Capitulum decimus
Kiedy Louis wreszcie wstał z zimnej podłogi, była noc. Nadal miał ślady płaczu widoczne na jego twarzy, jednak łzy już mu nie leciały. Rozprostował nogi, krzywiąc się na to, jak zdrętwiały.
Nie chciał spać. Mimo, że był zmęczony fizycznie szlochem, to wiedział, że i tak by nie zasnął. Niepewnie uchylił drzwi na korytarz. Nie zauważając nikogo w swoim polu widzenia, wyszedł ze swojej komnaty. Cicho i szybko przemknął przez zamek skąpany w mroku, wychodząc tylnym wyjściem. Nie miał czasu na zachwycanie się gwieździstym niebiem, bo od razu skierował się do stajni. Wszystko robił bezszelestnie.
Wszedł do stajni, w której również panowała cisza. Na jego wejście, można było usłyszeć szelest siana w jednym z boksów. Każdy wie, w którym. Louis wszedł do boksu swojego konia, przytulając się do jego szyi. Przymknął oczy i było mu błogo.
Kiedy jednak uchylił powieki, jego wzrok natrafił na Puszka. Niczym nadzwyczajnym, że myśli o karym koniu sprowadziły się do myśli o jego właścicielu. I wróciło.
Obrzydzenie do samego siebie i swoich myśli.
Razem z tym, gorące łzy nie tylko bezsilności, ale i złości na siebie.
Pierwszy raz objęcie i przebywanie ze swoim rumakiem nie dało mu ulgi.
To jest kolejny powód do zmartwień.
Zdesperowany, aby dać chociaż na chwilę upust swoim emocjom, odkleił się od szyi konia, podchodząc do ściany i opierając na niej swoje przedramiona. Spuścił głowę, patrząc przez chwilę jak jego łzy skapują na słomę. Chwilę później podniósł głowę, patrząc wprost na zimny kamień. Nie wytrzymał i uderzył w niego pięścią. Bolało jak cholera, jednak przyniosło oczekiwany skutek. Nie skupiał się już na swoich myślach, tylko na okropnym bólu rozchodzącym się po jego kostkach, który promieniował na całą dłoń.
Uderzył jeszcze raz.
I jeszcze.
Łzy nie przestawały mu lecieć, jednak teraz już były w większości spowodowane bólem fizycznym.
Wkrótce jego knykcie były całe zdarte, a po jego dłoniach sączyła się krew. Na ścianie również został ślad w postaci krwawej plamy. Rany go piekły żywym ogniem, bowiem w stajni jest pełno pyłków i kurzów. Jednak to pieczenie było w jakimś sensie dobre. Jedyną myśl, jaką miał teraz w głowie, była informacja o bólu i pewnie wdającym się zakażeniu. Oparł się teraz plecami o ścianę, patrząc wprost na swojego konia. Zaraz potem zamknął oczy i skupił się jedynie na tej odskoczni, jaką było szczypanie ran i niemal sparaliżowane dłonie. Cały czas miał mokre policzki, a z kącików oczu leciały nowe łzy, które tym razem biegły bardziej na boki jego twarzy, bowiem tak nakazywała grawitacja. Zjechał plecami po ścianie, siadając na słomie.
Chwilę później, zasnął cały zapłakany z nadal krwawiącymi dłońmi i lekkim grymasem bólu na twarzy.
:::::::::::
Obudził się dwie godziny później, o pierwszej w nocy. Uchylił powieki i od razu zaatakował go tępy ból w czaszce. Oczy bolały za każdym razem, kiedy zmieniał obiekt, na który patrzył. Popatrzył na swoje ręce, które były całe w zaschniętej krwi. Rany połyskiwały osoczem w bladym świetle księżyca, które wpadało przez okna w stajni.
Poruszył na próbę palcami, od razu krzywiąc się na to uczucie. Zmęczony, zziębnięty i obolały, z trudem wstał ze słomy. Wyszedł z boksu, uprzednio głaszcząc swojego konia na pożegnanie.
Powolnym krokiem przemierzał ogrody zamkowe, kierując się w stronę tylnego wejścia do pałacu. Patrzył pod swoje stopy, przyglądając się żwirowi, nie mając siły na podniesienie głowy, aby podziwiać gwiazdy na niebie. Szkoda, bo mógłby wtedy zobaczyć, że nie jest jedynym nie śpiącym w zamku.
Kiedy dotarł do pałacu, przemył dłonie wodą, a następnie przewiązał je bandażem, bowiem rany cały czas były otwarte.
Kiedy tak, jak zawsze przebierał się w szaty do spania, tym razem jednak, nie patrzył w lustro, które zawieszone na drzwiach od szafy. Nie chciał na siebie patrzeć.
Położył się w łożu i zasnął, a sen dał mu przynajmniej ukojenie bólu głowy.
:::::::::::
Wstał rano, jednak dopiero po zawołaniu go na śniadanie, przez co spóźnił się nieco na posiłek. Dodajmy, że wcześniej musiał zmienić opatrunek na dłoniach. Schodząc po schodach, kilka razy kichnął.
- Dzień dobry wszystkim. - odezwał się słabym i zachrypniętym głosem szatyn, który wszedł do jadalni, gdzie śniadanie już trwało. - Przepraszam, za spóźnienie, ale złapałem chyba jakieś przeziębienie. - dodał na usprawiedliwienie.
- Dzień dobry, synu. Napij się naparu, dobrze ci zrobi. Szybko zdrów. - powiedział król, a niebieskooki skinął głową. Siadł na swoje miejsce, czując wypalające w nim dziurę spojrzenie zielonych tęczówek. Zignorował to.
Podniósł dłonie z kolan, sięgając po pieczywo i nagle przy stole zrobiło się niesamowicie cicho. Louis rozejrzał się po twarzach członków rodziny, nie rozumiejąc, o co chodzi.
Ach, tak.
Wszyscy byli wpatrzeni w opatrunki na jego dłoniach. Świetnie.
- Ach, to po wczorajszych ćwiczeniach i treningu. Małe obtarcie. - wzruszył ramionami kłamiąc, bowiem prawda mogłaby zostać dziwnie przyjęta.
Ach, to po tym, jak wczoraj uderzałem w ścianę jak opętany, bo uświadomiłem sobie, że chcę pocałować mężczyznę.
Huh, to nie brzmiało najlepiej.
Rodzina królewska przytaknęła na znak zrozumienia, po czym wróciła do jedzenia. Całe szczęście rano, o tej godzinie mało kto myśli nad tym, jak bardzo naciągane było to kłamstwo.
Właśnie, mało kto.
Ale jednak ktoś.
Całe śniadanie Tomlinson czuł na sobie i swoich opatrunkach wzrok Zawiszy. Nieco krępowało go to, przez co, co jakiś czas na jego policzkach pojawiały się delikatne rumieńce. Zwalał to na chorobę i pewnie zbliżającą się gorączkę.
Kiedy para królewska odeszła od stołu, Louis również zniknął w zaciszu swojej komnaty. Odwinął delikatnie bandaż, niemal roniąc łzę, kiedy odrywał materiał, który przykleił się do rany, w której jednak krew zdążyła zakrzepnąć. Teraz to wyglądało jeszcze gorzej; oprócz strupów i pojawiającego się stanu zapalnego, jego kostki były fioletowe od siniaków, które tam pojawiły się. Louis pomyślał, że to cud, iż nie są powybijane, a kości - nie pokruszone. Mimo wszystko, przy każdym ruchu palców ból był okropny.
Kiedy tak przyglądał się swoim dłoniom, drzwi do jego komnaty zostały otworzone z impetem. Książę w popłochu schował ręce za plecy nie chcąc, aby ktokolwiek wkroczył do jego sypialni widział jego zmasakrowane kostki. Jeszcze większe przerażenie ogarnęło go, gdy okazało się, że osobą zakłócającą jego spokój, był Harry.
696969
Hejka!
Przepraszam, za moją stosunkowo długą nieobecność, ale za to wrzucę wam dzisiaj dwa rozdziały pod rząd ;)
Yours,
LARloveRY
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top