6; uliczne rozterki
Kaminari naprawdę chciał załatwić ten szpital szybko. Ot, wizyta jak co miesiąc, odebranie polepszających się wyników badań, skierowanie do okulisty, które i tak olałby po całości, bo przecież nie będzie nosił szkieł, żeby wyglądać gorzej niż wygląda. Widział tylko odrobinę gorzej niż zwykle, poza tym nikt nie oczekiwał, żeby widział napisy po drugiej stronie ulicy. Mógł nosić okulary w domu, żeby widzieć wszystko na ekranie telewizora, ewentualnie na koncerty soczewki, których nie cierpiał zakładać.
Jednak nic nie poszło po jego myśli. Najpierw dowiedział się, że jego wyniki drastycznie się pogorszyły i zapewne nie dożyje czterdziestki. Później lekarz przesunął w jego stronę powiadomienie o koniecznym zgłoszeniu się do psychiatry na ,,badanie kontrolne" i wezwanie do postawienia się u okulisty. Od tamtego momentu nawet już go nie słuchał. Jego uspokajające lekarskie pierdoły go nie obchodziły. Pieprzone banialuki. Wiedział, jak to się skończy. Wezmą go za wariata, mimo że radził sobie świetnie, mimo rozkojarzenia i zawrotów głowy. Oprócz tego czuł się naprawdę dobrze. Genialne. Najlepszy okres życia.
... Albo tak sobie wmawiał.
Ta myśl jednak nie przeszła mu przez myśl, kiedy z impetem wpadł do pustej windy i agresywnie zaczął naciskać guzik oznaczony srebrnym zerem, pod pachą trzymając dużą kopertę z wynikami opatrzoną pieczątką szpitala i koślawo zapisanym imieniem i nazwiskiem pacjenta. Próbował, jak najmocniej ograniczyć trzęsienie się ciała, a drżące dłonie wcisnął do kieszeni kolorowej bomberki, uprzednio wkładłszy dokumenty pod pachę. Podczas wychodzenia z budynku, niemal biegł. Miał wrażenie, że ta chwila desperacji naprawdę robi z niego psychopatę. Rzucenie się do drzwi i szarpnięcie ich na zewnątrz było, jak dotknięcie bramy do nieba. Białe ściany szpitalnych korytarzy mąciły mu w głowie i utrudniały logiczne myślenie.
Zaczerpnięcie świeżego powietrza sprawiło, że niemal zaczął się dusić. Złapała go niemała zadyszka przez ten bieg, na jaki jego ciało nie było przygotowane. Kiedyś chodził na siłownie razem z Kirishimą, jednak z czasem przestawał mieć na to wystarczająco czasu, jak i chęci. Zszedł z ganku po kilku schodkach i wziął kilka głębokich oddechów. Wyglądał, jak astmatyk podczas ataku i to całkiem nieironicznie. Jego serce przyspieszyło kilkukrotnie swoje uderzenia, a on wyczuwał krew pulsującą na skroniach i krew napływającą do uszu. Dopiero kiedy pierwsza adrenalina z niego opadła, poczuł, jak zimno jest na dworze. Miał w końcu na sobie jedynie cienkie jeansy, które wydawały się dużo ciemniejsze przy świetle rzucanym tylko z okien sal zabiegowych i pokoi osób przebywających pod opieką medyczną, nieco za dużą koszulkę z logo jakiegoś zespołu słuchanego przez niego bodajże w siódmej klasie, a ostatnio odnalezioną w jakimś pudle z ciuchami w hipermarkecie i zabraną z niego w geście jedynie wszechogarniającego sentymentu do metalicznych brzmień. Jego kurtka była cholernie lekka, zabrana z wieszaka w pośpiechu, razem z kluczami do pokoju. Mimo dygotania dość szybkim krokiem zmierzył w stronę drogi, którą zwykle jechały karetki w miejsce wezwania i usiadł na krawężniku. W pierwszym odruchu chciał zapalniczką jedynie ogrzać zmarznięte dłonie, bo wydawały się być w księżycowej poświacie jakieś takie bledsze, może nawet sine. Przy drugiej myśli odpalił ostatniego papierosa z paczki, żeby jakkolwiek odreagować stres, na jaki został wystawiony. Już nawet nie wiedział, jak wydarzył się trzeci punkt tego nocnego scenariusza. Po prostu nagle przy wynikach badań pojawił się rozżarzony papieros, a za chwilę z koperty popłynęła strużka szarego dymu i uderzyła centralnie w nozdrza chłopaka. Zaniósł się kaszlem od tego niespodziewanego zapachu, przez co dym dostał się też do jego gardła. Zrzucił płonący już skrawek koperty, a za nim posypał się popiół już spalonego papieru. Ze szluga został prawie tylko pomarańczowy ustnik i nieco tytoniu. Co prawda ogień był na tyle niewielki, że Denki ugasił go brudną podeszwą buta, jednak oczywistym było, że nie doczyta się ze skierowań czy wyników już niczego.
Ale przecież o to chodziło. Wyrzucił skrawki do śmietnika i przykrył je opróżnionym pudełkiem po jedzeniu na wynos, które ktoś wyrzucił, jakby miał zakrywać dowody zbrodni. Wszyscy mieli myśleć, że wykaraskał się od wszelkich skutków, jakie mógł mieć i był zdrowy jak przedtem. Usiadł z powrotem na skraju chodnika i oparł łokcie na udach, a palec wskazujący i knykieć skostniałe od temperatury panującej na dworze ułożył na kości nosowej. Był tak cholernie roztrzęsiony, że nawet nie wiedział, co powinien ze sobą zrobić. Dochodziła dwudziesta trzecia, a gwiazdy schowały się za kłębiastymi chmurami, które zapowiadały raczej deszcz niż słońce kolejnego dnia. Podniósł się i wypuścił ciężko powietrze z płuc, które zmienione w parę owiało jego czerwone od zimna, piegowate lico.
Staranie trzymania emocji na wodzy nie było łatwe dla kogoś, kto swoje uczucia wyrażał bardzo ekspresyjnie i pewny sposób. Teraz, kiedy szedł w stronę przystanku autobusowego, łzy cisnęły się do jego i tak wiecznie zaszklonych oczu, a mimo to oblany mdłym światłem latarni ulicznej nie wyglądał na osobę, w środku której toczy się bitwa resztek zdrowego rozsądku z pełnym żalu sercem, chcącym rozszarpać stare bilety w kieszeni. Sprzeczność goniła sprzeczność w jego otępiałym z nadmiaru informacji mózgu. Miał przeczucie, że musi biec przez siebie jak szaleniec tracący zmysły, a jednocześnie wiedział, że ma iść spokojnym krokiem bez zważania na chłód. Świadomość podpowiadała mu, żeby zadzwonił do Shoto, Kirishimy, Jirou, kogokolwiek, komu mógłby zwierzyć się z tego, co zrobił, a jednak nie potrafił przemóc się, żeby nacisnąć zieloną słuchawkę.
Samochód przejechał tuż obok niego i szczęśliwym zrządzeniem losu było to, że nie oblał go wodą z kałuży, która zalegała na poboczu od kilku dni po dość obfitym deszczu. Nie usłyszał przez to z początku dzwonka telefonu. Ocucił go on tak nagle, że wzdrygnął się i przystanął na moment. Wyciągnął smartfon z kieszeni spodni i obolałymi palcami odebrał połączenie przychodzące od Hanty.
— Stary, gdzie ty jesteś? Miałeś ze mną przećwiczyć wykład. — Zniekształcony delikatnie głos przyjaciela wywołał u niego dreszcz pokrzepienia, choć nadal był masą krystalicznie czystych emocji, tak różnych, wręcz paradoksalnych. Ambiwalencja ogarnęła jego umysł na wskroś.
Musiał przez moment przetrawić, co powiedział do niego rozmówca. Może właśnie pytanie zadane na początku wypowiedzi postawiło wielki znak zapytania w jego wnętrzu.
,,Gdzie ja jestem...?" — tępe powtarzanie tych słów jak mantry przebudziło iskierkę, która pociągnęła za sobą istne przebudzenie. ,,Wykład".
— O Boże. O kurwa. — Zaczesał włosy wolną dłonią do tyłu i spojrzał za siebie się na moment, nie wiedząc, co ze sobą począć.
— Gdzie jesteś? — powtórzył, jakby bardziej zirytowany. A Denki już wiedział, że nawalił i to po całości.
— Ja pierdolę, nie wiem. — Tym razem wykonał obrót wokół własnej osi w poszukiwaniu wzrokiem czegoś, co jakkolwiek mogłoby pomóc w określeniu jego sytuacji. — Naprzeciw mnie jest ten taki wielki cmentarz, a za mną dom pogrzebowy. Blisko szpitala. Wiesz, prawda?
— Idź w prawo za przystankiem. — Westchnął Sero. — Dalej cię poprowadzę, idioto.
I faktycznie, po niecałych dwudziestu minutach, Kaminari stał przed gmachem uniwersytetu, niedaleko wejścia do wydziału fizyki i astronomii. Popchnął więc spore drzwi. W budynku było znacznie cieplej niż na dworze, więc poczuł nieprzyjemne mrowienie zziębniętego organizmu, domagającego się racjonalnej do ubioru temperatury. Ruszył schodami ku górze, po drodze mijając niewielką gablotę z pucharami osiągnięć sportowych, obok której postawiono dwie paprocie rozrośnięte do rozmiarów większych zapewne od liczby osób uczęszczających na fakultety związane z ruchem, sądząc po ilości odznaczeń zebranych przez ów uczniów. Kiedy znalazł się na drugim piętrze, rozejrzał się w poszukiwaniu drzwi. Stoły postawione w holu były puste. Zwykle gdy przychodził na tę część uczelni, były one oblegane przez pilnie powtarzających notatki studentów, którzy de facto wcale się nie uczyli, a jedynie narzekali na ilość materiału. Zresztą na jego kierunku nie było inaczej, sam należał do grupy tego typu ludzi.
Zdobył się na odwagę i wszedł na aulę, która rozcierała się przed nim. Drewniane schody obite niebieską wykładziną prowadziły wprost na dół sali, gdzie właśnie na jeden z dwóch ciemnozielonych tablic Hanta rozpisywał coś, co widocznie potrzebne im było do przygotowania reszty scenariusza zajęć. Kilka potrzebnych urządzeń rozłożonych było na stolikach. Mijając rzędy złożonych krzesełek, przypomniał sobie zajęcia w ubiegłym roku, kiedy wymęczyli dzieciaki wiedzą na temat dźwięku i częstotliwości.
— Hanta, dwie cząsteczki tlenu, nie jedna — odezwał się na przywitanie. Wziął w dłoń kredę i nawet nie zdejmując okrycia, dorysował do wzoru strukturalnego kolejne wiązanie i nakreślił kształtne O.
— Wybacz, czekałem tak długo, że mój mózg już nie pra... Czy ty płakałeś?
— Na dworze jest dosłownie minus dwa, człowieku.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top