę na boku! A rany to normalna rzecz, jak idzie się na wojnę! - szatyn też podniósł głos.
- Mogłem stracić syna. - powiedział przez zaciśnięte zęby monarcha.
- Ale byłbyś przynajmniej dumny, że poległ w honorowej walce. - rzekł z wyrzutem książę. - Teraz zdechnę tu z nudów, wożąc tyłek przez służących. Piękna śmierć, nie ma co. - sarkazmem śmierdziało od tej wypowiedzi na kilometr.
- Robię to dla twojego dobra. - rzekł tylko Mark, znowu wracając do czytania dokumentów. Kiedy niebieskooki próbował coś dodać, zatrzymała go wystawiona ręka ojca. - Możesz już iść. - usłyszał tylko i nie został obdarzony ani jednym spojrzeniem znad kartek.
Urażony szatyn wstał i wyszedł z gabinetu ojca, będąc w dwóch trzecich rozgoryczonym, a w jednej trzeciej nieco szczęśliwym, bo jedna na trzy sprawy, które miał do niego król, była pozytywna.
Szedł szybkim krokiem przez korytarz, zmierzając do swojej komnaty. Gdzieś po drodze mignął mu Harry, który chyba chciał coś powiedzieć, ale Louis dał mu znak ręką, aby zamilkł. Szatyn nie chciał w nerwach powiedzieć o słowo czy dwa za dużo. Wpadł do swojej komnaty, przecierając twarz dłońmi. Miał ochotę na czymś wyładować swój gniew. Jeden, jedyny raz.
Jego wzrok powędrował na ścianę nad łożem. Wisiał tam miecz. Jego miecz. Powolnym krokiem podszedł w tamto miejsce. Uniósł swoje dłonie do niego i wyciągnął go z uchwytu. Usiadł z bronią na posłaniu, przyglądając się połyskującej stali. Przejechał opuszkiem palca po pięknych zdobieniach na ostrzu. Druga ręka trzymała za rękojeść, niemniej misternie wykonaną. Odkrywał ten miecz na nowo, jakby pierwszy raz mając go w rękach. Wyprostował rękę w której dzierżył broń, patrząc nań z większej odległości. Lekko ruszał nadgarstkiem, aby zobaczyć jak w promieniach słońca wpadających przez okno, połyskuje stal. Był pewien, że oczy mu błyszczały. Oddech wstrzymywał, co zauważył dopiero wtedy, kiedy zabrakło mu powietrza.
Skoro nie mógł walczyć na bitwie, to nadal będzie mistrzem miecza, tylko na własnym podwórku.
::::::::::
Harry wyszedł z pałacu, kierując się na tyły, do ogrodów. Przemierzał spokojnie żwirowane ścieżki, delektując się piękną pogodą i myśląc o wszystkim i o niczym. Nim się spostrzegł, był w najodleglejszej części ogrodów. Znajdowało się tutaj małe jeziorko z nasadzanym gaikiem. Stały drzewa, które tworzyły iluzję lasu, jednak za tymi drzewami znajdowały się puste łąki, nie zagospodarowane w żaden sposób.
Zawisza wszedł na mostek łączący dwa brzegi jeziorka. Stanął mniej więcej na środku, opierając się o barierkę. Podniósł głowę do słońca, które powoli chyliło się ku zachodowi. Zamknął oczy. Promienie przyjemnie pieściły jego twarz, a wiatr delikatnie smagał policzki. Mógł tak stać wieczność.
Jednak musiało mu coś przerwać. Uchylił jedno oko na dźwięk oznajmiający czyjąś obecność. Rzeczywiście, widział jakiś ruch za drzewami, na owej niezagospodarowanej łące. Otworzył drugie oko, aby móc zidentyfikować ruszający się kształt. Był to ktoś. Brunet nie byłby sobą, gdyby nie sprawdził tego. Powolnym, niemal flegmatycznym tempem zszedł z mostka, kierując się wydeptaną ścieżynką przez á la lasek.
Kiedy wyszedł na łąkę, musiał przetrzeć oczy ze zdziwienia. Bo, cholera, to był książę. Książę, który właśnie ćwiczył z mieczem.
Styles odpiął dwa najwyższe guziki koszuli na jego widok. Nie spodziewał się, że można wyglądać tak gorąco. Standardowa biała koszula, w której nie tylko miał podwinięte rękawy, ale była ona rozpięta niemal do połowy, pokazując fragment jego klatki piersiowej. Cholernie dobrze zbudowanej, klatki piersiowej. Jego włosy były istnym bałaganem, każdy szatynowy kosmyk żył własnym życiem. Na nogach standardowo miał obcisłe, czarne spodnie i długie buty. Harry zjechał wzrokiem na dobrze umięśnione uda i tyłek, które były jeszcze bardziej uwydatnione przez to, że niebieskooki lekko uginał kolana w pozycji wyjściowej. Brunet przełknął ślinę, powracając wzrokiem do twarzy. Louis chyba był zły, bowiem miał zaciśnięte zęby, ale rycerzowi w żadnym stopniu to nie przeszkadzało, gdyż dzięki temu uwydatnił się zarys jego szczęki, a na szyi pojawiły się żyły. Jego skóra błyszczała od potu, a Harry miał wrażenie, że patrzy właśnie na greckiego boga, nie na człowieka.
Nie dane jednak mu było więcej czasu na obserwację, bowiem szatyn zakończył sekwencję ruchów, celując końcówką ostrza prosto w Zawiszę. Zaraz jednak widząc, że to Harry, opuścił miecz.
- Uh, to ty. - powiedział zmieszany niebieskooki. Zorientował się, że stoi niemal roznegliżowany przed rycerzem, toteż zaczął zapinać guziki koszuli. Nie ważne, że było mu strasznie gorąco i był zdyszany.
Zielonooki miał ochotę podbiec do niego i strącić te dłonie z guzików, wycałować opaloną skórę... Harry potrząsnął głową na te myśli. Tyle co się poznali. On nawet nie wiedział, czy Louis go lubi.
- Tak, to ja. Ładnie się ruszasz. - zaaprobował brunet, podchodząc powoli do Tomlinsona. - Skąd znasz to wszystko? - zadał pytanie Styles, wymachując jedną ręką na znak zobrazowania, o co mu chodzi.
- Stare czasy. - powiedział po chwili namysłu książę.
- Te stare czasy? - zapytał dla upewnienia Zawisza. W niebieskich tęczówkach na chwilę pojawiło się przerażenie, jednak widząc niewiedzę niemal wypisaną na twarzy rycerza, uspokoił się i powoli przytaknął głową.
- Tak, te stare czasy. - obserwował uważne każdy ruch Harry'ego, który był jakieś półtora metra od niego. Styles skinął w geście zrozumienia.
696969
Hejka!
Wybaczcie, za ten Polsat, ale cóż zrobić?
Obchodzicie jakoś halloween czy nie? Bo jeżeli chodzi o mnie, to ja nie praktykuję tego :')
Yours,
LARloveRY
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top