51.

-Odpocznij.-Odparł stanowczo. Zamknął książkę, w której szukałam jakiejś wzmianki o nieznanej mocy.-Siedzimy już piąty dzień i nic. Musimy coś wykombinować. Jeśli będzie szło nam tak dalej, to cała galaktyka jest w czarnej dupie.-Machnęłam dłońmi z bezsilności.

-Ja to wiem.-Mruknął. Siedział oparty łokciami o uda. Nagle sztuczna inteligencja włączyła wiadomości.

-Panienka musi to zobaczyć.-Oparł głos asystenta. To nie zwiastuje nic dobrego. 

Na wielkim ekranie zobaczyłam wizerunek Tonego, Stephena i Parkera. Wspinali się po jakimś statku kilkanaście kilometrów nad ziemią.
Zasłoniłam dłonią usta, a w płucach zabrakło tchu.

-Thanos już tu jest...-Szepnęłam.-Musimy coś zrobić.-Zaczęłam szukać po biurku moich rzeczy. Miałam za mało czasu by biec po zbroję, a musiałam pomóc Starkowi. Był w wielkim niebezpieczeństwie, do którego doprowadziłam. Coś musiało mi umknąć.
Prędko założyłam swój uniform szkoleniowy, który był pod ręką. Loki nagle oprzytomniał. Podbiegł do mnie i złapał za ramię, szepcząc zaklęcie pod nosem.
Obraz przed moimi oczami się nagle zmienił. Nowoczesne miasto z vibranium, pałac T'Challi. Tylko wszystko było pod ochronną kopułą, przed którą roiły się chmary wojsk Thanosa. Sukinkot zalewa nas.

-Kurwa, Wakanda.-Warknęłam.-Co ty zrobiłeś idioto?!-Krzyknęłam i chciałam mu zbić mordę, lecz co chwile się teleportował.

-Chcę abyś byłą bezpieczna, oni sobie poradzą.-Tłumaczył, a we mnie zbierało się coraz więcej złości. Jeszcze nigdy nie poczułam się tak bezsilna. 

-Oni sobie poradzą!? Jakoś nie wyglądało na to, że sobie radzili!  Nie siedzieć na dupie, gdy moi bliscy są o włos od śmierci!-Darłam się na Asgardczyka. Był bezmyślny. Oni sobie nie zdają sprawy z powagi sytuacji. Nie wiedzą z jaką mocą będą walczyć. Jedynymi osobami, które zdają sobie z tego sprawę to ja i Loki.-Po tym wszystkim, nóg w dupie nie masz.-Pogroziłam palcem.-A teraz rusz zad. Musimy znaleźć naszych i ich ostrzec.-Rzuciłam, kierując się w stronę miejsca zamieszkania rodziny królewskiej. Bucky i Steve byli tez pewnie niedaleko.

-Co wy tu robicie?-Usłyszałam głos Czarnej Pantery. Przygotowywali się do walki. Pewnie ochronna bariera długo nie wytrzyma w starciu z pozaziemskimi statkami. Tytan pewnie przygotowywał się do najazdu już dłuższy czas. Po incydencie z Lokim i Tesseractem miał na uwadze, że Midgard nie jest wcale słaby. Gatunek ludzki potrafi się przyzwyczaić i odrodzić po katastrofie niczym szczury, które tylko na pozór wydają się słabe oraz bezbronne. 

-Vision jest u was, chcemy pomóc go chronić. W Nowym Jorku roi się od kosmitów, ale widzę, że u was nie jest wcale lepiej.

-Nowy Jork miał nas odsłonić, służy tylko za odwrócenie uwagi. Większość wali tu. Zapora długo nie wytrzyma z takim naciskiem.-Powiedział.-Została nam tylko walka z nimi i wiara, że nie zginiemy.-Prychnął zakładając maskę.
Poczułam mocny uścisk za ramię i nagłe szarpnięcie. Pisnęłam z bólu, próbując się wyswobodzić z uścisku.

-Jak ty tu się znalazłaś!?-Zdenerwowany kapitan i Buck.-Powinnaś być w bazie. Gdzie Tony?-Blondyn zalewał mnie pytaniami. Psotnikowi posłałam tylko zabójcze spojrzenie. Nie chciałam tu być i oni nie chcieli mnie tu. Przydałabym się w Nowym Jorku, chroniąc cywilów. Kapitan miał tendencję do wsadzania do ochronnej bańki.

-Tony walczy kilka kilometrów nad ziemią. Całe miasto jest pogrążone, ten dureń mnie tu ściągnął.-Kiwnęłam na Lokiego, który obmyślał coś, albo próbował kichnąć. Jego mina wskazywała na prawdopodobieństwo obydwu czynności.-Oni są po kamień Visiona. Pomogę wam go chronić...

-Nie ma mowy.-Przerwał James.-Ukryj się gdzieś. Niech ten czarodziej zbierze do tej swojej magicznej krainy. Tam będziesz bezpieczniejsza.-Przewróciłam teatralnie oczami. Właśnie tego się spodziewałam.

-Ma rację. Uciekaj stąd. Niezbyt dobrze się to zapowiada.-Steve spojrzał zmartwiony na przeciwników, których tylko przybywało.
Zdenerwowana zacisnęłam szczękę i wyrwałam się z jego uścisku. Oni wszyscy będą walczyć, a ja mam uciec jak tchórz. Byli niedorzeczni i zbyt nadopiekuńczy w chwili, gdzie każdy żołnierz się liczył. To nie jest normalna wojna, tylko między galaktyczna, od nas może zależeć los innych światów.

-Dlatego jakakolwiek pomoc się przyda. Nie będę chować głowy w piasku. Walczymy razem i razem giniemy. Jak przystało na drużynę.-Rogersowi brakło cierpliwości. Chciał coś powiedzieć, ale pokiwał tylko głową i odszedł do króla. Bucky zaśmiał się pod nosem.

-Nikt nie zginie młoda. Jak zawsze jakoś damy radę, obiecuję.-Spojrzałam się w szare tęczówki. Sam nie wierzył w to co mówi, ale próbował brzmieć optymistycznie.

-Nie składaj obietnic, których nie jesteś w stanie wypełnić.-Odwróciłam głowę, czując jak łzy napływają mi do oczu. Zdawałam sobie sprawę, że nie każdy może wyjść z tego cało, a ja byłam gotowa poświęcić się za drużynę.
Bucky zbliżył się i po chwili poczułam jak łapie moje dłonie. Serce znowu szybciej zabiło i policzki delikatnie zapiekły.

-Hej spójrz na mnie.-Nakazał, delikatnie potrząsając dłońmi. Odważyłam się i wróciłam do szarych tęczówek. Na twarzy byłam już dorodnym pomidorem. On był za blisko i zbyt przystojnie wyglądał. Chciałam przejechać po jego policzku i szczęce, która wydawała się mocniej zarysowana niż zawsze.-Zawsze dotrzymuje słowa i po tym wszystkim...

-Szybko! Przedostają się!-Krzyknął do nas Loki. Barnes chwycił za broń, a ja naciągnęłam maskę. Zaczęli się wlewać do środka jak woda. Chmary wojowników zatarło na nas. Znalazłam miejsce na uboczu, z którego osłaniałam Lokiego, który oczywiście do walki porwał się z sztyletami. Brakowało mu jeszcze do szczęścia pelerynki. Strzelałam czym popadnie, ale amunicja zaczęła się kończyć i dostrzegli moją kryjówkę.

-W sumie te obieraczki to nie był taki zły pomysł...-Westchnęłam dołączając do bożka.-Nie mam amunicji.-Rzuciłam pistoletem w przeciwnika, by go ogłuszyć. Wskoczyłam mu na plecy i nogami, ścisnęłam kark.

-Łap!-Krzyknął rzucając mi ostrze należące do poległego z Wakandy. Złapałam, odwróciłam się na pięcie i wbiłam go w głowę kolejnego pasożyta.-Jak krwawo.-Odparł Loki, spoglądając na trupa z dziurą w czaszce.

-Zabijaj albo zostań zabitym. Wolę żyć.-Prychnęłam. Zaczęło się ich namnażać. Kątem oka zauważyłam jak Vision dostaje po dupie od sługi Thanosa.

-Leć do nich. Nie może wziąć tego kamienia.-Mruknął psotnik. Kiwnęłam i pobiegłam na ratunek. Rzuciłam się na plecy wielkoluda. Chciałam położyć ostrze na jego szyi, ale jedną ręką zrzucił mnie. Z impetem głową uderzyłam o wystający korzeń. Osunęłam się na kolana i próbowałam nieco dojść do siebie. Obraz rozmazywał mi się. Czułam się jak na karuzeli.

-Kolejny bezużyteczny robal.-Prychnął. Poczułam kolejny mocny cios w podbrzusze. Przeturlałam się pod drzewo. Czułam tylko smak krwi w ustach i tępy ból rozchodzący się po ciele. W oczach całkowicie pociemniało i słyszałam jakbym była kilka metrów pod wodą.

-Uciekaj!-Rozpoznałam głos Stevena.

-Cholera jasna...-Stęknęłam, odwracając się z pleców na bok. Zamrugałam kilka razy, próbując cokolwiek zobaczyć i od razu tego pożałowałam. Pieprzony upiór dusił Kapitana. Próbowałam jak najszybciej stanąć na nogi, ale ból dawał o sobie znać. Nic nie mogłam zrobić.
Poczułam ulgę, jednak bo Vision nabił stwora jak szaszłyk. Odetchnęłam.

-Matko jedyna Stark.-Poczułam ręce Steva w talii. Pomógł mi usiąść. Starł kciukiem kroplę krwi lecącą mi z wargi.-Potrzebujesz lekarza. Loki!-Wydarł się.

-Cicho nic mi nie jest.-Zakryłam mu usta dłonią.-Już wstaję.-Podparłam się go o ramię, ale nogi odmówiły posłuszeństwa.-Dobra pomóż.

-Jesteś uparta jak osioł.-Stęknął podnosząc mnie.

-O-on już tu jest...-Przeraził się ranny posiadacz magicznego kamienia. Z Rogersem spojrzeliśmy na siebie. Obawiałam się już najgorszego. Blondyn ścisnął mnie w talii. 

-Wszyscy do mnie.-Wydał rozkaz.-Schowaj się. Nie możesz...-Rozglądał się w lekkiej panice, gdzie jest najbliższe bezpieczne miejsce. 

-Ej Steven spokojnie.-Uśmiechnęłam się słabo. Odsunęłam się, by stanąć o własnych siłach. Musiałam się przygotować na wszystko. Przyszedł po ostatni kamień. To znaczy, że ważą się losy świata.-Dam radę.-Oznajmiłam hardo. Blondyn kiwnął niepewnie głową. 
Ustawiliśmy się w pozycji bojowej. Zerknęłam na Bucka, który ściskał nerwowo broń. To był moment, gdzie czułam, że po tym już nic nie będzie. Prawdopodobieństwo, że wygramy w tej graniczyło z cudem. 

-Co do licha...-Mruknęła Nat, zauważając szarą chmurę, rozprzestrzeniającą się niedaleko nas. Z gęstego dymu wyłonił się fioletowy olbrzym ze złotą rękawicą na dłoni.

-Czyli to już jest koniec.-Przygryzłam wargę. Ruszyliśmy na niego. Jednak jakiekolwiek działania, były niczym pstryczki w nos. Spojrzałam na moich przyjaciół, którzy nie mieli już siły walczyć. Chwyciłam za sztylet Lokiego. Otarłam krew lecącą z nosa i zagryzłam zęby. Zaszłam olbrzyma od tyłu i skoczyłam na jego masywne plecy. Wbiłam ostrze jak najgłębiej się dało. Miałam nadzieję, że coś poskutkuje, ale to jakby wykałaczka wymierzona w Hulka. Poczułam jak jedną ręką, zdejmuje mnie i z całej siły wgniata w podłoże. W momencie urwał mi się film. 

Obudził mnie ciepły powiew lata na twarzy. Usiadłam prędko, czując pod dłońmi trawę. Rozejrzałam się. Byłam na jakiejś polanie, która wydawała się nie mieć końca. Rozciągała się, aż po horyzont. W pobliżu ujrzałam dwie znajome sylwetki. Wstałam i otrzepałam się. Zauważyłam, że dalej byłam w moim poniszczonym stroju, który lepił się do poranionej skóry. Nie czułam jednak, żadnego bólu i szczypania. 

-Co jest...-Szepnęłam. Postanowiłam, że podejdę do pary, która może wyjaśni mi co tu się dzieje. Kiedy byłam bliżej, od razu rozpoznałam twarze.-Mama? Tata?-Uśmiechnęłam się mimowolnie, po czym wtuliłam się w rodziców. Wyglądali tak samo, jak w dzień lotu. Te same eleganckie stroje, włosy z dopadającą siwizną oraz uśmiechnięte, ciepłe twarze.

-Córciu...-Załkała mama.-Tak tęskniliśmy za tobą.

-Ja za wami też. A-ale wy nie żyjecie.-Doszło do mnie.-Ja też umarłam?!-Wrzasnęłam przerażona. 

-Jeszcze nie czas na ciebie kochanie.-Usłyszałam gruby głos taty.-Musisz uratować swoich przyjaciół. I pamiętaj...-Położył dłoń na moim policzku.-Jesteś jedną z rodu Stark, dla nas nie ma sytuacji bez wyjścia.-Po tych słowach, coś mocno mną szarpnęło. Jakbym gwałtownie zahamowała. 
Otworzyłam oczy i gwałtownie nabrałam powietrza. Wróciłam. Thanos właśnie wszczepił do rękawicy ostatni kamień.
Zebrałam resztki sił i przełamałam się do podniesienia. Dziś wyjątkowo mocno dostawałam po dupie. 

-Hmm wytrzymała jesteś...-Obciął mnie wzrokiem. Kalkulowałam w głowie, co mogę zrobić. Bo zaatakowanie Thanosa, zakończy się oczywiście śmiercią. Musiałam jakoś dobrze wykorzystać daną mi szansę. 

-Chcę dołączyć do ciebie.-Rzuciłam. Mam zamiar rozpieprzyć ich od środka. Tak jak Hydra robiła to latami w Tarczy.-Posiadasz nieskończoną moc i władzę, więc pozwól mi się od ciebie uczyć. W zamian dostaniesz lojalnego wojownika.-Podniosłam brodę, aby wyglądać na pewną siebie, ale w środku byłam niczym galaretka. Ledwo się trzymałam na nogach. 

-Zdradzasz swoją rodzinę, więc czemu mam wierzyć, że nie postąpisz tak samo ze mną?-Fakt. Zagotowałam się. Nie wiedziałam co mam odpowiedzieć. 

-Jest ze mną Panie, a ja trzymam z wygranymi. Znasz mnie.-Usłyszałam głos Lokiego. Spojrzałam się na czarnowłosego, który lekko skinął przed fioletowym.-Chcę odkupić swoje grzechy za nieudaną próbę podbicia Midgardu, ale sam widzisz, jak te dziwolągi zniszczyły większość twoich wojsk. A twoi najsilniejsi słudzy, właśnie leżą martwi.-Wskazał sukinkota, którego zabił Vision.-Więc, siłą rzeczy potrzebujesz prawej...-Wskazał na siebie.-I lewej ręki.-Położył dłoń na moim ramieniu. Wielką ochotę miałam powiedzieć, że Loki może być co najwyżej dupą tego wielkiego organizmu, który mamy stworzyć, ale byłam mu niesamowicie wdzięczna. Uratował mój plan i przy okazji mnie. 

-Dobrze więc...-Stęknął wielkolud. Otworzył portal, po czym dał nam znak by iść za nim. Spojrzałam zza siebie, na rannych przyjaciół. Miałam poczucie winy, że ich zostawiam. Bożek chyba zauważył, że zaczynam się rozmyślać. 

-Wszystko będzie dobrze. Wykaraskają się z tego, a my musimy zrobić swoje.-Objął mnie ramieniem i popchnął ku magicznemu przejściu. 







Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top