1. Zło wcielone
Zofia podniosła gazetę i spotkała się z niezwykłym — ekscentrycznie ogromnym — nagłówkiem, zaraz nad karygodnie krzywym zdjęciem domu. Okna zabito deskami, a przytłaczające drzwi całkowicie sprofanowano i rozwalono siekierą. Znała to miejsce, budynek stał na obrzeżach miasta.
„Dom duchów”, krzyczał podpis, prawie tak głośno, jak właśnie krzyknęła jej dusza. To znaczy — ona sama, w myślach. Ewentualnie duch, którego więziła.
Czasem trudno odróżnić, kto jest kim.
— Prawie tak, jakby nikt tu nie mieszkał — wymamrotała do lustra, podnosząc zamglony słoik
W słoiku zdawał się zawiać wiatr — dokładnie tak, jakby coś w nim było i chciało się porozumieć z Zofią. Prawdopodobnie dlatego, że właśnie tak się działo.
Zofia kradła — bądź też, jakby to sama ujęła, ratowała — dusze z czeluści piekieł. Trudno wyjaśnić, jak tego dokonywała. Tłumaczyła się darem od Boga, choć ci, którzy o nim wiedzieli, raczej obawiali się błogosławieństwa samego szatana. Co było niedorzeczne, bo na pewno nie czuł zadowolenia z jej poczynań i Zofia przyrzekała, że wyrywałby sobie na jej widok włosy na głowie, gdyby tylko jakiekolwiek miał. A może już nie miał co wyrywać, bo zupełnie przez nią ołysiał.
Odsunęła subtelnie pokrywę słoika i błyskawicznie omamił ją smród farb. Artysta, pomyślała. Van Gogh, pomyślała ponownie.
Oby nie Picasso — nienawidziła Picassa. Raz widziała jego obraz kobiety z żółtymi włosami i niekoniecznie chciała ujrzeć własny blond w takiej odsłonie.
— Dobrze się składa, bo przydałby mi się portret.
Na jej ścianie wisiało mnóstwo ozdobnych, zachwycających ram — zapierających wręcz dech w piersiach. Szkoda tylko, że były albo puste, albo gościły tymczasowo zdjęcia, z którymi je kupiła i porwane płótna. Początkowo wcale takie nie były, ale trudno żyć z duchami i zapobiec takiemu wynikowi.
Miała też mnóstwo pustych półek. Taki artysta mógłby je należycie zapełnić. Może powinna zapolować na Michała Anioła? On z pewnością miał własną budę w piekle.
Za oknem spochmurniało.
Słoik omal nie wypadł jej z ręki, kiedy drzwi do pokoju zostały gwałtownie otwarte.
Zofia wzięła parę uspokajających oddechów, kiedy ujrzała w drzwiach czerwone włosy Klementyny. Czekała na nią, choć oczekiwała, że przynajmniej zapuka delikatnie lub przyjdzie na palcach.
— Ja ciebie naprawdę przepraszam, przypałętał się!
A zza niej wyjrzała karykatura, która była obrazą dla całego gatunku ludzkiego. Jej brat. Może i wyglądali podobnie, ale on zdecydowanie gorzej. Klementyna przynajmniej ubierała się w urocze spódniczki jeansowe, a on uprał swoją jedyną szarą bluzę tylko raz w ciągu dwóch lat użytkowania.
— Matka cię z domu nie może wypuścić samej, to nie moja wina. O, Zocha, kto by się spodziewał? — Ominął Klementynę i zaczął dotykać wszystkiego, co tylko napotkał na drodze. Jakimś cudem zabłoconą ścianę, kurz na stole, słoiki stojące pod krzesłem. Podniósł jeden i puknął się środkowym palcem w czoło, łapiąc kontakt wzrokowy z Zofią. — Te słoiki to na ogórki? Co, przeglądasz się w lusterku? — Drugą reką chwycił za lustro stojące na stole i sam zaczął się w nim przeglądać.
Klementyna milczała i tylko trzymała się za czoło. Bardzo dobrze, pomyślała Zofia. Dokonać takiej zdrady było dla Zofii czynem niewyobrażalnym.
— Trzeba było mnie nie przyprowadzać i iść ze mną do sklepu, a tak zobacz, teraz powiem mamie, że szlajasz się z Zochą po opuszczonych melinach.
— Ja powiem, że ty szlajasz się ze mną.
— Sama kazała mi cię śledzić. Powiedziała mi: Michał, śledź ją.
— Może to ja śledziłam ciebie.
— Może to Zocha nas porwała. — Odłożył to, co trzymał i wskazał na Zofię. — Ona już dawno zwario…
Nie dokończył swojej elokwentnej wypowiedzi. Cierpiętniczy krzyk Zofii mu przerwał. Potem nie zdołałby kontynuować nawet gdyby bardzo zechciał, bo słoik rozbił mu się o głowę.
Zofia wcale nie zauważyła momentu, w którym w niego rzuciła, ale doskonale widziała, kiedy on zataczał się do tyłu, a słoik turlał już na podłodze.
— Zwariowałaś!
Klementyna podskoczyła do nieprzytomnej ofiary — znaczy — Michała, a Zofia bardziej przejęła się zbieraniem szkła z ziemi, wzywając imię Boga, ale bynajmniej nie nadaremno. Poddała się i postanowiła je ostatecznie wyrzucić tam, gdzie leżało, a na sam koniec skuliła się i schowała dłoń we włosach.
— Um. — Opamiętała się, patrząc na plecy Klementyny, która sprawdzała Michałowi puls. — Żyje?
Odwróciła się tylko do Zofii. Próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu.
Zofia przeżegnała się, a Michał gwałtownie otworzył oczy. Ich spojrzenia się spotkały i momentalnie przeszedł ją dreszcz. Cofnęła się o krok.
I odskoczyła, wykrzykując do matki Jezusa, bo nadepnęła swoją cienką podeszwą doświadczonych trampek na kawałek szkła.
Klementyna wciąż w szoku sięgnęła do swojej przepełnionej, materiałowej torby, aby odnaleźć telefon i zadzwonić po karetkę. Nie dla Zofii, która tego właśnie też mogła zapotrzebować, nią się nie przejęła.
— Otworzył oczy — jęknęła resztką tchu, zaciskając powieki z bólu. Ale przynajmniej zaoszczędziła Klementynie kłopotu.
Klementynie wystarczyło jedno spojrzenie na brata, żeby wstać i kopnąć go w udo.
— Weszło mi w nogę — jęknęła Zofia znowu.
— Nie wydurniaj się i wstawaj. Nie ty, Zocha, poczekaj.
Zofia usiadła na krześle i z bólem wyciągnęła to, co dalej tkwiło w jej podeszwie. Zaraz po tym przeszło jej przez myśl, że może nie powinna była tego zrobić i się zaraz wykrwawi przez taki błąd. Popłakała się wewnętrznie. Zacisnęła dłoń i wbiła paznokcie w skórę.
Michał tymczasem chwiejnie ustał na nogach i złapał się pospiesznie stołu. Obrzucił wszystkie cztery kąty pomieszczenia mglistym spojrzeniem i wydał z siebie kilka niezrozumiałych dźwięków. Klementyna za nim uniosła subtelnie ręce, aby na wszelki wypadek móc go złapać i przytrzymać.
Wzrok Zofii zgrabnie ominął jego sylwetkę i powędrował do rozbitego słoika.
— Zgubiłam duszę — wymamrotała.
— Ty nie wiesz, co zrobiłaś. Nie wiesz. Ty nawet nie wiesz, co robisz!
Chciał się rzucić na Zofię i zapewne udusić — odruchowo się skuliła — ale zamiast tego przewrócił się na Klementynę, a z jego oczu popłynęły niekontrolowane łzy. Michał nagle nie wiedział co z nimi zrobić, tak samo jak z całą resztą ciała, jakby było ono dla niego nowe, wciąż nieznajome i całkowicie niekomfortowe dla przebywającej w nim duszy.
— Zejdź ze mnie, ała.
— O mój Boże. — Zofia wykonała znak krzyża i już tak została ze złożonymi rękoma. — Odsuń się od niego.
— Jakbym nie próbowała. To twoja wina, przez ciebie ma udar.
— To ta moja dusza — przyznała szczerze, choć może lepiej dla niej samej było udawać, że nic się nie stało. — Nie chciałam. To nie Michał.
Kimkolwiek on był, na wszelki wypadek przywiązały go do krzesła kawałkiem taśmy, którym ktoś bez powodzenia próbował zakleić drzwi wejściowe do domu duchów. I może już nie dało się niczego taką taśmą skutecznie załatać, ale z pewnością dało się nią boleśnie obwiązać.
Zofia wątpiła, że uciekinier ze słoika nagle zyska jakkolwiek godną kontrolę nad ciałem, chwyci siekierę i zacznie biegać sprintem na rękach, ale lepiej być bezpiecznym. Do tej pory tylko ekspresyjnie wciągał powietrze i krzywił się, aby jak najbardziej pokazać swoje obrzydzenie do zapachu. Zofia nie dziwiła mu się, Michał też ją obrzydzał — poza tym pojedynczym dniem w roku, kiedy się mył, ale taki najwidoczniej wypadł już dawno temu.
Może powinna się zmartwić uczuciami Klementyny?
— Wszystko w porządku? — zapytała, ale nie doczekała się odpowiedzi. Klementyna tylko odwróciła się do niej plecami, poprawiła spódniczkę i znowu zaczęła szukać telefonu w torbie.
Zofia wymieniła się spojrzeniami z oczami Michała.
— Powiesz mi najpierw. — Wzięła głęboki wdech. — Kim jesteś. — Wypuściła powietrze.
— Grzyb rośnie na suficie — stęknął — w takich warunkach nie da się żyć. Chcę tu być jeszcze mniej, niż wy mnie tu chcecie.
Boże, daj mi siłę, pomyślała. Ale widziała, że to prawda. Złożyła ręce.
A Klementyna nie znalazła telefonu i rzuciła torbą.
— Co ty w ogóle zrobiłaś? — zaczęła cicho, trąc się nerwowo po policzku. — Chodź zapolować na duchy, mówiłaś. Chodź, pokażę ci, co nowego znalazłam, chodź Klementyna, chodź, wiesz gdzie, a ja? Ja przyszłam. Chciałabym nie wierzyć w nic, co ty robisz. Wtedy by mnie tu nawet nie było.
— Skoro już wspominasz, co mówiłam, przypomnij sobie, że tylko ciebie zaprosiłam.
— Ale ty nad sobą nie panujesz. — Pociągnęła nosem. — I zachowujesz się jakby nigdy nic, masz pustą twarz. Czemu masz taką pustą twarz? Robisz kompletnie co innego niż robi twoja głowa. Patrzę na ciebie. — Odwróciła się do Zofii i nią potrząsnęła. — I nic, zero. Zero emocji, zero reakcji, nawet jak krzyczysz, gdyby nie było tego słychać to nikt by nie wiedział.
Zofii ani trochę nie interesował wygląd jej twarzy, miała większy problem na głowie. Klementyna również i gdyby nie ona, Zofia znacznie mniej chętnie planowałaby go rozwiązać.
— Musicie wezwać egzorcystę — poradził.
— Nie wiem, czy to coś da… — wyszeptała Zofia.
— Matka mnie zabije. — Klementyna przykucnęła i złapała się za głowę.
— Ty nic nie wiesz — powiedział do Zofii. — Ale ja wiem, co mnie stąd wyrzuci. Nie jestem nowy na świecie.
Zofia zawahała się.
— Kim jesteś? — Wciąż próbowała coś wyczytać z jego oczu. Zagubienie po jego całym ciele było widać coraz mniej z każdą minutą, ale oczy wciąż mówiły wszystko.
Przeszedł ją dreszcz. Spojrzała na Klementynę, która przetwarzała jeszcze wszystko, co powiedział. Czy mogła znaleźć w nim coś z Michała? Uznać, że tylko żartuje? Coś z jego bezczelności dalej tu było.
— Wybaczcie, że nie rzucam się po ścianach, to wyjątkowo zawodzące opętanie.
Zofia wezwała imię Boga pod nosem.
— Człowiek nie może opętać człowieka, egzorcyzmy są dla…
— Demonów, brawo.
Zofia zakulała, wyciągnęła ręce do Klementyny i pomogła jej wstać, a potem sięgnęła do tylnej kieszeni jej spódniczki i wyjęła z niej telefon.
— Dzwonię po księdza Aleksego.
Ksiądz przyszedł, rozłożył ręce i już szykował się do wyjścia, ale Klementyna stanęła mu w drzwiach ze skrzyżowanymi ramionami.
— Jedyne co mogę zrobić, to polecić ci dłuższe spódnice — powiedział i Klementyna zaczęła zgrzytać zębami. — Takie jak moje, zobacz. — Zakręcił biodrami. Według Klementyny wyglądał zbyt dobrze i młodo, aby naprawdę być księdzem. Zauważyła jego idealnie zarysowany mostek nosa i szczękę i uznała, że należy mu się przywilej piękności, mimo bzdur, które zdążył wypowiedzieć. Wybaczyła mu po paru sekundach.
Odwrócił się do Zofii stojącej na jednej nodze i opętanego. Potem prawie wpadł na szkło na podłodze, ale ominął je jak najszerszym łukiem.
— Nie zrobię niczego, póki mamy tu tylko jedną duszę. Jeśli chcemy się jej pozbyć, są na to prostsze sposoby.
— To… — Zaczęła Klementyna.
— Morderstwo. Aczkolwiek z tego bym was nie rozgrzeszył, odradzam życzliwie.
Śmiech odbił się od brudnych ścian pokoju.
— Ezekiel — wtrącił się demon. Wciąż siedział jak porwany zakładnik, ale nie wyglądało na to, żeby mu to sprawiało dyskomfort. — Gdzie kultura, uprzejmości. Zazwyczaj pytają mnie o imię, kiedy oblewają wodą święconą.
Zofia nie potrafiła pojąć, jakim cudem zachowywał się właściwie w podobnym stopniu cywilizowanie co Michał — o ile nie bardziej! W pewnym stopniu tak paradoksalnie ludzko. Jak na demona. Początkowe zagubienie zdawało się z niego ulotnić. Teraz zostało tylko obruszenie.
— Widać, że diabeł, pytałam go — szepnęła do Klementyny, ale Klementyna się na nią obraziła. Zofia co prawda bardzo jej się podobała wizualnie, ale nie wymazała jej pamięci. A przynajmniej nie z jej ostatniego przewinienia, bo kto wie, co się stało z poprzednimi? Na pewno nie Klementyna.
— Nie mam nic przeciwko zabiciu mnie. Tak naprawdę, sam się przecież zabiję, jeśli to działa. To działa, księżniczko?
Ksiądz Aleksy w sercu przyjął to określenie wyjątkowo rozkosznie, a zdradził to jego uroczy, pospiesznie cofnięty uśmiech pod nosem.
— Nie jest to najskuteczniejsze, jakkolwiek by na to nie spojrzeć. Reasumując, nie.
— Warto spróbować. Ach nie, księżniczko, masz rację, tak właśnie myślałem. Nie jestem pierwszym takim na świecie. Pierwszy raz też nie. Nie uwierzycie, kim byłem. A i gdzie, nawet w piekle, wyobraź sobie — Zofia poczuła się adresatem — że w moim domu.
Klementyna nie mogła już na to patrzeć i wyszła z pokoju, ale Zofia dalej obserwowała i słuchała, cokolwiek mieli do powiedzenia. Sama nic nie miała. Co najwyżej pytania.
— A ją znasz? Prawdziwa celebrytka. Wiesz, co robi?
Ksiądz Aleksy oczywiście ze wszystkiego zdawał sobie sprawę — sama mu się zwierzała. Nie zawsze przy okazji spowiedzi. Tak właściwie to nigdy, bo nie czuła, żeby to był z jej strony grzech — prędzej zasługa i bohaterstwo.
— Zofia to prawdziwy anioł. — Stanął w jej obronie. Sama by to zrobiła, gdyby nie fakt, że ledwo stała.
— Ja — zaakcentował — jestem prawdziwym aniołem. Ona jest gorsza od Jezusa. Ale on przynajmniej wiedział, co robi.
Założył nogę na nogę, jakby właśnie poczuł dodatkową pewność siebie w nieswoim ciele. Dopiero co nie potrafił otrzeć sobie łez, zauważyła Zofia. Nie zrobił tego do tej pory i błyszczały pod jego oczami, co dla Zofii stanowiło niedorzeczność nie z tej Ziemi.
— A czy to nie grzech, tak kłamać? Ona jest tylko głupim człowiekiem. I określenie głupi kieruję na nią osobiście, nie na całą ludzkość.
Ksiądz Aleksy nie przejął się. Razem z Zofią wiedzieli, że nie był sumiennym księdzem, jest tylko zwyczajnym. A poza tym — nawet dobrzy księża wciąż byli zwykłymi grzesznikami. Dlatego właśnie nikt w tym pomieszczeniu nie zapamiętał tego na dłużej niż kolejną minutę.
Może to Zofia powinna się przejąć? Niespecjalnie zwróciła na to uwagę, bo jej myśli wędrowały zupełnie gdzie indziej w tym momencie.
A Ezekiel jakimś cudem nagle już nie był przywiązany i wstał.
W odpowiedzi na to ksiądz Aleksy bez chwili namysłu wyjął z kieszeni srebrną flaszkę i chlusnął jej zawartością w jego twarz.
Ezekiel zakrzyczał i załkał, a ciało Michała wygięło się w paru różnych kierunkach i cofnęło. Próbował się wytrzeć, ale jego kontrola nad ciałem znowu przepadła.
— Ach, teraz się zadaje pytanie o imię.
Zajęczał i się przewrócił. Twarz zwrócił ku zgrzybiałemu sufitowi, błagając go w męczarniach, aby spadł na nich wszystkich, tylko nie na niego, bo nie chciał dotykać pleśni.
Zofia podskoczyła w jego stronę na jednej nodze i się poddała.
— Przed wieczornymi mszami jestem w konfesjonale, Zofio. Tutaj nic już jednakże nie poradzę. Amen, do widzenia.
Ezekiel wciąż się kulił i jęczał, a Klementyna wciąż nie wróciła. A Zofia potrzebowała Klementyny, bo nie wiedziała, co zrobić z Ezekielem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top