3. A jeśli chodzi o pana demona...
Spod drzwi pokoju Michała nie uciekała już woń onieśmielająco długo kiszonego potu. Zastąpiły go dobitnie krztuszące farby olejne.
Zofia wezwała imię Boga w myślach, bo niemalże powiedziała głośno i wyraźnie, że zdecydowanie woli tego demona. Może i nie przepadała za zapachem farb, ale nie nienawidziła tak, jak brudnej alternatywy.
Kątem oka zauważyła, jak Klementyna krzyżuje ramiona i zaciska szczękę. Powinna jej podziękować, że wpuściła ją do domu, że znalazła dla niej chwilę, że znalazła tę chwilę kiedy jej rodzice wyszli.
Ale Zofia nie podziękowała, bo powinna najpierw sto razy przeprosić.
Zapukała do drzwi. Wolała nie nachodzić Ezekiela bez zapowiedzi - nawet zaskoczenie jej samej w taki sposób skończyło się tragedią, więc nie zamierzała testować demona prosto z piekła.
Zastała klęczącą sylwetkę, ubraną w golf i spodnie garniturowe. Na pewno nic nie należało na niej do Michała. Nawet włosy - wcześniej nie były takie czarne!
Złączyła dłonie.
- Jeśli nie masz zamiaru mnie stąd wyjąć, możesz wyjść - przywitał się serdecznie. Nawet się do niej nie odwrócił, bo pochłonęło go malowanie płótna nieznacznie innym kolorem bieli, niż startowy.
Zofia zdecydowanie miała zamiar dokonać tego, o czym mówił.
- Musisz pójść ze mną. - Przeszła od razu do rzeczy. Nie zamierzała ucinać z nim najmniejszej pogawędki i ani trochę nie interesowały jej porozrzucane po podłodze tubki farb. Wypatrzyła między akwarelami kilka ołówków i pluszowego, czarnego kota rozmiaru breloka.
Właściwie postanowiła się rozejrzeć. W przeszłości widziała ten pokój raz, absolutnie wbrew własnej woli i spotkało ją tam wielkie nieszczęście - porozrzucane opakowania po jedzeniu, sterta bielizny tuż przy drzwiach i obrzydliwe paprochy, które stanowiły jedność z ledwie widocznymi panelami.
Ale nie tym razem. Tym razem nawet okna błyszczały, mimo szarych chmur na niebie, i co prawda dalej panował w pokoju chaos, ale przynajmniej czysty i artystyczny.
- Skoro muszę.
Ezekiel musiał. Nie kwestionował, dokądże to go zabierała, zdawał się doskonale wiedzieć.
- Teraz.
- Teraz jestem zajęty.
Zofia postanowiła, że w ciągu kolejnej minuty powinna wydłubać sobie oczy i wyskoczyć przez okno.
- Dajesz mi sprzeczne komunikaty.
- Żartuję tylko.
Ostatecznie to Ezekiel opuścił pomieszczenie pierwszy, a Zofia musiała go doganiać, bo opóźniło ją przewertowanie szkicownika zostawionego na łóżku.
Ezekiel specjalizował się w portretach i potworach.
Klementyna zniknęła.
Drzwi wejściowe do domu duchów zostały wymienione i Zofia musiała grzecznie zapukać. Przyprawiło ją to o nieswoje dreszcze między mięśniami, przez które musiała kilkukrotnie przestąpić z nogi na nogę.
Dagmara otworzyła drzwi.
- Ach, dzień dobry! - uradował się Ezekiel, zanim kobieta zdążyła zrobić coś więcej, na przykład pokazać się w całości.
- I to ten opętany, złotko? - Dagmara przekrzywiła głowę i przepuściła go w drzwiach.
-- Tak.
Skinęła głową.
- Marzenie. Pozwól, że tym razem to ja ciebie oprowadzę. - Klasnęła w dłonie.
A później wbiła złote szpony w ramię Zofii, wciągnęła ją do środka - doprowadzając przy okazji do tego, że w progu się potknęła - i pokierowała przodem do pokoju, który Zofia doskonale znała przedtem.
W ciągu jednej doby Dagmara zdążyła pozbyć się grzyba z sufitu i przemalować ściany na przyjemny odcień brązu, a do tego zamieść szkło z podłogi - Zofii zajęłoby to resztę życia. Czuła do tego rozbitego słoika nieobliczalną odrazę i odrzucenie, jakby wokół niego unosiła się bariera uniemożliwiająca jej zrobienie z nim czegokolwiek innego, niż zranienie się.
- Postawiłam to lusterko, ładne jest, z tyłu ma takie serduszko. - Dagmara przystanęła parę kroków od niego, nachyliła się, i znowu wyprostowała.
Było to to samo, w którym przeglądała się jeszcze parę dni temu, ale skryła je między słoikami. Zofia przejrzała się w nim również i teraz, opuszkami palców przesuwając po plasterkach na twarzy i bandażu dramatycznie owiniętym wokół szyi. Przez większość czasu zapominała, że je ma na sobie, ale zawiodła się na całej reszcie ludzi, która jeszcze bardziej nie zauważała jej ran. Na samą myśl o braku cudzych reakcji, zmartwienia trzęsły jej się ręce z irytacji.
Całe szczęście żeby o tym myśleć też nie pamiętała.
Ezekiel zbladł i zatoczył się w stronę stołu. Skutecznie spłoszył Zofię.
- Traumatyczne przeżycia, wiem, wiem. - Dagmara klepnęła go w plecy. - Ile masz lat? Chcesz może herbaty?
- Herbaty...? - Zofia zmarszczyła brwi.
- Oj, kuchnię też już urządzam, skoro na tym piętrze nic nie straszy. Mamy prąd i wodę, herbatę kupiłam, rozgość się, Zosiu.
Ezekiel runął na ziemię.
- Dobrze, że nie po herbacie. Jeszcze by wyszło, że czegoś mu dosypałam - westchnęła Dagmara, zbywając wszystko machnięciem ręki.
I wyszła zaparzyć herbatę. Bez cienia troski.
Zofia podniosła dłonie, wykrzywiła palce w każdym możliwym kierunku i zamachała nimi tylko po to, żeby fizycznie się przygotować na sprawdzenie mu pulsu. Klementyna na pewno już nigdy nie odezwałaby się do niej, gdyby go tam nie wyczuła. I nawet jeśli Zofia sama prędzej by umarła, niż przeprowadziła na nim sztuczne oddychanie, wolała wiedzieć, czy wciąż ma szanse na przyjaźń z Klementyną.
Kucnęła nad nim.
Jaki ludzki, przemknęło jej przez myśl. Prawdopodobnie dlatego, że ciało należało do człowieka, ale zawsze mógł wystąpić w bardziej nieprawdopodobnej formie. Tylko może nie wtedy, gdy nieprzytomny leżał pod stołem, bo ludzie naprawdę często tak leżeli.
Nie dotknęła go. Zobaczyła, jak jego klatka piersiowa się unosi. Oddychał.
- Gdyby tak umarł... - przypadkowo wyszeptała na głos, ale rzeczywiście ją to zainteresowało - co wtedy? Nie dopytała, kiedy Ezekiel rozmawiał z księdzem Aleksym.
Nie zapytała też jakiegokolwiek innego dnia. Powinna. Jakaż ona była głupia! Aż schowała twarz w dłoniach, myśląc o tym, że nie zagadała go nawet na temat Dagmary, tylko we wszystko jej uwierzyła.
- Głupia jesteś - powiedział Ezekiel, ale przecież był nieprzytomny.
Jednak nie.
Zofia postanowiła postąpić jako inteligentna, pewna siebie osoba i zignorować znaczenie jego słów.
- Czemu mdlejesz?
Dagmara głośno odstawiła trzy kubki herbaty - w których wciąż dryfowały torebki - na stole. Zofia na dźwięk hałasu od razu podniosła się i uderzyła głową o ten stół, a jej jedynym szczęściem było, że Dagmara wybrała przeciwną do niej stronę blatu. Nie zaryzykowała wylaniem.
A Ezekiel nagle stracił apetyt na odzywanie się, kiedy wypadało wyjaśnić cokolwiek istotnego, żeby głupia Zofia mogła się dowiedzieć. Nabrał jedynie chęci na roześmianie się zaraz po jej cichym „ała", jak prawdziwy diabeł. Którym był. Bez wątpienia.
- Zielona herbata, nie mam zamiaru słodzić nawet jeśli byście chcieli. - Dagmara usiadła na krześle. - Bo nie mam cukru - dodała szybko, zmieniając ton głosu na subtelnie miększy - wybacz Zosiu, wyglądasz jakbyś słodziła.
Zofia zmarszczyła brwi. Ale nie zaprzeczyła, bo słodziła, zwykle kilka łyżek.
- A jeśli chodzi o pana demona...
Pan demon spróbował się podnieść. Zofia odskoczyła.
- Dagmara jestem.
- Ezekiel, miło poznać. - Uśmiechnął się do niej szemranie, tuż nad stołem. A Dagmara uśmiechnęła się podwójnie szeroko, bo najwyraźniej rozweseliła ją minimalna kultura diabła. Skinęła do niego głową.
Wstała i nie oszczędzając okrutnego dla uszu szurania, podsunęła pod niego krzesło - opadł na nie od razu.
- Mam alergię na coś w tym domu - wyjaśnił nierównym głosem z nutką niepewności, rzucając okiem na Zofię. Ich spojrzenia przypadkowo niezręcznie się zetknęły, dlatego jej zapłon adekwatnie się opóźnił.
Potrzebowała milion razy zamrugać. Ale aż tyle nie mogła.
- Na co? Alergię? Od kiedy alergie tak działają? - wydukała Zofia. Nie dopuściłaby się ponownego popełnienia błędu, jakim był brak pytania o prawa fizyki czy innej filozofii.
Nie przypuszczała, że naprawdę cokolwiek racjonalnego jej zdradzi.
- Och, duchowo, to nie ma nic wspólnego z ciałem. Znaczy ma, ale tylko w skutkach ubocznych.
I nie przypuszczała, że mówił prawdę - brzmiał absurdalnie. Zresztą, to demon.
Zofia chciała wymienić porozumiewawcze spojrzenia z Dagmarą, ale kiedy przesunęła na nią wzrok, zupełnie wyleciało jej to z głowy, bo Dagmara podała jej herbatę do ręki. Wcisnęła herbatę do ręki, ujmując to precyzyjniej. Nie zaiskrzyło między nimi porozumienie.
Poparzyła się.
- Jak świetnie, znaczy, szkoda. Co to może być? - włączyła się Dagmara, która wnikliwie obserwowała postawę demona. - To obszar tego pokoju czy może całego domu? Na górze mamy pełno dusz i bibelotów. Właściwie nie wiemy, czym są...
Zofia zakaszlała.
- O nie, miałam tego nie mówić?
Miała tego nie mówić.
Specjalnie to zrobiła, zazgrzytał chrapliwy głosik w głowie Zofii. A Zofia miała ochotę wylać na nią herbatę. Ale nie wylała, bo sama Ezekiela przyprowadziła, bez kwestionowania Dagmary.
- Nie, zakrztusiłam się herbatą.
Ezekiel zachichotał.
- Oj Dagmaro, pewnie chodzi o to na górze. A skoro nie wiecie - intensywnie spojrzał na Zofię - czym są...
Dagmara klasnęła dumnie.
- Ale wolałbym, żebyście mnie stąd wyjęły.
Dagmara zdecydowanie preferowała, żeby Ezekiel się jej przysłużył - tyle to nawet Zofia potrafiła wyczytać z jej skwaszonej miny.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top