♔ 38
Jeszcze kilka minut temu uważałem czekanie za najgorszy etap naszej podróży, której wielki finał miał odbyć się w samym sercu Beatie. Jednak teraz, kiedy stajenni w pośpiechu szykowali konie, żołnierze uzbrajali się, krzyki Yushenga i Nealla, którzy wydawali rozkazy, przedzierały się przez panujący dookoła harmider, po raz kolejny uświadomiłem sobie, jak bardzo się myliłem. Nie mieliśmy czasu, aby czekać na przybycie wojsk z Daiyu, nie mieliśmy czasu, aby czekać na odpowiedź od innych beatyckich twierdz, które poprosiliśmy o wsparcie. Zostaliśmy sami przeciwko Zowie, planującym ucieczkę z królestwa, aby rozpętać wielką wojnę, prosząc o wsparcie cesarza Mirai.
Nasze siły nie należały do największych, miało z nami wyruszyć raptem pięćdziesięciu mężczyzn gotowych do walki, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Kolejni posłańcy rozjechali się w różne strony świata, żeby przekazać zmiany planów, by ewentualne wsparcie od razu ruszyło w stronę stolicy. Każdy z nas musiał zaryzykować życiem, żeby chociażby spróbować powstrzymać zbliżające się widmo wojny. W końcu bez znaczenia, czy umrze Zowie, czy to ja umrę z Yushengiem, w obydwu tych przypadkach życie niewinnych zostanie ocalone.
Nie przewidziałem, że młodszy brat posunie się do tak ryzykownego i destrukcyjnego zagrania, jednak to wcale nie usprawiedliwiało mojego zachowania. Ci wszyscy ludzie – żołnierze, kupcy, rolnicy, urzędnicy, czy nawet żebracy – zostali narażeni przeze mnie, przez moją chęć zemsty i głupotę. Najwidoczniej byłbym złym władcą i słusznie odebrano mi koronę, ponieważ na nią nie zasługiwałem.
Wpatrywałem się w mój cień, który wędrował po dziedzińcu twierdzy Batair, z każdą mijającą chwilą stając się coraz dłuższy, niczym widmo śmierci, które rozpościerało się powoli nad całym królestwem. Zacisnąłem palce na rękojeści sztyletu, przenosząc spojrzenie na Yushenga, którego ciężkie buty głośno uderzały o ziemię, gdy wciąż instruował żołnierzy z Batair, kalecząc nasz delikatny język swoim ostrym akcentem.
Obaj nie zasługiwaliśmy na to, by żyć.
– Panie? – Usłyszałem obok siebie głos Syinga, który przedarł się przez pancerz moich myśli.
W głowie zacząłem tworzyć obrazy wielkiej bitwy: ziemi, z której strzały wyrastały niczym pnie drzew; martwych ciał ścielących się u moich stóp; zniszczonych flag szarpanych przez wiatr i moich rąk pokrytych krwią.
– Panie? – Nadzorca się powtórzył, kiedy przez dłuższą chwilę nie otrzymał ode mnie żadnej odpowiedzi, ani nawet najmniejszej reakcji, która świadczyłaby o tym, że go słucham, gdy rozmyślenia z powrotem porwały mnie z dala od rzeczywistości. Dopiero gdy przywołał mnie po raz trzeci, w końcu spojrzałem na służącego, którego twarz miała zielonkawy odcień. Kąciki jego ust uniosły się delikatnie, kiedy w końcu dostał swoją upragnioną atencję. – Chciałbyś coś zjeść przed drogą, panie? – dopytał.
Pokręciłem głową, nie będąc w stanie wykrztusić chociażby słowa przez zaciśnięte gardło. Żołądek również nie wydawał się zainteresowany jedzeniem, ponieważ na samą myśl o przełknięciu czegokolwiek, skurczył się boleśnie, wywołując mdłości, a ja zacząłem się obawiać, że niedługo na jazdę konną będę reagował tak samo, jak Sying.
To dziwne, że na myśl o powrocie do domu – do serca Beatie, do mojej rodziny, mojego pałacu, do pokoju, w którym mieszkałem, nim odebrano mi wszystko – zamiast szczęścia i ulgi, czułem jedynie narastające przerażenie. Przekroczenie murów otaczających stolicę, wkroczenie na ścieżki prowadzące prosto do pałacu, by ostatecznie przejść przez jego drzwi i otoczyć się ścianami, wśród których się wychowałem, oznaczało, że moja droga oddzielała się od tej, którą kroczył Yusheng. Nie zamierzałem wracać z nim do Daiyu, nie zamierzałem ponownie stawać się jego zabawką, której kosztem tak okrutnie się zabawił, pierwotnie mówiąc, że mnie kocha, by następnie zdradzić. Jeśli chciałem być wolnym, musiałem odebrać mu życie, a on sam powiedział, że nie zamierza się bronić. To oznaczało, że kiedy w końcu wyciągnę z pochwy sztylet, by przebić nim ciało męża, a następnie obrócić rękojeść, zadając jeszcze większe obrażenia zakrzywionym ostrzem, naprawdę odbiorę mu życie, odpłacając się za niewierność.
A wtedy zostanę całkowicie sam, nie potrafiąc zaufać już nikomu.
– Sying – zwróciłem się do nadzorcy, który wciąż stał przy moim boku, z trudem wydobywając z siebie jakieś dźwięki.
– Tak, panie?
– Zostań tutaj – rozkazałem, a moje te sprawiły, że oczy służącego otworzyły się szeroko w niedowierzaniu i niezrozumieniu.
– Dlaczego? – dopytał, zapominając o grzeczności. – Nie mogę tutaj zostać, moje miejsce jest przy twoim boku!
Uśmiechnąłem się do niego z najszczerszą wdzięcznością. Tyle zawdzięczałem temu człowiekowi, w końcu był pierwszą osobą w Daiyu, która stanęła po mojej stronie. Bronił mnie i dbał. Nawet jeśli również dopuścił się zdrady, zatajając przede mną prawdę o nocy, którą Huan spędził w alkowie, starał się za wszelką cenę odkupić swoje winy. Jednak ja wciąż byłem żołnierzem, byłem księciem, którego szkolono do stanięcia na czele armii, gdyby zaszła taka potrzeba, a Sying był jedynie nadzorcą haremu, który potrafił zapanować nad gromadką niesfornych dziewcząt, ale nigdy nikt nie przygotowywał go do walki. Nie chciałem narażać jego życia dla własnej wygody.
– To rozkaz – powiedziałem tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Masz tutaj zostać. Zaczekaj, dopóki nie wezwę cię do siebie.
– Nie wysłucham tego rozkazu – odpowiedział, kręcąc głową. – Nie zostawię cię, panie. Jeśli przyjdzie mi umrzeć...
– Więc wysłuchaj prośby – przerwałem mu. – Zostań tutaj, proszę.
W oczach nadzorcy w jednej chwili zebrały się łzy, w których odbijały się promienie zachodzącego słońca. Jego dolna warga zaczęła drżeć, więc zagryzł ją delikatnie, nie odrywając ode mnie spojrzenia. Widziałem, że właśnie prowadzi wewnętrzną walkę, wiedziałem, że jego lojalność i potrzeba odkupienia win nie pozwalają mu, by zostać w bezpiecznym miejscu, kiedy ja ryzykowałem własnym życiem. Właśnie dlatego z całych sił zmusiłem się do przywołania na twarz najszczerszego uśmiechu, na jaki było mnie stać, a moja dłoń spoczęła na jego ramieniu.
– Zrób to, jako mój... – urwałem na chwilę, ponieważ głos odmówił mi współpracy. – Jako mój przyjaciel. Zostań.
Kiedy skinął głową, jedna z łez przecięła jego gładki blady policzek. Ścisnąłem jego ramię, by w ten sposób okazać mu wdzięczność. Nie tylko za tę ostateczną decyzję, ale za wszystko, co dla mnie zrobił. Tak jak ja stracił wszystko i został zamknięty w haremie, jednak to nie Daiyu pozbawiło go rodziny i wolności, lecz Beatie i panujące w nim prawo.
Odsunąłem się od Syinga, czując, że z każdą sekundą staję się coraz słabszy. Pokonałem dziedziniec, na którym wciąż panowało zamieszanie przez nagłą zmianę planów, docierając do siwego konia, którego pogładziłem czule po miękkich chrapach, próbując uspokoić ciężki, drżący oddech.
Jeśli umrę lub jeśli nie wrócę do Daiyu, już nigdy nie zobaczę Syinga, już nigdy nie uśmiechnę się do czekającej na mnie Dongmei, już nigdy nie nazwę małej Ruolan moją. Jak mogłem nie zauważyć, że moje życie znalazło nowe centrum tak daleko od domu? Przecież za granicami byli moi rodacy, którym przyniosłem nadzieję na lepsze jutro, a tymczasem moje czyny mogły doprowadzić do ich śmierci! A to wszystko przez to, że pokochałem człowieka, który nie potrafił być mi wiernym. Wybaczyłem mu tak wiele, ale to wciąż było za mało! Czy... Czy byłbym zdolny wybaczyć mu jeszcze raz?
Odwróciłem delikatnie głowę, by spojrzeć kątem oka na Yushenga, który poprawiał pochwę od długiego miecza doczepionego do jego boku. Czarne włosy mężczyzny były teraz związane w wysokiego kucyka, a lekko zniszczone końcówki rozwiewał wiatr. Czerwone, królewskie szaty przylegały ciasno do jego ciała, buty do jazdy konnej sięgały prawie do kolan, a palce zdobiły liczne pierścienie, w tym też obrączka symbolizująca nasze małżeństwo. Mąż jakby wyczuł, że na niego patrzę, ponieważ nagle spojrzał w moim kierunku, krzyżując nasze spojrzenia, a w mojej głowie nagle rozległo się echo słów Huana, które wypowiedział do mnie tuż przed popełnieniem samobójstwa.
„Jesteśmy do siebie zbyt podobni, więc wiem, że szukasz zemsty za zdradę. Podejrzewam nawet, że ta wojna jest częścią twojego planu. Właśnie przez nasze podobieństwo, błagam cię, byś odpuścił. W ten sposób nie zaleczysz ran w twoim sercu. Jeśli go kochasz, chociaż w połowie tak bardzo, jak ja go kocham, to nie przeżyjesz w świecie bez niego nawet dnia".
Nawet jeśli bym mu wybaczył, to co byłoby dalej? Wrócilibyśmy razem do Daiyu? Do jego haremu? Do licznych kobiet, które tylko czekały na noc w alkowie? Do młodej bezczelnej dziewuchy, twierdzącej, że nosi jego trzecie dziecko? Co by było za kilka miesięcy, lat? Co, jeśli kiedyś pojawi się ktoś, kto zajmie moje miejsce w jego sercu? Druga żona lub drugi mąż?
Nie potrafiłbym się nim dzielić, a skoro Yusheng nie mógł być jedynie mój, nie mógł być nikogo, ponieważ moje serce już zawsze będzie należało do niego.
***
Końskie kopyta uderzały licznie o ziemię, ubrania trzepotały na silnym wietrze, strzemiona i broń brzęczały. Wyruszyliśmy z Batair przepełnieni wolą walki podszytą przerażeniem. Wiedzieliśmy, że ryzykujemy życia w słusznej sprawie, i właśnie to motywowało każdego do dalszej ciężkiej drogi. Nie mieliśmy czasu, każda sekunda była ważna, ponieważ Zowie mógł wypłynąć znacznie wcześniej, niż pierwotnie planował. Jeden z wysłanych posłańców, który dostał najszybszego konia, wyruszył do stolicy przed nami, niosąc list podpisany przeze mnie i przez kapitana Nealla, kierowany do jednej z bliskich mu osób – generała Colana, który w dawnych latach był przełożonym kapitana Nealla. Nie tylko poprosiliśmy o wsparcie, informując o naszym przybyciu, ale również o próbę sabotażu, uniemożliwiającą mojemu młodszemu bratu na wypłynięcie w morze.
Zaryzykowaliśmy, nie wiedząc, czy mężczyzna stanie po naszej stronie, czy pozostanie wierny zdradliwemu kłamliwemu księciu, jednak nie mieliśmy wyboru. Tak małym oddziałem z pewnością nie przebijemy się przez mury chroniące stolicę oraz pałac, jeśli nie będziemy mieli sprzymierzeńca od wewnątrz.
Moje życie okazało się tak bardzo zależne od innych. Dopiero po uprowadzeniu przez króla Daiyu zrozumiałem, że nawet jeśli jestem księciem koronnym, przyszłym władcą, nie mam wpływu na wszystko. Wciąż musiałem liczyć się z dobrym sercem i intencjami innych. Byłem głupcem... I teraz niewiele się zmieniło pod tym względem.
– Rozbijmy tutaj obozowisko – ogłosił Yusheng, wyrywając mnie z zamyślenia.
Zacząłem z zainteresowaniem rozglądać się po okolicy, wciąż powtarzając sobie, że jesteśmy w Beatie, w mojej ojczyźnie. Jednak, chociaż z każdą chwilą znajdowaliśmy się coraz bliżej stolicy, nieprzerwanie czułem się dziwnie obco. Teraz mój wzrok zaczął badać wyżyny gór Baegan, skąpane w słabym świetle księżyca. Podróżowaliśmy całą noc i cały dzień, więc każdy padał ze zmęczenia, łącznie z końmi, dlatego wszyscy z entuzjazmem przyjęli ten rozkaz, licząc na zasłużony odpoczynek.
Również zsiadłem z konia, czując ból w nogach i plecach od bardzo długiej jazdy. Żołnierze, którzy wyruszyli wraz z nami na samobójczą misję, byli świetnie przeszkoleni; od razu podzielili się na mniejsze grupy, w których każdy wykonywał swoje obowiązki. Jedna z nich zajęła się przepracowanymi zwierzętami, by jak najszybciej przynieść im ulgę po ciężkiej podróży, druga zaczęła szykować ognisko, aby każdy miał szansę się ogrzać, i aby trzecia grupa mogła przygotować jakiś posiłek, czwarta grupa zaczęła rozkładać namioty, a piąta rozeszła się we wszystkie możliwe strony, aby patrolować teren.
Przespacerowałem się wzdłuż obozowiska, przyglądając się ciężko pracującym mężczyznom, którzy nie śmieli nawet westchnąć, okazując tym swoje niezadowolenie lub zmęczenie. To nie tylko dobrze świadczyło o nich, ale też o Neallu, który wyszkolił swoich podwładnych najlepiej, jak to było możliwe. Wewnętrznie żałowałem, że nie ma z nami Syinga, który został w bezpiecznych murach Batair; moje obolałe mięśnie domagały się porządnego masażu, dzięki któremu mogłyby się w końcu rozluźnić. Marzyłem również o gorącej kąpieli, ciepłym posiłku i miękkim łóżku, które utuliłoby mnie do snu. Niestety zostałem pozbawiony wszelkich wygód i musiałem zadowolić się jednym z siedzisk ustawionym nieopodal ogniska, przy którym mogłem się rozgrzać.
Nie byłem jedynym, który zdecydował się na spędzenie w ten sposób odrobiny wolnego czasu. Na siedziskach ustawionych obok mojego siedzieli lordowie, Neall, który jednym okiem nadzorował cały przebieg rozbijania obozowiska, oraz Yusheng, którego długie palce ugniatały jego z pewnością obolały kark. Po chwili obok niego spoczął również Zhong, który do tej pory włóczył się za mną niczym mój cień.
– Do twierdzy Mannis zostało pół dnia drogi, może trochę więcej, jeśli zwolnimy tępo – odezwał się Neall, zerkając na niewielką podręczną mapę, którą od wyjazdu z Batair niósł przy własnej piersi. Nie zawierała tylu szczegółów, co główna duża mapa, którą musielibyśmy rozłożyć na ziemi i przycisnąć na krawędziach, aby móc przestudiować jej treść, jednak zawierała najważniejsze elementy.
– Nie będziemy zatrzymywać się w Mannis – powiedział Yusheng z całkowitą powagą w głosie, a każdy spojrzał na niego zdziwiony. – Nie mamy na to czasu.
– Nie damy rady...
– Musimy od razu kierować się do stolicy i nie marnować czasu na przedostawanie się do Baegan – kontynuował, przerywając kapitanowi. – Możemy wysłać kogoś z prośbą o wsparcie głównego oddziału, w końcu Mannis jest najbliżej stolicy, ale nie możemy odwlekać najazdu na pałac.
– Wiedziałem, że zmieniłeś plany – odezwałem się, nim zdążyłem zacisnąć zęby na moim niesfornym języku. Teraz na mnie padły spojrzenia wszystkich zgromadzonych wkoło mężczyzn, którzy z zainteresowaniem przysłuchiwali się rozmowie. – Powinniśmy pierwsze obozowisko rozbić dawno temu, jeszcze przed zachodem słońca, ale nakazałeś nam jechać dalej. Ponadto, wiem, dlaczego tak zdecydowałeś, i myślę podobnie.
Na twarzy Yushenga pojawił się delikatny uśmiech, który wypełnił moje wnętrze przyjemnym ciepłym łaskotaniem. Odwróciłem wzrok od męża, błądząc nim po twarzach zgromadzonych, by ostatecznie zatrzymać go na marszczącym brwi Neallu, który usilnie próbował zrozumieć znaczenie mych słów. Prychnąłem cicho, lekko rozbawiony skupieniem na jego twarzy, czym po raz kolejny zwróciłem na siebie całkowitą uwagę, która jeszcze chwilę temu została rozproszona między mnie a króla Daiyu.
– Szpiedzy są wszędzie – wyjaśniłem. – Możliwe, że ktoś ostrzeże Zowie, iż przybędziemy za dwa dni, ale nie zdąży już wyprowadzić go z błędu, kiedy uda nam się dotrzeć do stolicy jutro.
– Dlatego o niczym nie wspomniałeś wcześniej, panie? – odezwał się jeden z lordów, który nie dowierzał moim słowom i potrzebował potwierdzenia od samego Yushenga.
– Już raz nie doceniliśmy naszego przeciwnika – odpowiedział mu, poprzedzając wypowiedź skinieniem głowy. – Nie możemy popełnić tego samego błędu po raz drugi.
– Zaprawdę jesteś mądrym władcą, Wasza Wysokość – westchnął, zerkając na mnie przelotnie.
Wyczuwałem bijącą od niego niechęć, jakby uważał mnie za gorszego... Jakby uważał mnie za kobietę, słabą i bezbronną. Ostatnio coraz częściej spotykałem się ze spojrzeniami lordów, które wyrażały dezaprobatę. Nie podobała im się wizja królowej na froncie, nie podobała im się wizja księcia Beatie z bronią i z ich królem u boku. Uważali mnie albo za przeszkodę, która jedynie będzie sprawiała kłopoty swoją bezradnością, albo za zagrożenie.
Równie nieprzyjemnym spojrzeniem obdarowywał mnie Zhong, czego zasługą z pewnością była jego rozmowa z Yushengiem, którą niechcący podsłuchałem. Król zapowiedział, iż pozwoli mi się zabić, a naczelny królewski sekretarz przyrzekł, iż za odebrane życie zapłacę własnym życiem. To oznaczało, że wpierw będę musiał zabić Zhonga, nim moje ostrze sięgnie do niewiernego męża.
– Dawno nie władałem mieczem – powiedziałem, dość nagle przerywając milczenie, które zapanowało między nami. – Może chciałbyś mnie sprawdzić, sekretarzu? – zapytałem, wbijając spojrzenie w zaskoczonego mężczyznę, a dookoła nas rozległy się złośliwe chichoty i prychnięcia.
– Nie wypada mi... – zaczął, będąc wyraźnie zmieszanym.
– Nie krępuj się – przerwał mu Yusheng, podnosząc się z siedziska i, ku zaskoczeniu wszystkich wokoło, wyciągając własny miecz z pochwy. – Jeśli twoja królowa wyzywa cię na pojedynek, nie wypada odmawiać.
Mąż ostrożnie chwycił broń za jelec, wystawiając rękojeść w moim kierunku. Wpierw moje spojrzenie padło na wyciągniętą dłoń mężczyzny, później, wędrując wzdłuż jego ręki przez ramię, a następie szyję, zatrzymało się na ciemnych oczach, które przyglądały się mi z najszczerszym zaciekawieniem, ale i delikatnością oraz miłością. Wziąłem głęboki oddech, również się podnosząc i prostując dumne obolałe, pokryte licznymi bliznami plecy, by ostatecznie spojrzeć wyzywająco na Zhonga. Na jego twarzy można było dostrzec cień uśmiechu, jakby doskonale zdawał sobie sprawę z tego, iż nie będzie to zwyczajna potyczka, lecz sprawdzenie, kto z naszej dwójki jutrzejszego dnia straci życie.
Naczelny królewski sekretarz poszedł w nasze ślady, wstając z siedziska i dobywając swojego miecza, którym wykonał parę obrotów w powietrzu, jakby w ten sposób próbował się popisać zdolnościami. Z pewnością był jednym z lepszych wojowników, w końcu sprawując tak wysokie stanowisko, musiał być gotowym, aby w każdej chwili stanąć w obronie króla. Jednak ja byłem księciem, któremu pisana była korona, który pewnego dnia miał stać się głową państwa, i od najmłodszych lat uczyłem się fechtunku, aby w razie konieczności stanąć na czele frontu.
Ostrożnie przyjąłem broń od męża, uważając, by przypadkowo nasze palce nie zatknęły się ze sobą, kiedy zaciskałem dłoń na rękojeści. Miecz był ciężki, cięższy niż się spodziewałem, a może to ja odzwyczaiłem się od noszenia przy sobie prawdziwego ostrza. Mimo iż należał do króla, nie był przesadnie zdobiony, jakby wykonujący go płatnerz całkowicie skupił się na funkcjonalności, a nie wyglądzie.
Idąc śladem Zhonga, również wykonałem parę obrotów bronią, sprawdzając, jak miecz leży mi w dłoni. Mimowolnie uśmiechnąłem się, czując, jakbym w końcu z powrotem zaczynał być dawnym sobą – dumnym, szanowanym księciem, a nie zwykłą łóżkową przyjemnością króla wrogiego królestwa. Mój przeciwnik zatrzymał się naprzeciwko mnie, oddając mi pokłon, który odwzajemniłem, pochylając się znacznie delikatniej od sekretarza.
Nasz pojedynek oficjalnie się rozpoczął, a my zaczęliśmy krążyć wokół siebie, wpatrując się sobie prosto w oczy. Stawialiśmy nieśpieszne kroki, zaciskając dłonie na rękojeściach naszych mieczy i czekając na to, kto pierwszy rozpocznie atak. Zhong niepodważalnie miał nade mną przewagę siłową, był wysoki i dobrze zbudowany, moje drobne ciało nie miało szans w starciu mięśni, więc musiałem obrócić wszystkie moje wady w zalety, dokładnie tak, jak uczono mnie przed laty.
Kątem oka dostrzegłem, że żołnierze zaprzestali wykonywania swoich obowiązków, z zaciekawieniem przyglądając się naszej dwójce. Z pewnością każdy był ciekawy starcia naczelnego królewskiego sekretarza oraz księcia koronnego. Mój przeciwnik zauważył, iż rozproszyłem się na krótką chwilę, i od razu postanowił wykorzystać okazję. Uniósł broń, zamachując się, by wręcz wystrzelić w moim kierunku. Od razu zrobiłem zgrabny unik, odskakując zwinnie niczym dziki kot, a na mojej twarzy pojawił się uśmieszek. Zhong nie dawał za wygraną, zapewne licząc na moje potknięcie, dosłownie bądź też nie, i ponowie zamachnął się, nacierając na mnie. Znowu zrobiłem unik, odskakując od śmiercionośnego ostrza, i nim zdołałem dobrze stanąć, musiałem odskoczyć po raz kolejny, gdy nadszedł kolejny nietrafiony cios.
– Królowa potrafi jedynie uciekać? – Dobiegło mnie złośliwe pytanie, które padło z ust ojca królowej Biyu, jakby szydził z obranej przeze mnie taktyki, zupełnie nie rozumiejąc jej słuszności.
Królewski sekretarz nie pozwolił mi na chwilę wytchnienia i ponownie skoczył w moim kierunku. Zaślepiony chęcią pokonania mnie, sam pozwolił sobie na popełnienie błędu, a ja czekałem właśnie na taką okazję. Uskoczyłem przed kolejnym ciosem, obróciłem się jeszcze w locie, aby samemu zamachnąć się ciężkim mieczem i spróbować zranić przeciwnika. Kiedy dostrzegłem na twarzy Zhonga uśmiech, wiedziałem już, że dokładnie tego po mnie oczekiwał, a ja naiwnie wpadłem w jego pułapkę. Ostrze uderzyło o ostrze; mężczyzna odparł mój cios, wykładając w to zaskakująco dużo siły, jakby nie szczędził jej na dalszą walkę. Odepchnął mnie, prawie wytrącając mi broń z drobnej dłoni, a kiedy skupiłem się, by mocniej zacisnąć palce na wysuwającej się spomiędzy nich rękojeści, ponownie się zamachnął. Kucnąłem odruchowo, aby uchronić własną głowę przed dekapitacją, i nim zdołałem się wyprostować, ciężki but sekretarza uderzył w moją klatkę piersiową, kopnięciem przewracając mnie na zimną wilgotną ziemię.
W ostatniej chwili zdołałem osłonić własną szyję mieczem, nim ostrze przeciwnika docisnęło się do niej, chcąc poderżnąć mi gardło. Nie byłem w stanie nabrać powietrza do płuc, chociaż moje usta otworzyły się szeroko, wręcz błagając o jego odrobinę. W oczach zebrały się łzy, gdy dusząc się, nawiązałem kontakt wzrokowy z pochylającym się nade mną Zhongiem.
– Przegrałeś ze mną tym razem i przegrasz każdym następnym – szepnął tak cicho, bym tylko ja był w stanie go usłyszeć. – Więc zastanów się, Iain, czy chcesz mieć we mnie wroga.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top