♔ 40
Otworzyłem gwałtownie oczy. Czułem, że cały się lepię od zimnego potu pokrywającego plecy oraz łez spływających wzdłuż skroni. Potrzebowałem chwili, żeby przypomnieć sobie, gdzie byłem i co się stało. Czerwone ściany namiotu, przez które przebijało się światło słoneczne, znacznie różniły się od ciemnych murów pałacu i pogrążonych w mroku korytarzy, którymi we śnie niosła mnie moja matka. Sięgnąłem drżącą dłonią do włosów, aby odgarnąć obcięte kosmyki, które przykleiły się do zapłakanej twarzy. Z trudem panowałem nad własnymi palcami. Przez przerażający sen, z którego wybudziłem się zbyt gwałtownie, opornie i niezdarnie wykonywały moje polecenia, jakby między moim umysłem a ciałem ktoś postawił barierę, przez którą jeszcze nie potrafiłem w pełni się przebić.
Zacisnąłem powieki, chcąc oczyścić głowę z panującego w niej chaosu i spróbować oddzielić obrazy ze snu od rzeczywistości. Nie byłem pewny, czy ten sen był jedynie wytworem mojej wyobraźni, czy wspomnieniem z dzieciństwa, które musiało zostać zatarte przez czas. Słowa matki wciąż odbijały się echem w mojej głowie, nie pozwalając mi skupić się na niczym innym.
Czy właśnie to tamtego dnia zakorzeniło się we mnie przekonanie, że zdrady pod żadnym pozorem się nie wybacza? Jaki związek z tym miała siostra mojej mamy? Mojej mamy? Dlaczego kobieta powtarzała, że jest moją mamą? Od zawsze nią była i nikt w to nie wątpił, jednak jej słowa były bardzo niepokojące, jakby skrywały za sobą wielką tajemnicę. Beatie to przecież nie Daiyu. Król miał tylko jedną kobietę, która była jego żoną i matką dzieci.
Beatie to nie Daiyu...
Opuściłem gwałtownie rękę i podniosłem się na łokciach, aby lekko rozmytym wzrokiem przesunąć spojrzeniem po całkowicie pustym wnętrzu namiotu. Dookoła panowała niepokojąca cisza, którą przerywał jedynie wiatr uderzający w płaty czerwonego materiału, a słońce świeciło wysoko na niebie, będąc już za południem.
Niemożliwe! Oni naprawdę mnie tutaj zostawili! Walka toczyła się beze mnie! Pałacowe ściany i podłogi niedługo spłyną krwią, a ja nie zdążę! Nie zdążę przybyć tam na czas!
Przeklęty sukinsyn! Niewierny, egoistyczny i...
Żywy czy martwy?
Uniosłem się z posłania, czując pulsujący ból głowy i opór stawiany przez własne ciało. Kończyny poruszały się niezdarnie, jakbym wciąż były pod wpływem leku usypiającego.
Może obudziłem się za wcześnie? Może powinienem być nieprzytomny aż do wieczora, abym wybudził się, jak już walka będzie zakończona? Zapewne tego oczekiwał Yusheng.
Wypadłem z namiotu, zataczając się jak pijany, i zapewne upadłbym, gdyby nie przytrzymało mnie czyjeś silne ramię. Spojrzałem zaskoczony na twarz mężczyzny, którego w ogóle nie kojarzyłem, jednak miał na sobie mundur z Batair, a jego zadanie z pewnością polegało na pilnowaniu mnie. Pochylił delikatnie głowę w ukłonie, puszczając moją rękę, kiedy miał pewność, że odzyskałem utraconą przed chwilą równowagę. Kiedy cofnął się o krok, bez żadnego słowa wyjaśnienia, zacząłem rozglądać się dookoła, aby dostrzec opustoszałą polanę, na której jeszcze w nocy był cały las namiotów wypełnionych żołnierzami. Teraz dostrzegłem raptem trzy, w tym w jednym spałem ja.
– Ilu was zostało? – zapytałem mężczyzny, który wcześniej mnie przytrzymał.
– Dziesięciu, Wasza Wysokość – odpowiedział od razu. – Dziewięć żołnierzy z Batair, jeden z Daiyu.
– On zwariował? – wykrztusiłem z siebie. – Pojechał na wojnę z czterdziestoma żołnierzami? To samobójstwo!
Mężczyzna już mi nie odpowiedział, jedynie chyląc niżej głowę w geście całkowitego poddania – tego brakowało mi w haremie; całkowitego szacunku i poddania.
– Zbierajcie się, wyruszamy jak najszybciej – rozkazałem, z trudem wchodząc z powrotem do namiotu.
– Jesteś pewny, panie, że twój stan... – wtrącił się drugi z żołnierzy, którzy pilnowali wejścia.
– Nie zrozumiałeś rozkazu? – przerwałem mu. – Jak najszybciej!
Nie marnowałem czasu, aby się przebierać, chociaż czarny strój był lekko przepocony i ubrudzony błotem po pojedynku z Zhongiem, który przegrałem, pozwalając innym uznać mnie za słabego i niegodnego walki na froncie. Rozczochrane włosy naprędce zebrałem w wysoki kucyk, sprawiając, że splątane końcówki sięgały teraz za łopatki, a długa kitka kołysała się na boki z każdym moim krokiem. Wypiłem szklankę zimnej wody, powoli odzyskując sprawność w otumanionym ziołami ciele, a następnie wsunąłem sztylet za pas, wpierw sunąc palcami po zdobionej rączce, aby ostatecznie zacisnąć je na wisiorku w kształcie kwiatu wiśni wysadzanego czarnymi jadeitami, które wręcz idealnie pasowały do mojego stroju.
To ten dzień, Iain, pomyślałem. To na niego czekałeś ostatnimi tygodniami. Zatem gdzie jest to szczęście, które miał ci przynieść? Gdzie uśmiech na twojej pozbawionej makijażu twarzy? Z powrotem wyglądasz jak książę koronny Beatie, a nie kurtyzana mająca sprawiać uciechę królowi Daiyu swoim ciałem. Jest dokładnie tak, jak chciałeś. Po siedmiu miesiącach wracasz do domu, chociaż były takie chwile, w których wątpiłeś, czy kiedykolwiek opuścisz tamto piekło. Stoisz na ojczystej ziemi, z której wywodzi się twoja błękitna krew i w nią wsiąknie po twojej śmierci.
Więc gdzie jest twój uśmiech, Iain? Gdzie jest to szczęście?! No gdzie?! Dlaczego nie jesteś szczęśliwy?! Sam jesteś obrzydliwym zdrajcą, który pokochał własnego wroga, wyrzekając się ojczyzny! Właśnie dlatego już nigdy nie będziesz szczęśliwy.
Wytarłem łzę spływającą po policzku i gotowy do drogi wyszedłem na zewnątrz, a nieprzyjemny wiatr uderzył w moje ciało, rozwiewając włosy. Osiodłane konie już czekały, chociaż wciąż musiały odczuwać zmęczenie po intensywnym wczorajszym wysiłku.
– Zostawcie namioty! – krzyknąłem do żołnierzy, którzy spojrzeli na mnie zdziwieni. – Nie mamy czasu na takie głupoty! Wyruszamy!
Mężczyźni skłonili mi się delikatnie, przyjmując rozkaz bez zbędnych słów sprzeciwu. Porzucili swoje wcześniejsze zajęcia i podbiegli do swoich koni. Od razu odnalazłem wśród nich siwego wierzchowca, którego ciemne oczy rozbłysnęły na mój widok, jakby zdążył mnie polubić w tym krótkim czasie, który spędziliśmy razem. Może liczył na jakieś czułości, które kilkukrotnie ode mnie otrzymał, jednak i na to nie mieliśmy teraz czasu. Pogładziłem pośpiesznie zwierzę po jego długiej szyi, od razu mając zamiar je dosiąść, jednak moją uwagę przyciągnęła niewielka torba, w której ewidentnie ktoś coś schował. Zdziwiony zmarszczyłem brwi, ostrożnie i nieufnie unosząc jej wieko, aby zajrzeć do środka, spodziewając się w nim nawet jadowitego węża. Jednak gdy tylko słoneczne promienie dostały się do wnętrza torby, odbiły się od gładkiej powierzchni złotej szkatułki, w której znajdował się mój prezent urodzinowy od Yushenga.
Prychnąłem z pogardą, sięgając po przedmiot z zamiarem wyrzucenia go. Nie chciałem zawracać sobie głowy kolejną błyskotką, którą próbował mnie przekupić. Jednak gdy tylko opuszki palców zacisnęły się na twardym pudełeczku, moja dłoń zamarła w bezruchu, nie potrafiąc pozbyć się niechcianego przedmiotu. Najwidoczniej byłem słabszy, niż się spodziewałem.
Otoczyły mnie pośpieszne kroki pozostawionych mi żołnierzy, więc ostatecznie nie myśląc za wiele, zamknąłem klapę od torby. Postanowiłem zastanowić się nad przyjęciem prezentu później, o ile przeżyję, i dosiadłem konia, opadając twardo na siedzisko. Nie czekałem na resztę, od razu ruszając galopem wzdłuż gór Beagan w stronę stolicy. Pragnąłem dotrzeć do pałacu najszybciej, jak to było możliwe. Niosące mnie zwierzę było wręcz niezawodne, rytmicznie uderzając kopytami w uklepaną ziemię, pozwalając nam wręcz frunąć, kiedy wiatr sprzyjająco pchał nas w przód, jakby i jemu zależało na tym, abym w końcu wypełnił moją zemstę, nadając tej wojnie sens.
Każda kropla krwi przelana w tego dnia będzie już na zawsze znaczyć moje dłonie i musiałem wziąć za to odpowiedzialność.
Żołnierze dogonili mnie po chwili, otaczając mnie z obydwu stron oraz osłaniając tył, gotowi oddać życia, aby ocalić moje. Ostrożnie puściłem uzdę, aby wymacać przy moim boku rękojeść sztyletu doczepionego do pasa.
To ten dzień, Iain...
***
Kiedy dotarliśmy pod mur chroniący granice stolicy, przez krótką chwilę zapragnąłem zawrócić konia i uciec, jakbym bał się powrotu do własnego domu. Ku mojemu zaskoczeniu i przerażeniu bramy były otwarte, a ulice opustoszałe, chociaż stragany kupców i różne powozy były wciąż rozstawione – każdy zapewne schował się w bezpiecznym miejscu, przerażony wojną domową. Żołnierze patrolujący granice miasta, chociaż początkowo sięgnęli po długie miecze, szybko je odłożyli, widząc mundury z Batair otaczających mnie mężczyzn. Nie zatrzymywaliśmy się, aby wymienić się jakimikolwiek informacjami, chociaż zauważyłem, iż część towarzyszących mi mężczyzn zwolniła, jakby właśnie tego oczekiwali. W mojej głowie była już tylko jedna myśl – czyja krew spływa po moich dłoniach skąpana w blasku zachodzącego słońca.
Pogoniłem konia zmęczonego intensywną podróżą, zupełnie nie przejmując się, iż zwierzę może przypłacić życiem moje nieczułe zachowanie. Byłem już tak blisko, nie mogłem czekać ani chwili dłużej! Nawet myślałem o tym, by wyskoczyć z siodła i zacząć biec, jakbym był w stanie przegonić konia.
Podróż zajęła nam wiele godzin, mój żołądek skręcał się z głodu i z nerwów, ale nie mogłem marnować nawet sekundy na zjedzenie czegoś lub odpoczynek. Byłem w Beatie! Otaczały mnie domy pełne moich poddanych, którzy pochowali mnie siedem miesięcy temu, a teraz, niczym zmartwychwstały, pokonywałem uliczki stolicy, zmierzając ku pałacowi, którego piaskowe mury mogłem dostrzec już z daleka.
Wyobrażałem sobie tę chwilę tyle razy, jednak kiedy w końcu nadeszła, wypełniała mnie nienaturalna pustka, jakby to był tylko sen, jakbym wcale nie wrócił do domu.
Przy bramie otaczającej pałacowe błonia leżeli pierwsi polegli; kilku mężczyzn w mundurach królewskich gwardzistów, jeden z żołnierzy z Daiyu, dwaj z Batair. Wielkie drewniane wrota były wyważone, co nie pozostawiało wątpliwości, iż oddział kierowany przez Yushenga i Nealla wdarł się do środka siłą.
Czyżby nie dostali poparcia z wewnątrz? Czyżby już wszyscy byli martwi?
Mój oddech przyśpieszył, stając się płytki, na co od razu zaprotestowały chore płuca, wypełniając całe moje wnętrze ogniem, a przed oczami zaczęły tańczyć mroczki, prawie mnie oślepiając. Koń zatrzymał się, gdy dwaj mężczyźni zagrodzili nam drogę.
– Jestem książę Iain! – krzyknąłem z całych sił. – Prawowity następca tronu! Przepuście mnie!
Przez chwilę zapanowała cisza, w której nieznajomi beatyccy żołnierze przyglądali mi się uważnie.
– Książę Iain powrócił! – W końcu krzyknął jeden z nich. – Zróbcie przejście dla księcia!
Odetchnąłem z ulgą, zeskakując z konia, którego zostawiłem na dobrze znanym dziedzińcu przed pałacem – to właśnie w tym miejscu bawiłem się jako dziecko z Zowie. Ganialiśmy się po ogrodach, chowając za krzewami i pniami drzew, a czasami za służbą, która próbowała wykonywać swoje obowiązki, uśmiechając się pod nosem, gdy widziała dwójkę wygłupiających się książąt. Dzisiaj ponownie biegłem wśród nieruchomych marmurowych rzeźb, które zdobiły schody prowadzące do głównego wejścia do pałacu, jednak tym razem ścigałem się z przeznaczeniem, a nie z młodszym bratem.
Mijani przeze mnie żołnierze padali na kolana, oddając mi cześć, więc wygrałem...
Wygrałem wojnę z Zowie, wydzierając z jego zdradzieckich palców należny mi tron. Jednak ile kosztowała ta wygrana? Ile osób zginęło, abym mógł przemierzyć hol, ślizgając się na pokrytej krwią posadzce, aby dopaść drzwi do sali tronowej i zobaczyć, komu los oszczędził życie.
Wpadłem do środka dość głośno, od razu przyciągając spojrzenia przebywających tam osób. Wielu beatyckich lordów, których twarze pamiętałem jak przez mgłę, otwierało szeroko oczy, nie wierząc, że naprawdę mnie widzą. Neall uśmiechnął się do mnie, gdy przez krótką chwilę nawiązaliśmy kontakt wzrokowy. Tuż przy jego boku stała moja matka, która zasłoniła usta kościstą dłonią, zanosząc się głośnym szlochem, gdy tylko rozpoznała we mnie swojego syna. Następnie moje spojrzenie padło na brudnego we krwi Zhonga, który właśnie wysuwał z pochwy miecz, cofając się o krok, aby odsłonić tron, na którym siedział mężczyzna dociskający ciemnoczerwone zawiniątko do twarzy.
Ruszyłem w jego kierunku, widząc, że i on wstał. Odrzucił na bok przekrwawiony materiał, tym samym odsłaniając oszpeconą podłużnym rozcięciem twarz. Również zaczął podążać w moją stronę, gestem dłoni nakazując Zhongowi zostać tam, gdzie był, a kąciki jego ust uniosły się, gdy zobaczył mnie całego i zdrowego. Nie dobył swego miecza, chociaż moje palce nieprzerwanie zaciskały się na rękojeści sztyletu, kiedy byliśmy coraz bliżej siebie. Coraz bliżej przeznaczenia.
Musiałem zabić niewiernego męża, króla Daiyu, który już pozwolił sobie usiąść na moim tronie. Nie przejmowałem się obietnicą zemsty złożoną przez Zhonga, ponieważ otaczający mnie żołnierze i lordowie pozbawią go głowy, nim zdąży do mnie podejść.
Więc naprawdę wygrałeś, Iain...
Naprawdę w końcu możesz być szczęśliwy.
I chociaż łzy zalały moje policzki, pokazując wszystkim wokoło, jaki jestem słaby, to na mojej twarzy również pojawił się uśmiech, kiedy w końcu, po tak długim czasie, zostałem zamknięty w objęciach męża. Pozwoliłem dotknąć się zdrajcy. Jego dłonie czule chwyciły moją talię, a przepełnione tęsknotą wargi, składające pocałunek na moich wargach, smakowały krwią.
W głowie, w której echem odbijał się dźwięk sztyletu upadającego na posadzkę, była tylko jedna myśl: więc jednak nie potrafiłem go zabić... I co teraz?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top