♔ 21

Dzisiejszą noc spędziłem w objęciach Yushenga, który nie chciał mnie z nich wypuszczać od chwili, w której nasze ciała się rozdzieliły. Wtulałem się w jego klatkę piersiową, próbując zrozumieć, co się ze mną działo.

Czy naprawdę aż tak zależało mi na uczestnictwie w polowaniu, iż zgodziłem się na spędzenie upojnej nocy z Yushengiem? Od kiedy sypianie z nim w jednym łożu przestało być dla mnie tak odrażające i barbarzyńskie? Dlaczego nauczyłem się czerpać przyjemność z jego dotyku? I dlaczego moje serce zmieniało swój rytm, kiedy wpatrywałem się w jego piękne oczy?

Sying po raz kolejny miał rację, kiedy powiedział, że życie w haremie weszło mi w krew o wiele szybciej, niż można się było tego spodziewać. O dziwo bez problemu odnalazłem się w codzienności, w której moimi jedynymi obowiązkami było ładnie wyglądać i odwiedzać Yushenga w alkowie. Jednak nie mogłem pozwolić, aby to dłużej trwało. Byłem księciem koronnym Beatie. Powinienem zrobić wszystko, by wrócić do ojczyzny i odbić tron ze zdradzieckich rąk Zowie.

Tylko co dalej?

Moje rozmyślania przerwał Bolin, który dzisiaj wstał przed nami. Wspiął się na nasze posłanie i zaczął potrząsać ramieniem Yushenga.

– Ojcze! – wołał wysokim głosikiem. – Wstawaj! Chcę już jechać na polowanie. Nawet brat Lan już się obudził.

– Już wstaję, daj mi chwilę – mruknął Yusheng, niechętnie wypuszczając mnie ze swoich objęć. Oboje mieliśmy za sobą intensywną noc.

Usiadłem na posłaniu i poprawiłem szatę sypialną, która przez sen zsunęła mi się z ramienia. Teraz uwaga Bolina skupiła się na mnie.

– Czy czujesz się już lepiej, bracie Lan?

W odpowiedzi po prostu skinąłem głową, domyślając się, że zapewne w ten sposób Yusheng uzasadnił mu moją wczorajszą całodniową nieobecność.

– Czy teraz w twoim brzuchu też wyrośnie dziecko? – zapytał.

– Słucham? – wykrztusiłem, otwierając szerzej oczy.

– Przytulałeś się w łóżku z moim ojcem, więc może też będziesz miał dziecko, jak moja mama – odpowiedział z całkowitą powagą na twarzy.

Poczułem się, jakbym wpadł w sidła zastawione przez myśliwego. Zagubiony spojrzałem na Yushenga, mając nadzieję, że przyjdzie mi z ratunkiem, jednak on z całych sił starał się powstrzymać wybuch śmiechu. Najwidoczniej świetnie się bawił moim kosztem.

– Nie mogę mieć dziecka – odpowiedziałem, decydując się nie rozwijać tej myśli, a Bolin wyraźnie posmutniał.

– Dlaczego? – dociekał.

– To dość skomplikowane. Kiedyś zrozumiesz.

– Szkoda – westchnął i przytulił się do wciąż rozbawionego Yushenga. – Miałbym więcej braci do zabawy.

Yusheng przeczesał palcami jego rozczochrane włosy, odgarniając kilka niesfornych kosmyków z twarzy księcia.

– Będziesz miał więcej braci – obiecał mu. – I siostry.

– Nie chcę sióstr! Dziewczyny robią nudne rzeczy – skrzywił się. – Chcę pięciu braci, żeby strzelać z nimi z łuku i walczyć na miecze!

– Dobrze. – Yusheng się zaśmiał i mocniej przytulił syna do siebie. – Będziesz miał pięciu braci.

Odwróciłem wzrok, wbijając puste spojrzenie w ścianę namiotu. W mojej głowie rozbrzmiały słowa Biyu, które zaczęły odbijać się w niej narastającym echem, przybierając na sile, gdy chciałem je uciszyć.

Najwidoczniej rzeczywiście byłem naiwny, myśląc, że nikt oprócz mnie nie będzie odwiedzał alkowy Yushenga. On najwidoczniej miał zupełnie inne plany, skoro planował spłodzić jeszcze przynajmniej trzech lub czterech synów. Gdy przyjdzie ten dzień, w którym do alkowy zostanie wezwana któraś z nałożnic, nie będę już mógł odpowiedzieć na kolejne wezwania Yushenga. Dla mnie będzie to zdrada, której nigdy mu nie wybaczę.

Powinienem cieszyć się na tę myśl. W końcu w ten sposób pozbędę się tego barbarzyńskiego obowiązku. Jednak zamiast szczęścia czułem bolesny ucisk w klatce piersiowej.

***

Kiedy opuściliśmy namiot, powietrze wciąż pachniało nocą. Blade promienie porannego słońca przedzierały się przez korony drzew i budziły dla życia las. Chłodny, wilgotny wiatr rozwiewał mi upięte w kucyk włosy oraz zwiewny tren od stroju do jazdy konnej. Ten zbędny oraz lekko wadzący dodatek miał pokazywać wszystkim, że jestem nałożnikiem. Identyczne zadanie miały długie, srebrne kolczyki, które dzwoniły dźwięcznie z każdym ruchem głowy.

Nasze konie były już gotowe do jazdy. Podekscytowany Bolin biegał między nimi a nami, nie mogąc się doczekać porannej przejażdżki, którą obiecał mu Yusheng. Chciałem cieszyć się nią równie bardzo co mały książę, jednak nieprzyjemny ciężar osiadł na mych barkach i dociskał do ziemi. Walczyłem z nim podczas każdego kroku, wytrwale trzymając wyprostowane plecy i nie dając się złamać.

Nawet jeśli Yusheng wezwie do alkowy jedną z nałożnic, nie nadejdą noce, których ciszę będzie przedzierał mój płacz. Przecież nigdy nie chciałem być nałożnikiem. Dlaczego miałoby mi zależeć na nocach w alkowie?

– To jest twój koń – Yusheng odezwał się pierwszy, kiedy w końcu zatrzymaliśmy się przy dwóch pokaźnych koniach. Sięgnął dłonią do siwej grzywy mniejszego z nich. – Prezent ode mnie.

– Dajesz mi w prezencie konia. – Powiedziałem, czule przejeżdżając dłonią po nosie zwierzęcia. – Bardzo dobrze dogadywałem się z koniem, na którym przyjechałem do Daiyu. Co się z nim stało?

– Powinieneś nauczyć się przyjmować prezenty z wdzięcznością.

– Jedynie zadałem pytanie. Czy to jest prezent, który wygrałem w naszych zawodach z łucznictwa?

Nie czekałem na odpowiedź. Podszedłem do boku konia, chcąc go dosiąść. Zwierzę było wyjątkowo spokojne, jakby celowo Yusheng nakazał wybrać dla mnie konia z łagodnym charakterem.

– Pomogę ci. – Yusheng zbliżył się do mnie, jakby naprawdę myślał, iż potrzebuję jego pomocy w tak podstawowej czynności, jak dosiadanie konia.

Sprawnie wsunąłem stopę w strzemię, drugą nogą odbiłem się od ziemi i przerzuciłem ją ponad koniem, by już sekundę później usiąść w siedzeniu siodła.

– Najwidoczniej nie wyszedłeś z wprawy – dodał, uśmiechając się do mnie z lekkim rozbawieniem, jakby się domyślił, iż właśnie celowo się przed nim popisywałem.

– Też chcę tak umieć! – zawołał Bolin, podchodząc do kasztanowego konia.

Złapał strzemię w obie dłonie i podniósł nogę, jednak nie było szans, aby sięgnął nią tak wysoko.

– Nie możesz jeździć sam – Yusheng pouczył syna i skinął dłonią na służącego, który posłusznie podszedł, by wziąć Bolina na ręce.

Yusheng sprawnie dosiadł drugiego konia. Wsunął obydwie stopy w strzemiona i maksymalnie podsunął się do tylnego łęku, aby zrobić miejsce dla syna. Służący posadził księcia na siodle przed Yushengiem, który kilkukrotnie upewnił się, że Bolin nie ma szansy spaść podczas jazdy. Pogładziłem dłonią grzywę siwego konia, czekając, aż stajenny ostatni raz sprawdzi, czy nic się nie poluzowało przy zapięciach. W końcu byliśmy gotowi do porannej przejażdżki.

Konie posłusznie ruszyły przed siebie. Ich rytmiczne ruchy były bardzo uspakajające. Jechaliśmy ramię w ramię po leśnej ścieżce, która wiła się między drzewami. Kopyta uderzały miękko w ugniecioną ziemię, a korony drzew skryły nas w swoim cieniu. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak bardzo mi tego brakowało. Z wdzięcznością przyglądałem się leśnemu pejzażowi, ciesząc się konną przejażdżką. Bolin nie doceniał spokojnej jazdy tak jak ja. Już po kilku minutach zaczął nalegać, byśmy przyśpieszyli do galopu. Uśmiechnięty i wyraźnie zrelaksowany Yusheng uspokajał syna, nie tracąc cierpliwości. Obiecał mu, że będzie mógł przejechać się na koniu bez niego, kiedy tylko dotrzemy do polany, na którą właśnie zmierzaliśmy.

– Wyglądasz na szczęśliwego – zwrócił się do mnie, gdy przymknąłem oczy, zaciągając się zapachem lasu i koni.

– Ponieważ jazda konna jest jednym z moich ulubionych zajęć – wyznałem. – Uszczęśliwia mnie.

– Co jeszcze cię uszczęśliwia?

– Strzelanie z łuku. Równie chętnie poćwiczyłbym walkę wręcz.

Yusheng zaśmiał się cicho.

– Nałożnicy zwykle malują, tańczą lub śpiewają – wytknął, posyłając mi wyzywające spojrzenie.

Oderwałem od niego wzrok i spojrzałem przed siebie. Dzięki temu udało mi się dotrzeć skąpaną w słońcu polanę, która była celem naszej przejażdżki. Zdawała się niewiele mniejsza od tej, na której rozbiliśmy nasze namioty, ale trawa na niej była niewydeptana. Falowała na wietrze, kusząc swoją soczystą zielenią. Przypominała mi trawę na łące z mojego snu.

– Śpiewać również lubię – odpowiedziałem, chociaż nie były to pierwsze słowa, które ułożyły mi się na języku.

Ku własnemu zaskoczeniu udało mi się powstrzymać przed warknięciem, iż wcale nie jestem nałożnikiem, a zajęcia dla nich są nieprzydatne oraz nudne.

Czy naprawdę jeden dzień spędzony w samotności w namiocie wystarczył, abym stał się taki potulny?

– Chcę już sam! – zawołał Bolin, gdy tylko wyjechaliśmy spomiędzy drzew, a wiatr ponownie zaczął rozwiewać moje włosy oraz długi tren.

Rozejrzałem się po skąpanej w słońcu polanie, dostrzegając parę sterczących zajęczych uszu wystających z zarośli przed nami.

– Dobrze, w końcu ci obiecałem – Yusheng odpowiedział rozradowanemu księciu, którego twarz była przesycona ekscytacją oraz zniecierpliwieniem.

Król zatrzymał konia na brzegu polany i ostrożnie z niego zsiadł, zostawiając Bolina samego w siodle. Nie wypuścił z lewej dłoni wodzy, prawdą ręką od razu przytrzymał nogę syna, aby ten nie ześlizgnął się z konia, w końcu nie dosięgał do strzemion. Wydał zwierzęciu krótkie polecenia, a kasztanowy wierzchowiec posłusznie ruszył przed siebie znacznie wolniej, niż chwilę temu. Jednak nieśpieszne tempo nie przeszkadzało już Bolinowi. Mały książę był wręcz zachwycony samodzielną jazdą. A właściwie prawie samodzielną.

Uśmiechnąłem się na widok ojca i syna, którzy radośnie spędzali razem czas. Ścisnąłem mocniej wodze, zamierzając do nich dołączyć, kiedy coś nakazało mi obejrzeć się za siebie. Spojrzałem na leśną ścieżkę, którą przybyliśmy na polanę, spodziewając się zobaczyć żołnierzy oraz służbę, posłusznie podążających za nami, zachowując odpowiedni dystans. Jednak ścieżka była całkowicie pusta. Za nami nie było żywej duszy, jedynie szumiące liście drzew, a to oznaczało, iż Yusheng zabrał mnie na przejażdżkę bez żadnych przyzwoitek. Nie uznałbym takiego posunięcia za lekkomyślne, gdybyśmy byli jedynie we dwójkę, ale oprócz nas był tutaj również Bolin. Bolin, który właśnie siedział sam w siodle, a Yusheng szedł przy koniu, prowadząc go nieśpiesznie.

Przeniosłem wzrok na przeciwległy kraniec polany, odnajdując wśród drzew niewielkie przerzedzenie. Nie wiedziałem, gdzie dokładnie wiodła ścieżka, która prowadziła w przeciwnym kierunku niż obozowisko. Jej drugi koniec znikał w cieniu lasu, składając niepewną obietnicę wolności. Możliwe, iż była to jedynie zasadzka albo test Yushenga, którym chciał sprawdzić moje posłuszeństwo.

Bez względu, czy czekał tam na mnie kat, czy setka żołnierzy, nie mogłem zignorować tej szansy. Byłem gotów zapłacić każdą cenę. Umrzeć, walcząc o odzyskanie wolności, niż żyć wiecznie w niewoli. Jeśli jednak nie była to ani pułapka, ani test i Yusheng rzeczywiście pozwolił sobie na tak lekkomyślny ruch, znajdowałem się na wygranej pozycji. Wiedziałem, że nie narazi syna na upadek z konia podczas galopu, próbując mnie gonić wraz z nim. Nie zostawi go też samego w lesie, goniąc mnie samemu. To dawało mi sporą przewagę czasową.

Podjąłem decyzję, nawet się nie zastanawiając nad tym, co będzie dalej.

Ponownie spojrzałem na Yushenga, żeby się upewnić, iż jest zajęty synem. Jego spojrzenie było teraz utkwione we mnie, więc nawiązaliśmy kontakt wzrokowy. Starałem się zachować kamienny wyraz twarzy, jednak moje spojrzenie musiało mówić wszystko. Uśmiech momentalnie zniknął z twarzy Yushenga i został zastąpiony ostrym spojrzeniem, które było jednoznacznym ostrzeżeniem, iż właśnie igram ze śmiercią.

– Nawet nie próbuj – odezwał się tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Oczywiście, że mnie przejrzał. Nie musiałem już się hamować, więc pozwoliłem, by moje wargi wykrzywił triumfalny uśmiech.

– Niech żyje książę Iain! – zawołałem, patrząc z góry prosto w oczy Yushenga.

Nie czekałem ani sekundy dłużej. Ścisnąłem nogami boki konia, nakazując mu poderwać się do galopu. Nie obejrzałem się za siebie, gdy wpadliśmy jak burza między drzewa, w szalonym tempie zapuszczając się w głąb nieprzeniknionego lasu. Tren trzepotał na wietrze, który szarpał włosami, długie kolczyki obijały się o moją szyję, a ja nie bacząc na nic, pędziłem ku wolności.

Słyszałem głośne uderzenia mojego serca, które odbijały się w uszach i mieszały z tętentem kopyt. Gdy tylko zapuściłem się głębiej w las, zdecydowałem się zboczyć ze ścieżki, aby zgubić pościg. Nie zamierzałem dać się złapać, dlatego kluczyłem między drzewami, na zmianę przyśpieszając, kiedy drzewa się przerzedzały, i zwalniający, gdy roślinność gęstniała. Byłem podekscytowany i jednocześnie przerażony. Z oddali dobiegało wycie i szczekanie psów, które wypuszczono, aby mogły mnie zwęszyć. Yusheng na pewno nie odpuści, będzie na mnie polował niczym na zwierzynę.

Z całych sił próbowałem myśleć trzeźwo, by stworzyć plan ucieczki.

Na polowanie musieliśmy się udać do Puszczy Yanlin, jednak nie przekraczaliśmy rzeki, więc byliśmy po jej zachodniej stronie. Jeśli będę sumiennie podążał w kierunku południowego wschodu, powinienem niedługo natrafić na rzekę Hong. Jeśli udałoby mi się ją przekroczyć, psy straciłyby trop. Idąc w górę rzeki, dotarłbym prosto do granicy, gdzie mieściła się wśród gór Daron mieściła się twierdza Batair. Tam byłbym całkowicie bezpieczny i poza zasięgiem Yushenga. Kapitan Neall nie wydałby mnie królowi Daiyu, nawet gdyby ten okazał mu mój akt własności. Wtedy pozostałoby jedynie go unieważnić, a do tego wystarczyłoby słowo mojego ojca, potwierdzające, iż Zowie sprzedał mnie wbrew jego woli. Aż w końcu mógłbym się rozkoszować słodkim smakiem zemsty.

Ten plan był szalony, jednakże bardzo realny. Serce biło mi jak szalone, a w żyłach płynęła nadzieja. Pogoniłem konia, przylegając do jego długiej szyi, aby nie zahaczyć głową o żadna z niskich gałęzi. Zwierzę posłusznie galopowało między drzewami, przeskakując wystające korzenie oraz niskie krzewy, wraz ze mną gnając ku wolności.

Gdy dobiegł mnie plusk płynącej wody, poczułem się, jakbym już znalazł się w Beatie. Byłem tak blisko, wszystko szło zgodnie z planem, a szczekające psy wciąż były daleko. Moją euforię brutalnie zakończył świst przecinanego powietrza i nerwowe rżenie konia. Zwierzę zatrzymało się niespodziewanie kilka metrów od brzegu rzeki Hong i zaczęło kuleć na jedną nogę. Nim zrozumiałem, co się dzieje, kolejna strzała przecięła powietrze, mijając moją twarz o kilka milimetrów. Spojrzałem w kierunku, skąd nadleciała i dostrzegłem wynurzającego się spomiędzy drzew mężczyznę. Na jego mundurze nie widniały królewskie emblematy, więc musiał służyć jednemu z lordów, którzy udali się z nami na polowanie.

– Zejdź z konia! – wrzasnął, ponownie naciągając cięciwę i mierząc niż prosto w głowę zwierzęcia. – Naprawdę liczyłeś, że uciekniesz?

Posłusznie i bardzo powoli zsiadłem z wierzchowca, przyglądając się jego postrzelonej nodze. Poczułem ogarniającą mnie wściekłość. Nawet jeśli jakiś cudem udałoby mi się obezwładnić uzbrojonego mężczyznę, koń nie nadawał się do dalszej jazdy. Zacisnąłem zęby na dolnej wardze i wbiłem nienawistne spojrzenie w idącego w moim kierunku łucznika. Teraz przewiesił łuk przez ramię i wyciągnął zza pasa krótki nóż służący do podrzynania gardła upolowanej zwierzynie.

– Pójdę z własnej... – Nie zdążyłem dokończyć zdania.

Mężczyzna znienacka uderzył mnie w brzuch, wyduszając tlen z moich płuc, i pchnął moje ciało na ziemię, dociskając je swoim ciężarem do wilgotnej trawy.

– Posłuchaj – warknął, a ostrze noża znalazło się niebezpiecznie blisko mojej szyi. – Nie jestem tutaj z rozkazu króla. Moje zadanie polega na poderżnięciu ci gardła.

– Spróbuj, a zginiesz – wykrztusiłem, ledwo łapiąc oddech przez uderzenie w przeponę.

Mężczyzna zaśmiał się na te słowa, zupełnie nie uważając mnie za zagrożenie.

– Jednak zanim cię zabiję, chcę wiedzieć, dlaczego zlecenie na ciebie było tak opłacalne – kontynuował. – Za zabicie cię będę ustawiony do końca życia, ale nie jestem idiotą. Wiem, że będę mógł wyciągnąć za ciebie więcej. Mów! Kim jesteś?

Śmierć zaglądała mi prosto w oczy. Przeżyłem zatrucie, przeżyłem chłostę i chorobę płuc. Nie zamierzałem ginąć z rąk nieudolnego płatnego zabójcy, który czaił się na mnie w lesie. Gdy mężczyzna pochylił się niżej nade mną i mocniej przycisnął nóż do mojego gardła, moją uwagę przykuły kolorowe, czarno-białe lotki od strzał w niewielkim kołczanie na jego plecach. Były w zasięgu mojej ręki.

– Chcesz wiedzieć? Powiem ci – wychrypiałem i zniżyłem głos do prawie niesłyszalnego szeptu. – Jestem księciem Beatie.

– Co powiedziałeś? – Mężczyzna nerwowo zmarszczył brwi. – Mów głośniej.

– Jestem księciem Beatie – powtórzyłem jeszcze ciszej.

Mój przyszły zabójca wpadł w moją pułapkę niczym małe dziecko. Zaślepiony ciekawością i chciwością pochylił się do mnie niżej, a z kołczanu na jego plecach wysunęły się dwie strzały. Bez chwili wahania chwyciłem jedną z nich i wbiłem jej grot w jego szyję. Nie spodziewał się tego, więc nie zdążył się obronić. Przerażony zeskoczył ze mnie, wypuszczając ostry nóż i dociskając dłoń do miejsca, z którego z jego szyi wystawał długi promień strzały. Nie zabiłem go, ale był teraz bliżej śmierci niż ja przed chwilą. Dźwignąłem się z ziemi, chwytając w dłoń krótki nóż, gotowy do walki, jednak najemnik nawet nie drgnął. Przyglądał mi się przez chwilę, zapewne kalkulując nasze szanse. Mimo przerażenia starałem się patrzeć na niego wyzywająco, jakby niestraszna mi była wizja potyczki z nim. Mężczyzna musiał uznać, iż cena wymierzona za moje życia nie jest warta utraty własnego. Przeklął cicho i zaczął wycofywać się do lasu, aby po chwili rzucić się do ucieczki. Z jego szyi wciąż wystawała strzała i raczej nie miał dużych szans na przeżycie, mimo to zdecydował się spróbować je ocalić.

Odetchnąłem z ulgą i podszedłem do rannego konia, a następnie oparłem się o jego bok, próbując się uspokoić. Po raz kolejny udało mi się uniknąć śmierci, jednak to była tylko jedna przeszkoda z wielu, które będę musiał pokonać, by dostać się na granicę. Tym razem miałem wiele szczęścia, znacznie więcej niż siwy wierzchowiec z ranną nogą.

– Przepraszam – szepnąłem do zwierzęcia. – Zostań tutaj, na pewno cię znajdą i opatrzą – obiecałem, zanim odwróciłem się i zacząłem biec wzdłuż rzeki Hong.

Nie mogłem tracić więcej czasu. Utrata konia i krótka walka z najemnikiem kosztowały mnie zbyt wiele. Biegłem między drzewami, starając się nie potknąć o żaden z wystających korzeni. Niestety co kilka metrów musiałem zwalniać, by unormować niespokojny oddech. W jednej chwili czułem się w pełni sił, w drugiej grunt osuwał mi się spod stóp, jakbym miał zaraz zemdleć. Mimowolnie chwyciłem dłonią gruby pień drzewa, kiedy moje ciało zaczęło błagać o więcej powietrza, a przed oczami pojawiły się mroczki. Choroba płuc zdecydowanie dawała o sobie znać.

Nagle dosłyszałem niepokojący dźwięk dobiegający zza moich pleców. Wstrzymałem oddech i powoli odwróciłem się za siebie dokładnie w tej samej chwili, w której z krzaków wyskoczył wielki pies i zaczęło biec w moim kierunku, przebierając pośpiesznie łapami. Cofnąłem się o krok, kiedy zatrzymał się tuż przede mną i starannie obwąchał moje nogi, merdając ogonem. Gdy spojrzał mi w twarz, jego ciemne oczy zalśniły z radości. Wykonał swoje zadanie, co obwieścił głośnym wyciem, zdradzając moje położenie.

– Cicho! – krzyknąłem na niego. – Zły pies, cicho!

Pies ucichł i przekręcił głowę, jakby zrozumiał moje słowa. Tylko przez chwilę łudziłem się, iż uda mi się go uciszyć, niestety z krzaków wyskoczyły jeszcze trzy psy, zwabione wcześniejszym wyciem. One również zaczęły wyć, szczęśliwe z wytropienia uciekiniera.

– Cholerne kundle – wykląłem na zwierzęta, będąc świadomym, iż nie zdołam im uciec ani ich uciszyć.

Rzeka Hong stała się moją ostatnią szansą na ucieczkę. Ignorując uparte psy, które nie opuszczały mnie na krok i wchodziły mi pod nogi, wybiegłem spomiędzy drzew, gdzie rześkie powietrze znad rzeki przylgnęło do mojego ciała i dróg oddechowych. Nie powinienem był tego robić, ale spojrzałem w dół rzeki, dostrzegając liczne postacie na koniach. Rozległy się okrzyki, informujące, że uciekinier znalazł się w polu widzenia.

Nie mogłem im na to pozwolić, nie mogłem się poddać, gdy byłem tak blisko wolności. Byłem koronnym księciem Beatie, byłem księciem Iainem, który powinien wrócić do ojczyzny i nikt nie mógł mnie powstrzymać. Choćbym miał umrzeć, nie zamierzałem się poddać!

Ruszyłem biegiem prosto do koryta rzeki. Buty do jazdy konnej napotkały miękką ziemię nasączoną wodą, która osuwała się spod nóg, utrudniając mi sprawne poruszanie się. Nie przejąłem się tym, nadal brnąć przed siebie, a lodowate wody rzeki Hong zaczęły wsiąkać w moje ubranie oraz długi tren. Niska temperatura wywołała gęsią skórkę na rozgrzanym biegiem ciele. Przez głośny chlupot silnego prądu rzeki przedzierały się krzyki, rżenie koni i uderzanie kopyt. Słyszałem szczekanie psów, które zawróciły do brzegu, gdy woda sięgnęła mojego pasa. Jej poziom obniżył się gwałtownie, a ja zmoczyłem się aż do ramion, ślizgając się po gładkich kamieniach pokrywających dno rzeki. Prąd usilnie spychał mnie w dół rzeki, chociaż starałem się z nim walczyć. Powoli docierało do mnie, jak szalony był to pomysł, zważywszy na to, że branie oddechów przychodziło mi z trudem. Do tego nie miałem szans na dostanie się na drugi brzeg bez przepłynięcia środkowej części rzeki.

Umiałem pływać, niedaleko zamku w Busan leniwie płynęła rzeka, do której wykradaliśmy się wieczorami z Zowie i młodymi gwardzistami, odbywającymi jeszcze szkolenie. Wspólnie kąpaliśmy się w wodzie ogrzanej po upalnych dniach. To były piękne czasy, kiedy jeszcze nawet w najgorszym koszmarze nie przyśniło mi się, że mój młodszy brat mógłby mnie zdradzić.

– Lan, stój! – Dobiegł mnie krzyk Yushenga. – Zwariowałeś? Zatrzymaj się w tej chwili!

Nawet się nie odwróciłem, by na niego spojrzeć. Uparcie parłem przed siebie, walcząc ze spychającym mnie prądem. Jednak gdy moja stopa nie odnalazła kamienistego dna, ciało wpadło pod wodę, nim zdążyłem nabrać powietrza. Chciałem płynąć, machając nerwowo rękami i nogami, niestety silny prąd miotał mną niczym flagą na wietrze. Już po chwili nie wiedziałem, gdzie jest góra, a gdzie dół. Dłonie na zmianę natrafiały na zaokrąglone kamyczki lub wychylały się nad powierzchnię wody. Nie miałem szans.

Byłem gotowy umrzeć. Zginąć, próbując powrócić do ojczyzny. A chociaż uciekłem pragnąć wolności, odejdę z tego świata jako niewolnik, nałożnik króla Daiyu, którego własnością byłem w dniu śmierci.

Zamknąłem oczy, licząc, iż w ten sposób uda mi się wrócić na łąkę, gdzie kwiaty tańczyły na wietrze, ptaki śpiewały w oddali, a łzy Yushenga mieniły się niczym diamenty. W tamtym miejscu obaj byliśmy wolni i obaj się kochaliśmy. Było ono tak odmienne od wiezienia, z którego starałem się uciec.

Niespodziewanie poczułem ucisk i szarpnięcie, zaciągnąłem się gwałtownie powietrzem, nim zdążyłem zrozumieć, że moja głowa znalazła się nad powierzchnią wody. Po mojej twarzy spływały lodowate strugi, a czarne kosmyki przykleiły się do szyi, kiedy jeden żołnierz przekładał mnie do rąk drugiego, a ten do następnego, aż w końcu odłożono mnie na mokry piach, gdzie zaniosłem się kaszlem. Wypluwałem pojedyncze krople wody, które wraz z powietrzem wdarły się do moich płuc. Wbiłem palce w miękki grunt, by mieć pewność, iż woda nie porwie mnie z powrotem w swoje lodowate odmęty.

Dopiero po paru chwilach, kiedy zrozumiałem, że moi wybawcy byli również moimi oprawcami, ciepłe łzy zaczęły kontrastować z lodowatą wodą pokrywającą całe moje ciało. Nie udało mi się uciec, nie udało mi się umrzeć, a to oznaczało powrót do Daiyu i wielki gniew Yushenga, którego głos docierał do mnie, przedzierając się przez piszczenie w uszach.

– Zwiążcie go! – wydawał rozkazy. – Wyślijcie posłańca do obozu, mają wszystko pakować! Niezwłocznie wracamy do pałacu!

– Wypuść mnie – załkałem, kiedy jeden z żołnierzy złapał mnie za kostki, które zaczął owijać grubym sznurem. – Błagam, pozwól mi odejść.

Mężczyzna zerknął na mnie zmieszany, jednak wciąż posłusznie wykonywał rozkaz króla.

– Nie chcę wracać do tego piekła na ziemi – rozpaczałem, a utracona nadzieja rozrywała moje ciało. – Błagam...

– Zaknebluj go, nie chcę słyszeć tego żałosnego łkania! – Yusheng znalazł się tuż przy mnie. Jego głos i twarz były całkowicie wyprane z emocji. – Książę Iain nie żyje. Nie zapominaj o tym, Lan.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top