2. Nasz nowy dom


Klementyna wciąż pozostawała Klementyną, ale domu duchów unikała jak ognia piekielnego. Prawie tak, jak własnego, bo z braku wyboru przyprowadziła tam Ezekiela i tylko okazjonalnie sypiała w pokoju naprzeciw jego, przed snem odmawiając wszelkie możliwe modlitwy. Trudno jej się dziwić.

I na tym kończyła się wiedza Zofii.

Ona sama odpuściła sobie ratowanie dusz piekielnych. Wszystkie słoiki zapakowała w kartony, a potem do szafy w domu duchów i każdego dnia sprawdzała, czy są całe. Jej nowa rutyna przypominała prędzej obsesję. Wydrapywała sobie wszystkie możliwe komórki naskórka, kiedy po obudzeniu się o szóstej rano choćby minutę zwlekała z odwiedzeniem tej opuszczonej ruiny. Jednak świadomość, że mogła winić tylko siebie samą, zdecydowanie dotarła do niej już parę dni temu. Pierwszego dnia.

Ominęła szkło, które wciąż leżało na podłodze. Powinna je posprzątać.

— Kupiłam ten dom.

Takie nachodzenie powinno być nielegalne!, pomyślała Zofia, ale potem dotarło do niej każde z usłyszanych właśnie słów i zdała sobie sprawę z prostego faktu: nielegalna to była tam ona.

Powinna zacząć zwracać uwagę na otaczające ją ciche odgłosy, kroki, trzeszczące drzwi. To już kolejny raz, kiedy kompletnie ominęły jej uszy i zadowolenie tym faktem tak samo do niej nie dotarło. Bo nie miało skąd.

— Dagmara, miło mi. — Kobieta wyciągnęła do niej rękę.

Po chwili zawahania, Zofia podbiegła do niej w dwóch susach, po drodze prawie się przewracając o swoje buty na masywnych obcasach. Oczywiście białe — nie nosiła ani trochę ciemniejszych kolorów.

Uścisnęła kobiecie dłoń i zmrużyła oczy. Zdawało jej się, że skądś ją rozpoznaje — ale skąd? Kojarzyła jej się z piratem w tej swojej zawiązanej na głowie, czerwonej chustce i niczym skradzionej z teatru marynarce, więc może po prostu przypominała jej postać z filmu o piratach. Albo była piratem. Nawet się opaliła — a taki pirat na pewno ma liczne okazje do opalenia się. Chociaż wątpiła, czy tak długie, proste włosy takiemu trybowi życia sprzyjały. Kobieta była roszpunką, ale tylko taką do bioder i taką ciemniejszą.

— Słyszałam, że to moja inwestycja marzeń. Słyszałam też, dlaczego, ale może sama mi ślicznie zdradzisz?

— To pieniądze w błoto.

Dagmara spojrzała na ścianę i z krzywą miną skinęła głową.

— Cóż, nasz przyjaciel Aleksander mnie poprosił. A ja mam dobre serduszko.

— Ksiądz Aleksy?

— Aleksander. Miał rację, że jesteś oazą spokoju. Dialog z tobą to dialog marzeń. Więc pokaż mi, co w tym domu jest.

Zofia przełknęła ślinę i uciekła spod wielkiego ramienia Dagmary. Wskazała palcem na szafę, na kartony, na słoiki. A potem wyjęła jeden i podsunęła jej pod twarz — zrozumiała, że powinna jej do tego stopnia zaufać, skoro ksiądz Aleksy komplementował Zofię za jej plecami.

— Imponujące. Przypominasz mi wróżkę zębuszkę, też tu kiedyś pracowała. — Chciała potrzymać, ale Zofia wtedy szybko jej to uniemożliwiła. Dagmara pogodziła się z wolą Zofii i kontynuowała: — Słyszałam o tobie. Nie myślałaś może o tym, żeby na tym zarabiać? Miałabyś wielu klientów. Dziewczyno, nawet ja bym kupiła. Żeby odsprzedać drożej, oczywiście.

— Nie jestem fanką kapitalizmu.

— A powinnaś, bo kapitalizm cię uratuje. Nie miałabym dobrego serca, gdyby mi się to nie opłacało. Wiesz, kogo masz w tym słoiku?

Zofia pokręciła głową.

— A wiesz, że można się tego dowiedzieć?

Zofia nie wiedziała. Ty nic nie wiesz, powtórzył jej głos Michała w głowie, albo Ezekiela, albo do kogokolwiek on należał, ale pociągnęła się za włosy. I poprosiła Boga o pomoc w odpędzeniu od niej tej duszy nieczystej.

— Co ksiądz Aleksy powiedział?

Dagmara westchnęła i w końcu pełnoprawnie przekroczyła próg pokoju. Zajęła miejsce na krzywo ustawionym krześle, ale na chwilę jeszcze się podniosła, żeby strzepnąć z niego pozostałości brudnej taśmy. Założyła nogę na nogę, zakręciła włosy na palcu i czekała na kolejne specjalne zaproszenie do mówienia. Ewentualnie na odpowiedź Zofii na poprzednie pytanie — więc na wszelki wypadek Zofia postanowiła je pokryć. Z niewiarygodnym bólem.

— Nie wiem.

Odłożyła słoik na miejsce. Na wszelki wypadek. Nie podejrzewała nawet, co Dagmara może odpowiedzieć, więc tym bardziej nie miała pojęcia, jak może na jej słowa odruchowo zareagować. Ani trochę nie pokochałaby powtórki z Michała.

— Dowiedziałam się, że w nawiedzonym domu zastanę łapaczkę dusz, która ma odpowiednią motywację aby pracować dla mnie. A ten dom jest bardzo nawiedzony. Nic dziwnego, skoro zamiast korzystać z gotowych zasobów, porywasz ludzi z piekła.

— Nikogo nie porywam

— Jakkolwiek uważasz, słoneczko. Oprowadziłabyś mnie? — Klasnęła w dłonie.



Dom duchów miał wysokość dwóch pięter i strychu, a głębokość jednej piwnicy. Zofia nie uznawała istnienia parteru. Gdyby nie te wszystkie zapuszczone ściany, butelki zostawione przez nieokrzesanych ludzi i spadające żyrandole, które Zofia i Dagmara doświadczyły w jednym z pokojów, do których Zofia akurat sympatii nie żywiła — gdyby nie to i parę innych drobiazgów, ten dom byłby o wiele atrakcyjnym domem.

Na piętro wyżej prowadziły pogryzione przez szczury schody z czarnego drewna i doprowadziły one do prawdziwego zwątpienia u Zofii. Czy powinna oprowadzać Dagmarę po domu? Nawet nie zapytała o żaden dowód własności.

— Im wyżej, tym gorzej — mruknęła Zofia. — Rzadko wchodzę na drugie piętro. Na trzecim nie byłam nigdy.

Z gardła Dagmary uciekło ciche „hm?”. Zofia nie zrozumiała, co w tym tak zadziwiającego.

— Dlaczego?

— Coś dziwnego tam mieszka. Chociaż dawno już nie słyszałam żadnych kroków.

— I właśnie z takich powodów kupiłam ten dom.

Zofia potrząsnęła głową i prawie spadła ze schodów — nie dość, że się zapadały, to wciąż zapominała, jak poprawnie chodzić w tych przeklętych butach.

Na piętrze podłogę wyłożono tymi samymi, drewnianymi panelami, co na dole, a tekturowe drzwi samoistnie się otwierały i zamykały. Jedni powiedzieliby, że to zasługa duchów, drudzy winiliby zwyczajny przeciąg. Zofia jednak wiedziała, że prawdziwym problemem jest kurz unoszący się w powietrzu i tańczący piruety pomiędzy jej włosami. Następnym razem nie zapomniałaby zabrać ze sobą co najmniej czepka do pływania.

— Pełno tu tych dusz. I ty kobieto nic z nimi jeszcze nie zrobiłaś?

— Mówiłam, nie lubię tego piętra.

Już dawno te dusze dołączyłyby do jej kolekcji — tak jak posprzątała już zakurzone duchy z pierwszego piętra. Ale unikała drugiego piętra, bo nie należało do niej. Teoretycznie nic w tym domu nie było jej, ale Zofia rozumiała niektóre granice.

Dagmara kopnęła pierwsze drzwiczki, zadrapane i z dziurami po kilkunastu gwoździach, tuż naprzeciw schodów. W środku zastały rozpadające się łóżko z baldachimem, kruszący się sufit i mnóstwo ozdobnych szkatułek.

Niektóre błyszczały, wyłożone szkłem, złotem lub kolorowymi kamieniami. Zofia wzdrygnęła się na ich widok — oczywiście, że próbowała je kiedyś dotknąć, złapać, otworzyć, zabrać sobie i wystawić w swojej własnej kolekcji. Zobaczyłaby, co kryło się w środku. Dałaby nawet jedno Klementynie, która kochała wszystko, co piękne.

Jednak Zofia żadnego z tych pomysłów nie zrealizowała tak, jakby naprawdę chciała, od serca. Jedno z wieczek już uchyliła, wiele pobytów w domu duchów temu. Przeszkodziły jej jednak dusze, w tamtym momencie jak szalone wlatujące do jej nosa, oczu i szarpiące za skórę. I metalowe pazury drapiące o drewnianą futrynę drzwi.

Dagmara poczuła się jak w niebie. Złączyła szczęśliwie dłonie, wstępując do pokoju.

— Przecież to czysta skarbnica.

Zofia już otwierała usta, kiedy Dagmara chciała podnieść pokrywkę jednej ze szkatułek. Tej srebrnej, z koślawymi zawijasami, którą Zofia również podniosła jako pierwszą.

Zbieg okoliczności, przebiegło przez myśl Zofii. Ale wiedziała, że zbiegi okoliczności w takim domu nie istnieją i pudełko najwyraźniej niemo krzyczało. Zofia nie uprzedziła jej — chciała to zobaczyć jeszcze raz, ale z innej perspektywy.

Powietrze wokół Dagmary poszarzało.

A Zofia zapomniała, że wciąż stała w niebezpiecznym progu drzwi. I skończyła z krzywym zadrapaniem na szyi i twarzy. I z krzykiem na ustach.

Niczego nie widziała. Dagmara zatrzasnęła szkatułkę.



Zofia przeglądała się w lusterku, sycząc cicho za każdym razem, jak tylko mrugała. Wcale nie musiała ani nie czuła aż tak wielkiego bólu, aby naprawdę było to niezbędnymi odgłosami.

— Słońce, trzeba było powiedzieć. Co prawda i tak bym to otworzyła, ale bez ciebie, oczywiście.

Zofia przełknęła głośno ślinę.

— W samochodzie mam apteczkę.

— Przyjechałaś… Samochodem?

Zofia niczego takiego nie usłyszała. Natychmiast rzuciła się do okna, aby wyjrzeć na plac przed domem. Rzeczywiście tam stał.

Dagmara już po nią wyszła, więc Zofia znów usiadła na swoim krześle (które ani trochę nie należało do niej) i chciała pomyśleć, ale nie wiedziała, o czym. Uderzyła się w czoło. Ty nic nie wiesz, przemknął jej głos Ezekiela po głowie.

Teraz to był głos Ezekiela? Zofia zbyt mało się starała, aby to zmienić. Co prawda już pierwszego dnia obeszła całe pierwsze piętro, aby zobaczyć, czy zagubiona dusza tam nie fruwa, ale to było z jej strony tyle, co nic — i nic więcej. Może to jej nienawiść do Michała, ale przecież — przecież do demonów żywiła jeszcze większą odrazę. Nie po to nosiła łańcuszek z krzyżem na szyi i inny z wizerunkiem Maryi, aby tolerować szatana.

Dostała odruchu wymiotnego.

Zofia przełknęła ślinę ponownie, chyba powinna się napić, może Dagmara przyniesie spirytus? Ale Zofia nie pijała spirytusu, co najwyżej Sprite'a.

Dagmara wróciła z całą torbą.

Przetarła Zofii policzek wodą utlenioną, a ta tylko cicho stękała z załzawionymi oczami, jakby świat miał się skończyć.

— To mój najmniejszy problem — powiedziała przez zacisnięte zęby, chciała przekonać siebie samą.

Krzyknęła, kiedy Dagmara dotknęła jej szyi. I szybko się uciszyła.

Dagmara jej pomagała. Była lepsza, niż Klementyna, o tak, zdecydowanie. Klementyna się nawet nią nie przejęła. Z drugiej strony — miała wyśmienity powód, aby się nie przejąć. Zofia ugryzła się w język.

— Tak, złotko, słyszałam od Aleksandra, że przypadkiem podmieniłaś czyjąś duszę na diabła. Naprawdę nigdzie jej tu nie ma?

— Może być. W piwnicy, na piętrze, na strychu.

— Chcesz mi powiedzieć, że jednak nie jesteś aż tak zmotywowana?

Zofia chciała powiedzieć coś zupełnie innego. Ale w głębi serca poczuła ukłucie, bo Dagmara wyciągnęła wniosek, który miał wiele wspólnego z prawdą, do której Zofia nigdy by się nie przyznała.

— Musisz przyprowadzić tu tego demona.

Zofii ugrzązł głos w gardle.

— Co?

— Bo pomogę ci szukać tej duszy. Oczywiście, nie za darmo.

No tak.

— I potrzebujemy tutaj…?

— Bardziej, niż ci się wydaje. W końcu to ciało tej duszy, prawda, słońce?

Zofia skinęła głową, Dagmara mówiła racjonalnie

Teraz tylko Zofia musiała wyposażyć się w litry wody święconej i kilka różańców, choć w duchu czuła, że szkodliwość Ezekiela osiągała naprawdę niski wynik. Zadziwiająco niższy niż Michała. Ale to wciąż demon prosto z piekła i nie pozwoliłaby sobie o tym zapomnieć.

Powinna też zakupić plastikową miskę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top