✞Rozdział 7✞
Hayley zabrała mnie w bardzo urokliwe miejsce. Składała się na to zielona łąka, zacieniona przez rozłożyste korony drzew, a na wprost był widok na jezioro. W rudo-pomarańczowych odcieniach zachodzącego słońca, woda wyglądała przepięknie i magicznie. Po intensywnym przyglądaniu, można było odnieść wrażenie, że kolor topieli przypomina świeżą krew...
- Często tu przychodzisz? - zagaiłam wilczycę, rozsiadając się na miękkiej trawie.
- Od czasu do czasu się zdarzy – odpowiedziała i zapatrzyła w dal.
- Nigdy nie widziałam cię takiej zamyślonej, Hay – mruknęłam.
- Nie lubię gadać o uczuciach, ale bałam się, że mogę cię stracić – szatynka odwróciła głowę w moją stronę.
- Sama przecież powiedziałaś – posłałam jej lekki uśmiech – Jestem Colline Bellworte, najbardziej pokręcona laska, jaką znasz i tacy jak ja nie umierają – powiedziałam zdecydowanie.
- Racja – roześmiała się i znowu zadumała.
- Chodzi o coś jeszcze – westchnęłam, przybliżając się do Marshall.
- Następna pełnia za miesiąc i czuję się trochę samotna – mruknęła.
- Zawsze możesz mnie zmienić w wilkołaka i będziemy razem wyć do księżyca – zażartowałam, a Hayley przewróciła swoimi zielonymi oczami.
- To nie działa tak, jak myślisz – westchnęła z pożałowaniem.
- Ale wyobraziłaś to sobie? - parsknęłam.
- Niestety – posłała mi rozbrajający uśmiech.
- Już to widzę – rozmarzyłam się – Byłabym piękną wilczycą o lśniącej brązowej sierści i miałabym przenikliwe, lecz drapieżne spojrzenie... - wyrecytowałam z przejęciem.
- Kompletnie oszalałaś – skomentowała szatynka.
-Oczywiście, że tak – uśmiechnęłam się – W tym nudnym i momentami smutnym świecie, odrobina szaleństwa jest jak iskierka radości – odparłam.
- Chciałabym być tak optymistycznie nastawiona do życia, jak ty – parsknęła.
- To nic trudnego – zapewniłam – Po pierwsze, nie myśl o problemach – mruknęłam.
- Na mojej watasze ciąży klątwa i widuję ich ludzkie postacie tylko podczas pełni. Moi rodzice nie żyją, a król Marcel trzęsie miastem – wyliczyła – Jak tu nie myśleć o problemach? - prychnęła.
- Hayley – westchnęłam – Znowu zaczynasz narzekać – dodałam – Idąc twoim tokiem myślenia, ja już dawno powinnam się załamać, ale wciąż trwam – rozłożyłam ręce na boki – Jeszcze – sprostowałam.
- Colline – zaśmiała się – A czym ty miałabyś się załamać? - pokręciła głową – Tylko nie mów, że brakiem przemiany w wampira – zastrzegła.
- Brakiem ulubionych czekoladek w sklepie – wystawiłam język, a szatynka spojrzała na mnie znacząco – No wiesz, teoretycznie, to jestem sierotą, ojcobójczynią i niestabilną emocjonalnie laską, dla której metamorfoza w krwiopijcę stała się prawdziwą obsesją – westchnęłam – Frustracja spowodowana niespełnionymi aspiracjami prowadzi do niekontrolowanych wybuchów złości, a moją ulubioną rozrywką jest polowanie na ludzi, bo to mi pozwala poczuć się jak prawdziwy wampir – kontynuowałam – Wmawiam sobie, że to co robię jest normalne, albo nie posiadam sumienia i jestem złą, bezwzględną suką, plus do tego, regularnie widuję ducha ojca tyrana, który uwielbia podkopywać moją samoocenę – zakończyłam – Zgodnie z powszechną myślą, powinnam już co najmniej dwa razy próbować popełnić samobójstwo. Skoczyć z mostu, połknąć tabletki, albo się zachlać – wzruszyłam ramionami – Ale jednak żyję, chociaż paradoksalnie dążę do śmierci – palnęłam.
- I to miałam na myśli, mówiąc, że jesteś najbardziej pokręconą laską, jaką znam – wskazała na mnie palcem. Zaśmiałam się i usłyszałam dzwonek komórki. Niechętnie sprawdziłam wyświetlacz i warknęłam.
- Tylko nie to – westchnęłam.
- Kto dzwoni? Marcel? - zgadywała.
- Chyba dwudziesty raz dzisiaj – prychnęłam rozdrażniona.
- To odbierz w końcu – powiedziała, a ja spojrzałam na nią z ukosa – Będziesz miała spokój, a on przestanie ci truć dupę – mruknęła.
- Wręcz przeciwnie – pokręciłam głową – Jeśli odbiorę, to się na mnie wydrze i każe natychmiast wracać do domu, albo spyta gdzie jestem, lub zacznie rozmowę od stwierdzenia, że jestem niepoważna – warknęłam, bo sygnał dzwonienia stawał się nieznośny.
- Wiesz, uciekłaś z domu, nikomu o tym nie mówiąc – burknęła – Kiedyś opiekowałam się w Appalachach jedną dziewczynką i ona była rozsądniejsza niż ty, wariatko – dała mi przyjacielskiego kuksańca.
- Tia, wszyscy są rozsądniejsi niż ja – wydęłam usta – Przywykłam do tego – wzruszyłam ramionami i nacisnęłam czerwoną słuchawkę.
- Co robisz? - spytała wilkołaczka.
- Piszę mu SMSa, że nic mi nie jest, wrócę i ma przestać mnie bombardować telefonami – mruknęłam.
- Myślisz, że to załatwi sprawę? - uniosła brwi.
- Jest aż czterdzieści pięć procent szans, że tak – odparłam i wysłałam wiadomość – Może odpuści – westchnęłam i przypomniałam sobie, że muszę zadzwonić do Martina i wtajemniczyć go w mój plan. Chciałam przecież wykraść ciało Jane Anne, a tylko on, jako jeden z popleczników czarnookiego, mógł mi pomóc.
- Teraz ty jesteś myślami gdzie indziej, Collie – zauważyła zielonooka.
- Co? - popatrzyłam na nią półprzytomnie.
- Właśnie o tym mówię – zacisnęła usta – Myślisz o tym, o czym ja? - uniosła brwi.
- Nie wiem – odpowiedziałam.
- Bo ja podejrzewam, że chodzi o to coś, co musisz dla kogoś zrobić – spojrzała na mnie znacząco.
- Dlaczego tak cię to interesuje? - sarknęłam.
- Bo masz tendencję do pakowania się w kłopoty – odparła.
- Tylko nie to – warknęłam – Czy jest w moim bliskim otoczeniu ktoś, kto nie traktuje mnie jak nieporadnej życiowo? - zirytowałam się i wstałam z ziemi. Musiałam jak najszybciej skontaktować się z Martinem.
- Dokąd idziesz? - zawołała Hayley.
- Muszę gdzieś zadzwonić, zaraz przyjdę – odparłam i odeszłam kilkanaście kroków, by ukryć się za drzewem, zaraz po tym wybrałam numer przyjaciela i bez ogródek powiedziałam wszystko. Nie był zachwycony moim pomysłem, ale obiecał, że po zmroku przyjdzie pod Rousseau's i razem zakradniemy się do lochów, w których Marcel ponoć przetrzymuje ciało Jane Anne.
Nie mogłam pozwolić, żeby Martin znalazł się na bagnach, bo jeszcze skojarzyłby, że jestem w komitywie z wilkołakami...
- Dzwoniłaś po pizzę? - zażartowała szatynka, gdy usiadłam z powrotem koło niej.
- To nie jest głupi pomysł – zaśmiałam się.
- Nie, żeby coś, ale nie jestem typem romantyczki i ten zachód słońca zaczyna mnie powoli nudzić – mruknęła Hay.
- Taak, mnie też – przyznałam jej rację.
- Wiesz, generalnie to lubię się z tobą spotykać, ale świadomość, że nie możemy wyjść z lasu, jest nieco przytłaczająca – burknęła.
- W szczególności, że Nowy Orlean jest miastem wiecznej imprezy – westchnęłam na znak, że ją rozumiem.
- Noo – poparła mnie – Idziemy stąd? - spytała z nadzieją. Gdyby to od niej zależało, już dawno byłybyśmy w drodze do miasta, ale patrzyła głównie na mnie. Nie chciałam, żeby się dla mnie poświęcała, więc ochoczo przytaknęłam na propozycję opuszczenia bagien. Też się tam przecież nudziłam, jak mops.
- Możemy uderzać w tango, Hay, ale zabiorę tylko plecak – odpowiedziałam.
- Jasne – mruknęła i obie wstałyśmy z ziemi.
Wróciłyśmy do drewnianego domku, skąd wzięłam swoją teczkę i wyruszyłyśmy w stronę metropolii. W drodze rozmyślałam, czy nie przyspieszyć nieco planów, w końcu słońce już zaszło, a wampiry nocne mogą wychodzić gdy tylko zniknie za horyzontem. Poza tym, to raczej pewne, że nie zabawimy z Hayley do zmroku, bo szatynka ciągle patrzyła na mnie z troską. Z jednej strony chciała zaszaleć, a z drugiej martwiła się o mnie.
Wszyscy się o mnie martwią, a ja zamiast być wdzięczna, to się wściekam...
Nie jest mi przykro, że taka jestem. Moi nadnaturalni przyjaciele uroili sobie, że skoro Colline to śmiertelniczka, to trzeba się z nią obchodzić jak z jajkiem. Stale pilnować, trzymać pod kloszem i troszczyć się jak o małe dziecko...
- Wchodzimy tu? - zagaiła wilczyca, a ja nawet nie spostrzegłam, że jesteśmy we francuskiej dzielnicy...
- Rousseau's? - zmarszczyłam brwi – Czemu akurat tutaj? - dociekałam.
- Pracuje tutaj taka jedna Sophie, co robi wyśmienite gumbo – wyjaśniła szatynka. Dobra, co prawda nie tak dawno zostałam tutaj zaatakowana i bracia Mikaelsonowie potraktowali mnie jak obiad, ale Hayley zasługuje na jakąś przyjemność. W końcu, spędziła ze mną cały dzień, wliczając w to opiekę, bo o mało nie wykitowałam. Należało jej się to gumbo, więc opanowałam strach i weszłyśmy do środka.
Ukradkowo rozejrzałam się po pomieszczeniu, a moją głowę zalały wspomnienia. Kilkadziesiąt martwych ciał, wysuszonych z krwi do ostatniej kropelki, ślady walki, porozwalane krzesła i wszechobecna posoka, zdobiąca również usta Klausa i Elijahy...
- Collie, wszystko ok? - Marshall musiała zauważyć, że przystanęłam i zaczęłam taksować wzrokiem wnętrze baru.
- Tak, zamyśliłam się – odparłam, mimo wszystko czując strach. Na cholerę piję tyle werbeny? Hybryda kazałaby mi o wszystkim zapomnieć, a ja nie zadręczałabym się teraz wspomnieniami...
- Jesteś jakaś spięta – mruknęła – To do ciebie niepodobne.
- Jesteśmy blisko rezydencji i mam obawę, że Marcel zaraz przyjdzie – palnęłam. Bądź co bądź, nie kłamałam. Naprawdę stresowała mnie myśl, że czarnooki postanowi wpaść do Rousseau's i dojdzie do konfrontacji. To z kolei, kompletnie zaburzyłoby mój plan. Wysłałam Martinowi SMSa, że prawdopodobnie spotkamy się wcześniej i ma czekać na sygnał. Napisałam też, żeby nie zachowywał się podejrzanie.
- Wyluzuj – przewróciła oczami – To już zakrawa o obsesję – dodała ciszej i usiadłyśmy przy jednym ze stolików.
- Może to jest obsesja? - mruknęłam, otwierając menu – Ty pewnie bierzesz gumbo? - zgadywałam.
- Po nic innego tu nie przychodzę – odparła szatynka – A ty? Dasz się namówić na arcydzieło luizjańskiej sztuki kulinarnej? - kusiła.
- W sumie, czemu nie – powiedziałam, przeglądając inne pozycje. Nęciła mnie jednak wizja gumbo, które Hayley tak zachwalała. Ona jest wilkołakiem, a one mają wyczulone zmysły. Smak też. Dlatego, jeśli zielonooka mówi, że coś jest pyszne, to pokładam w niej pełną ufność.
- Coś podać? - do naszego stolika podeszła uśmiechnięta kelnerka.
- Ja poproszę gumbo – powiedziała wilczyca.
- A pani? - kobieta zwróciła się w moją stronę.
- Również gumbo – odpowiedziałam, a brunetka zapisała zamówienie w notesie i odeszła.
- Widzę, że dałaś się przekonać – Hay posłała mi uśmiech.
- Tak polecasz, że nie miałam innego wyjścia – odwzajemniłam wyszczerz.
- Słusznie – zatriumfowała – Z kim tak piszesz? - zrobiła ciekawską minę.
- Nie twoja sprawa – burknęłam. Lauren pytała się, czy wszystko ze mną w porządku, bo zadzwonił do niej Andy i twierdził, że dostałam jakiegoś ataku paniki. Zaklęłam pod nosem, ale na tyle cicho, że wilczyca mnie nie usłyszała.
Przecież jej nie powiem, że zostałam zaatakowana przez nieśmiertelną hybrydę, która wyssała moją krew, przy okazji wpuszczając do organizmu swój jad, a ja w efekcie dostałam silnej gorączki i byłam jedną nogą w grobie...
A ten kretyn? Teraz będzie rozpowiadał po znajomych, że zachowywałam się jak opętana? Właśnie dlatego zadawanie się z ludźmi jest problematyczne. Niektórzy nie potrafią trzymać języka za zębami i są uciążliwi. Między innymi z tego powodu moja była koleżanka ze studiów, niejaka Paige, pożałowała prób podzielenia się ze światem pewnym filmikiem...
Kiedyś przez ,,przypadek'', nagrała moją rozmowę z Martinem, która oscylowała wokół nadnaturalnych tematów. Szybko się okazało, że laska szukała sensacji, bo doszły ją słuchy, że mam coś do ukrycia. A, że była wyjątkowo wścibska, pewnego razu śledziła mnie w drodze z uczelni do domu i bezczelnie nakręciła film, pokazujący moją jednoznaczną dyskusję z wampirem.
Martin szybko się zorientował i niedoszła cwaniara wpadła. Usunął wideo z jej komórki i wyczyścił pamięć, ale mnie z równowagi wyprowadziła jej podstępność. Udawała dobrą koleżankę, pożyczała notatki, pomagała jak mogła, a w rzeczywistości chciała się zbliżyć i obedrzeć mnie z moich tajemnic. Nie mogłam tego puścić płazem...
Powiedzmy, że mój przyjaciel okazał oszustce więcej łaski niż ja...
W sumie błaha sprawa, ale pozostawiła zadrę w moim sercu. Nie miałam skrupułów i zabiłam Paige. Tylko Martin o tym wie...
To nie był pierwszy raz, kiedy komuś odebrałam życie. Czasami wszystko mnie drażniło i potrafiłam zamordować kogoś za złe spojrzenie. Było to o tyle okrutne, że nie miałam ku temu żadnych podstaw, powodów. Momentami tak mnie nosiło, że jedynie śmierć niewinnego człowieka przynosiła ukojenie...
Hay wiedziała jaka jestem i to akceptowała. Zrzucała winę na traumatyczne dzieciństwo i mój nieobliczalny charakter, ale ja wiedziałam, że chodzi o coś innego. Ogarniała mnie obsesja, związana z wampiryzmem. Ta mania wyniszczała wewnętrznie, a przemiana w krwiopijcę stała się głównym sensem mojego ludzkiego życia...
Paradoksalnie, odnosiłam wrażenie, że jako wampir będę mniej szalona, niż jestem teraz...
- Colline! - usłyszałam uderzenie w stół i aż podskoczyłam. W efekcie upuściłam telefon.
- Hayley! - fuknęłam na nią – Czemu mnie straszysz? - spytałam z wyrzutem, schylając się po smartfona.
- Może dlatego, że odpłynęłaś na dobre pięć minut? - rzuciła kąśliwie – Chyba nigdy do tego nie przywyknę – dodała nagle.
- Mam mętlik w głowie – ucięłam, ściągając bluzę. W Rousseau's było wyjątkowo gorąco, a dodatkowo krew wrzała w moich żyłach. Coś mnie niepokoiło, czymś się stresowałam.
- Hej – wilczyca położyła dłoń na mojej i złączyła nasze palce – Coś cię trapi. Powiedz, będzie ci lżej – zachęciła ciepłym uśmiechem.
- To trochę skomplikowane – westchnęłam, spuszczając wzrok.
- Jak całe nasze życie – odparła smętnie – Rozmawiasz z wilkołakiem, Col. Komplikacja wpisuje się w moją naturę – dodała.
- Pamiętasz jak mówiłam, że zabijam teraz, by nie mieć z tym problemu jako wampir? - ściszyłam głos. Nie potrzebowałam zainteresowania ze strony otoczenia. W szczególności Cami, która co jakiś czas łypała w naszą stronę. No tak, skoro jest po psychologii, ciągnie ją do osobliwych przypadków, a ja dałam się poznać jako ten... no właśnie.
- Pamiętam – kiwnęła głową.
- Zazwyczaj nie mam wyrzutów sumienia, ale momentami nachodzi mnie refleksja, że jestem zła... - spojrzałam jej głęboko w oczy. Bałam się, że zobaczę tam bolesną prawdę, a wzrok szatynki będzie wyrażał pogardę, ale jej zielone tęczówki oblewała łagodna aura. Nie oceniała mnie, potrafiła zrozumieć moje powody, chociaż nie zawsze się z nimi zgadzała.
Znała przecież moją przeszłość, tak samo jak ja znałam jej. Obie byłyśmy sierotami, aczkolwiek Marshall uważała, że nie powinnam tak o sobie mówić, bo wciąż miałam matkę...
Ja stanowczo zaprzeczałam, poza tym nie wiedziałam nawet, czy ona jeszcze żyje. Jeśli jest martwa, poczuję ulgę, a jeśli nie, dotknie mnie destrukcyjna potrzeba odebrania jej nie tylko życia, ale wszystkiego, co kocha...
- Najważniejsze, to zadać sobie pytanie, Collie – mruknęła, a ja spojrzałam na nią znacząco.
- Jakie? - zmarszczyłam brwi.
- Jak się czujesz, gdy ktoś cię nazwie złą – powiedziała spokojnie i zabrała rękę – Jest ci przykro, targają tobą jakieś inne emocje? - dociekała.
- Właściwie, to nie – słowa wypłynęły z moich ust – Właściwie, to jest mi to całkowicie obojętne – popatrzyłam wilczycy w oczy, a różowe wargi odsłoniły lekki uśmiech.
- Więc niepotrzebnie się zadręczasz – odparła Hay – Ludzie mogą o tobie gadać różne rzeczy, ale to wcale nie znaczy, że mówią prawdę – mruknęła i puściła moją dłoń. Założyła ręce na siebie – Nigdy nie zapomnę wzroku moich rodziców gdy... - parsknęła nerwowo.
- Gdy się przemieniłaś? - zgadywałam.
- Tak – podchwyciłam jej spojrzenie – Rozszarpałam im salon i nie byli zadowoleni – westchnęła – Zwyzywali od bestii i wyrzucili z domu – dodała.
- Musi ci być ciężko o tym mówić – powiedziałam.
- Kiedyś było, ale teraz przestało mnie to obchodzić – wzruszyła ramionami – Wiadomo, że na początku nie umiałam się pogodzić ze swoją prawdziwą naturą, ale z czasem przyszło ukojenie, akceptacja i... - zawiesiła głos.
- Ulga? - podpowiedziałam.
- Obojętność – poprawiła mnie – Po pewnym czasie przestałam zważać na zdanie innych – burknęła – Dla jednych Hayley Marshall była ostra i olśniewająca, drudzy postrzegali ją jako wredną i zimną sukę, a trzeci widzieli w niej potwora – powiedziała lekko – Dla mnie było ważne, co ja o sobie myślałam – zakończyła.
- Co o sobie myślałaś? - zapytałam cicho.
- Przede wszystkim to, że jestem jaka jestem, a jak komuś to nie pasuje, niech spada – mruknęła.
- Niezłe podejście – uśmiechnęłam się. Jej słowa trochę podniosły mnie na duchu – Mnie czasami ponosi, nie kontroluję tego – wyjaśniłam – Ale gdy ktoś krytykuje moje działania i nazywa psychicznie chorą – parsknęłam odruchowo – Spływa to po mnie – wzruszyłam ramionami.
- No widzisz – pocieszyła mnie – Pamiętaj, że mogłaś też odziedziczyć charakter po ojcu, a on był...
- Psychopatą – zakończyłam za nią – Mimo wszystko, to nie jest codzienna potrzeba zabawy w kata – zastrzegłam – Czasami trochę mi odbija.
- Trochę? - zacisnęła usta.
- Dobra, bardzo – przewróciłam oczami, a szatynka zaśmiała się perliście – Takie chwile słabości – dodałam.
- Wiem coś o tym – mruknęła – Mało to razy nie zapanowałam nad gniewem i rozniosłam kogoś w drobny mak? - przygryzła wargę.
- Czyli mnie nie potępiasz? - upewniłam się.
- Myślałam, że to ci zwisa – przypomniała.
- Ogólnie tak, ale na twojej akceptacji mi zależy – powiedziałam.
- Pytasz o to co jakiś czas, jakbyś myślała, że mam słabą pamięć – westchnęła znacząco.
- Wyczytałam ostatnio, że w życiu potrzebny jest przynajmniej jeden przyjaciel, żeby nie zwariować – zażartowałam.
- Myślę, że w twoim przypadku jest już za późno – posłała mi kąśliwy uśmieszek.
- Oj tam oj tam – pokazałam zęby, imitując atak wampira.
- Oj tam oj tam, a co miesiąc w niewyjaśnionych okolicznościach ginie człowiek – zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu.
- Nie co każdy – sprostowałam – A nawet jeśli, to tylko jeden – dodałam.
- Masz się czym chwalić, Col – ironizowała – Napisz poradnik o samokontroli – zakpiła.
- Nie bądź taka jadowita, Hay – przewróciłam oczami – Załapałam aluzję.
- Muszę cię kiedyś zapoznać z Tylerem – stwierdziła nagle – Jesteście bardzo podobni.
- Lockwood też jest nieokiełznanym wariatem? - rzuciłam charakterystycznie.
- Bardziej mi chodziło o bliskość waszych osobowości, ale może Tay też ma coś w sobie z szaleńca – mruknęła.
- Taak – uderzyłam językiem o podniebienie – Wprost marzę o tym, żeby wymieniać się z kimś doświadczeniami, związanymi z zadawaniem bólu i żebyśmy mogli sobie wzajemnie polecać najlepszy proszek do prania, który zmyje z ubrań krew wrogów – przez mój głos przepływał soczysty cynizm.
- Uderz do Klausa – prychnęła – Ten pomyleniec z pewnością podziela twoje hobby – dodała.
- Uderzyć, to ja mogę w niego – syknęłam – Najlepiej kołkiem z białego dębu.
- Jedziesz po bandzie – mruknęła.
- Po co mnie uratował, skoro i tak później wyssał moją krew... - wymsknęło mi się, a wilczyca spojrzała badawczo.
- O czym ty mówisz? - zmarszczyła czoło, a ja rozważałam, czy uciąć temat, czy przyznać, że pierwsze spotkanie hybrydy ocaliło mnie przed atakiem jakiegoś bandyty.
- Cóż – westchnęłam – Zanim Klaus Mikaelson potraktował mnie jak przekąskę, poznałam go w innych okolicznościach – wytłumaczyłam – Z tym, że wtedy nie wiedziałam, że on to on – dodałam.
- Jaśniej – wzrok zielonookiej był palący.
- Pewnej nocy wracałam do domu i zostałam zaatakowana. Skończyłabym marnie, ale wtedy pojawił się Klaus i rozszarpał napastnika – starałam się brzmieć normalnie. Wracanie do tego wspomnienia nie należało do najprzyjemniejszych.
- Czemu ja nic o tym nie wiem? - spytała z wyrzutem.
- Teraz już wiesz – prychnęłam.
- Colline...
- Daj spokój – przewróciłam oczami – Są ciekawsze tematy do rozmów niż moje nocne przygody z zamaskowanymi bandytami – spuściłam wzrok. Dostałam SMSa od Martina. Marcel wyszedł z innymi wampirami na polowanie. Wśród nich są nowo przemienieni rekruci, co tylko potwierdza, że długo zabawią poza domem.
Plusy, rezydencja jest pusta, zostali tylko nieliczni, w tym on. Minusy, ciemnoskóry zostawił na warcie Rox'a, który ma dopilnować, żebym po powrocie do domu poszła od razu do swojego pokoju i czekała tam do przybycia Marcela.
Przyjaciel pytał, co ma zrobić z wampirem-strażnikiem.
- Jak to co? Kark mu skręć, serce wyrwij – mruknęłam na głos, zapominając, że nie jestem sama.
- Col? - Hayley przyglądała mi się podejrzliwie – Do kogo ty mówisz?
- Do siebie – palnęłam – Jak długo mamy czekać na to jedzenie? - warknęłam – Głód wyzwala we mnie agresję...
- Uspokój się – spacyfikowała mnie – A myślałam, że to wilkołaki są drażliwe – burknęła.
- Raczej nie ma szans, że gumbo przybędzie w ciągu dwóch minut? - westchnęłam.
- Zobacz, jakie są tłumy – powiedziała.
- Świetnie, bo i tak muszę gdzieś zadzwonić – wstałam od stołu.
- Znowu? - wywróciła oczami.
- Znowu – posłałam jej sztuczny uśmieszek i zgarnęłam komórkę.
- Tylko nie zapomnij wrócić – mruknęła za mną.
Dlaczego ten Martin jest taki nieogarnięty? Jako krwiopijca był bardzo niezdecydowany i lekko bojaźliwy, ale oprócz tego miał wiele zalet jako przyjaciel. Już trochę w skórze wampira siedział, więc wiedział coś o naturze dziecka nocy. Nauczył mnie wielu rzeczy, wyszkolił na wamp-profesjonalistę. Byłam krwiopijcą w ludzkim ciele, ale posiadłam wszystkie najważniejsze cechy. Oczywiście, Martin nie miał pojęcia, że wczuwam się do tego stopnia, by mordować minimum jedną osobę i polepszać sztukę polowania...
W świecie nadnaturalnych, byłam aspirującą bestią. W tym normalnym, zdegenerowaną psychopatką. No cóż...
- Martin, co się tam dzieje? - syknęłam, gdy tylko wampir odebrał telefon.
- Rox pełni funkcję psa stróżującego – odparł.
- I gdy tylko zobaczy mnie na horyzoncie, ma za zadanie zamknąć w pokoju? - prychnęłam.
- Tia – wypalił – Co robimy? - mruknął.
- Skręć mu kark? - powiedziałam głosem, jakby to było oczywiste.
- Myślisz, że to tak łatwo jest do niego podejść? - warknął.
- Nie twierdzę, że tak – westchnęłam – Ale nie pozwolę, żeby mój plan poszedł się walić, bo Roxy ma ochotę na zabawę w bodyguarda – zakpiłam.
- Chyba, że... - zaczął.
- Co? - ponagliłam go.
- Wejdziemy od lochów... - spróbował, a ja parsknęłam odruchowo.
- Genialny plan, ale ma jedną małą lukę – mruknęłam – Wejście jest w centrum, a ja jestem we Francuskiej – dodałam.
- To może odwrócimy jego uwagę? - zaproponował.
- Jak? - zaciekawiłam się.
- Wyjdziesz mu naprzeciw, a ja podejdę i skręcę mu kark – powiedział.
- A dodatkowo, ogłuszę go swoim wisiorkiem – dorzuciłam od siebie.
- Krwawy Cierń? - brzmiał sceptycznie.
- Ma ukryte funkcje – parsknęłam – Dobra, Martin – chrząknęłam – Wracam do środka, bo może moje jedzenie już jest, a ty czekaj na sygnał – poleciłam mu.
- Dobra, to do zobaczenia – mruknął i się rozłączył.
Wróciłam do Rousseau's, mając dziwne wrażenie, że jestem obserwowana...
- O, widzę, że cuda się zdarzają – skomentowałam, widząc na stoliku dwa talerze z apetycznie wyglądającym gumbo. Hayley już jadła swoją porcję – Miło, że na mnie zaczekałaś – burknęłam z przekąsem.
- Trzeba było nie wychodzić – odgryzła się, a ja puściłam to mimo uszu i zajęłam jedzeniem.
Pół godziny później byłam najedzona i zadowolona. Marshall stwierdziła, że dostałam kolorków i nie przypominałam już trupa. Miło.
Pogadałyśmy jeszcze, domówiłyśmy sobie po piwie i spędziłyśmy czas na luźnych plotkach. Przez chwilę zapomniałyśmy, że obracamy się w nadprzyrodzonym świecie. Wieczór w Rousseau to była taka odskocznia.
Uiściłyśmy rachunek i każda poszła w swoją stronę. Tym razem, rozglądałam się, czy nie czyha na mnie żaden świr i profilaktycznie bardziej biegłam do domu, niż szłam.
Powiadomiłam przyjaciela i zgodnie z przypuszczeniami, ledwo weszłam na dziedziniec, jak spod ziemi wyrósł Rox.
- Zguba się odnalazła – zaśmiał się, gdy za jego plecami stanął Martin i skręcił mu kark. Wampir odniósł mój plecak do pokoju i szybko zbiegł na dół.
- Dobra, idziemy – zarządził i razem poszliśmy w kierunku lochów.
Mieliśmy ograniczony czas, bo niedyspozycja Roxa nie będzie trwać wiecznie... A mogłaby.
- Nie wierzę, że to robię – westchnął wampir, gdy wędrowaliśmy mrocznym korytarzem z zawiniętymi zwłokami czarownicy. Oczywiście to Martin je niósł, a ja miałam ubezpieczać przód i tył.
- Uszczypnąć cię? - zażartowałam – To nie sen – dodałam, świecąc latarką z komórki, trzymając jedną dłoń w kieszeni bluzy.
- Col, a co jeśli to się wyda? - miał obawy.
- To nieistotne – ucięłam.
- Co?
- Martin – jęknęłam – Nie obchodzi mnie, czy kradzież trupa wyjdzie na jaw, czy nie – prychnęłam – Grunt, że mam je oddać Sophie Deveraux, a to czy Marcel się dowie, to już inna sprawa – burknęłam.
- Ale, co, jeśli się dowie – zaakcentował słowo jeśli.
- Sama wypiję to piwo – oznajmiłam.
- To nie jest zbyt rozsądne – mruknął.
- Właśnie jest – uparłam się – Jeśli chcesz ponosić winę, to zostaniesz ozdobą tych lochów, a ja wiem, jak urobić Gerarda – powiedziałam.
- Skoro tak mówisz - westchnął i skręciliśmy w inny korytarz.
Te katakumby były rozległe i każda droga gdzieś prowadziła. Trochę już się nimi poruszałam i wiedziałam, która ścieżka zawiedzie nas pod bramę cmentarza Lafayette...
- Sooophie! - zawołałam głośno.
- Nie możesz do niej zadzwonić? - skrzywił się Martin.
- Mogę, ale tak jest zabawniej – rzuciłam złośliwie. Po kilkunastu sekundach, na spotkanie wyszła zirytowana brunetka.
- Ile razy mam prosić, żebyś nie darła mordy na cmentarzu przodków?! - warknęła, a potem spojrzała na Martina – I jeszcze masz czelność przyprowadzać wampira na świętą ziemię?!
- Czyli to jest teraz twój największy problem? - zakpiłam – W porządku – wzruszyłam ramionami – Ja się specjalnie pofatygowałam, żeby oddać ci ciało siostrzyczki, ale widzę, że nie jesteś specjalnie zainteresowana – wydęłam usta – Chodź, Martin – odwróciłam się na pięcie – Wyrzucimy zwłoki do kubła, albo je spalimy. Bez różnicy – mruknęłam obojętnie.
- Zaczekaj! - zawołała czarnooka, a ja skierowałam swój wzrok na nią – To naprawdę Jane Anne? - spytała.
- Nie, wykradłam z kostnicy przypadkowego trupa, a chirurg przeprowadził operację plastyczną, żebyś się nie skapnęła – ironizowałam.
- To ona – wiedźma zerknęła pod płachtę.
- Mówiłam – mruknęłam, a Martin położył ciało na ziemi – Zrób jej godny pochówek, czy co to tam robicie – machnęłam ręką.
- Dziękuję – powiedziała Sophie – Będę mogła poświęcić jej ciało, żeby spoczywała w pokoju – zapatrzyła się w ziemię.
- Wspaniale – podeszłam do czarownicy i położyłam jej dłonie na ramionach – Jak widzisz, ja się wywiązałam ze swojej części umowy, a teraz pora na ciebie – posłałam Deveraux znaczący uśmiech.
- Potrzebuję czasu – spojrzała głęboko swoimi ciemnymi jak ziarna kawy oczami.
- Naturalnie – zrozumiałam – Za trzy dni chcę już jakieś pierwsze efekty – zażyczyłam sobie.
- Trzy dni? - brunetka odsunęła się gwałtownie – Oszalałaś? - syknęła.
- Być może – wzruszyłam ramionami – Oszaleć to ja mogę, jak nie dopełnisz obietnicy – warknęłam, przeszywając ją wzrokiem – Trzy dni i chcę wiedzieć, że jesteś na dobrej drodze uczynienia mnie wampirem – ściszyłam głos, żeby Martin nie podsłuchiwał – W przeciwnym razie, źle to się dla ciebie skończy – dodałam jadowicie.
- Szantażujesz mnie? - prychnęła – Co ty mi możesz zrobić? - parsknęła szyderczo.
- No nie wiem... - udałam zamyślenie – Zabić cię? - spróbowałam.
- A niby jak?
- Pomyślmy... - pogładziłam dłonią swój wisiorek, a Sophie złapała się za głowę i wykrzywiła usta w grymasie bólu.
- Przestań! - jęknęła, a ja przestałam myśleć o sprawianiu cierpienia czarownicy, jak również odsunęłam opuszki palców od klejnotu.
- Krwawy Cierń jest przesycony czarną magią... - spojrzała na mnie jak na demona.
- Czarna, biała, zielona – prychnęłam – Grunt, że wyzwala w innych szybką decyzję i ewentualną zmianę zdania – dodałam.
- Nie dam ci gwarancji, że coś wymyślę w przeciągu trzech dni – uklękła przy ciele siostry.
- Więc, potraktuj to jako wyzwanie – uśmiechnęłam się i odwróciłam na pięcie. Wyszłam z terenu cmentarza. Martin był krok za mną.
- Collie – złapał mnie za ramię – Nie masz wrażenia, że ktoś nas obserwuje? - spytał ostrożnie.
- Tak – mruknęłam – Zmarli, zwierzęta – westchnęłam – Nic szczególnego – ucięłam.
- Zmywajmy się stąd – wampir niespodziewanie wziął mnie na ręce i w kilka sekund znaleźliśmy się na dziedzińcu.
Dość obcesowo dałam przyjacielowi do zrozumienia, że ma mnie postawić na ziemi.
- Padam z nóg – przeciągnęłam się – Dobranoc, Martin i dzięki za pomoc – mruknęłam i udałam się w kierunku schodów.
- Dobranoc i nie ma spra... - chciał powiedzieć, ale coś mu przeszkodziło. Coś, a raczej ktoś...
Usłyszałam znajome trzaśnięcie kości, co oznaczało, że ktoś skręcił mu kark. Powoli odwróciłam się w stronę przyjaciela i ujrzałam Klausa Mikaelsona.
- Niespodzianka – posłał mi szeroki uśmiech i zanim zdążyłam jakkolwiek zareagować, hybryda podeszła do mnie, chwyciła za gardło i przygwoździła do ściany. Sparaliżował mnie strach.
- Puść mnie... - jęknęłam słabo, ale zamiast tego, blondyn zwiększył ucisk.
- Najpierw coś mi powiesz, kotku – syknął, przybliżając swoją twarz do mojej. Spojrzenie jego oczu było przerażające – Co cię łączy z tym miejscem? Jesteś szpiegiem Marcela? - warknął, napierając coraz bardziej.
- Wystarczy, Niklausie – zza kolumny wyszedł Elijah – Pamiętaj, że ona jest tylko człowiekiem – dodał i popatrzył na mnie.
- Pamiętam, drogi bracie – odparł Pierwotny, nie spuszczając ze mnie wzroku – Ale jest też bardzo wścibska, skoro zakradła się wtedy, by nas podsłuchiwać – syknął, a mnie prawie wyskoczyło serce – Dobrze wiesz, że nie znoszę takich osób...
- Puść dziewczynę – głos wampira był szorstki. Klaus tylko uśmiechnął się cierpko.
- Masz szczęście, że Elijah tu jest. Ja bym cię od razu rozszarpał – zdjął dłoń z mojego gardła, a ja nie wiele myśląc, rzuciłam się do ucieczki.
- Nie tak prędko – drogę zastąpił mi brunet – Fakt, że darujemy ci życie, nie znaczy, że możesz sobie iść – mruknął, a ja stanęłam jak wryta, próbując uspokoić drżenie ciała.
- Nie dam się znowu zaatakować... - spojrzałam wampirowi zaciekle w oczy, a ten lekko rozchylił usta. Przypominało to wyraz zdziwienia.
- Niklausie? - zwrócił się do brata – Miałeś zdaje się wyczyścić dziewczynie pamięć, tuż po tym jak skonsumowaliśmy jej krew – omiótł mnie spojrzeniem. Przeszedł mnie dreszcz.
- Zrobiłem to – warknęła hybryda – Odpowiedź jest prosta, Elijah – prychnął, zbliżając się – Szpieg Marcellusa jest odporny na perswazję, co z kolei oznacza, że musi zażywać werbenę – dodał – Nie widzę sensu, żeby zostawić ją żywą – odsłonił oblicze bestii, a ja zesztywniałam.
- Nie jestem żadnym szpiegiem – przełknęłam nerwowo ślinę – Nie mogłam przewidzieć, że odwiedzenie ulubionego baru, skończy się dla mnie tragicznie – syknęłam. Obecność tej dwójki zaczynała mnie irytować.
- Zaczyna być charakterna – zauważył brunet – Powiedz, moja droga, co ty tutaj właściwie robisz? - spytał.
- Mieszkam – odparłam.
- Nie dość, że wtyka nos w nieswoje sprawy, to jeszcze urzęduje w naszym domu! - przez głos hybrydy przepływał cynizm – Nie mam zamiaru dłużej odmawiać sobie rozlewu krwi – rzucił się w moją stronę, gdy powstrzymał go Elijah, a na dziedziniec wbiegł Marcel i przygarnął mnie do siebie. Odruchowo wtuliłam się w tors czarnookiego.
- Co wy tu robicie?! - warknął – Znowu coś zrobiliście Colline?! - odsłonił kły wampira.
- Witaj, Marcellusie – Klaus zignorował pytanie ciemnoskórego i posłał mu lekki uśmiech – Dawno się nie widzieliśmy – dodał.
- Odpowiedz na pytanie, czy coś jej zrobiliście – spojrzał na blondyna wyczekująco.
- Jest dla ciebie aż tak ważna, że o to pytasz? To tylko wścibska śmiertelniczka, aczkolwiek jej krew smakuje wybornie – zaśmiał się szyderczo, a ciemnoskóry przyłożył mu w twarz. Mikaelson wpadł w szał i natarł na Gerarda.
- Colline, uciekaj! - warknął Marcel, ale zaoponowałam.
- Nie zostawię cię tutaj! - postanowiłam, a Elijah rozdzielił gotowych do walki mężczyzn.
- Panowie – rzekł brunet łagodnie – Bądźmy dżentelmenami i nie skaczmy sobie do gardeł przy pierwszym spotkaniu – mruknął, a obaj się uspokoili.
- Mamy zaczekać przysłowiowe pięć minut? - zakpił Klaus.
- Zachować klasę – sprostował wampir – Miło cię widzieć, Marcellusie – zwrócił się do ciemnoskórego.
- Mam na imię Marcel – syknął czarnooki – A wy, nie jesteście mile widziani w moim mieście – dodał, obejmując mnie ramieniem.
- Twoim mieście? - hybryda wyglądała na rozbawioną – Śmiem wątpić, że Nowy Orlean kiedykolwiek należał do ciebie – prychnął.
- Należy teraz – odparł zimno Marcel – Wszystko jest moje. Miasto, społeczeństwo, każda alejka – powiedział – Wziąłem sobie w posiadanie całą metropolię, a wy jesteście jedynie gośćmi. W dodatku, nieproszonymi – mierzył Mikaelsonów zaciekłym spojrzeniem.
- Rozbestwiłeś się – stwierdził Elijah – Czyżbyś zapomniał, kto cię wychował?
- Nie zapomniałem – burknął – I nie zapomniałem też, przez kogo cierpiałem – dodał – Wynoście się.
- Jestem w nastroju do walki, ale nudno byłoby zabić tylko waszą dwójkę – westchnął blondyn – Wrócę, jak będzie was więcej – uśmiechnął się.
- Niesamowite, że poznałam twoje dwa oblicza – zwróciłam się do hybrydy. Poczułam nagły przypływ emocji, które musiałam z siebie wyrzucić.
- Chyba coś ci się pomyliło, kotku – zakpił Klaus – Widzę cię dopiero drugi raz w życiu.
- Czyżby? - wystąpiłam naprzód – Po co mnie uratowałeś przed atakiem napastnika? - prychnęłam – Też mnie mogłeś zabić. Oszczędziłbyś sobie zachodu – warknęłam, a blondyn patrzył na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nastąpiła niezręczna cisza.
- Jakim atakiem? Czy ktoś mi wyjaśni o co chodzi? - Marcel zażądał wyjaśnień.
- Wszystko pamiętasz – powiedział Klaus.
- Twoja perswazja nie zadziałała. Dwukrotnie – spojrzałam hybrydzie w oczy, po czym spuściłam wzrok.
- Chodź, Niklausie – zarządził nagle Elijah i obaj bracia zniknęli z naszych oczu.
- Colline, co tu jest grane? - czarnooki popatrzył na mnie znacząco – Zacznijmy może od tego, jak uciekłaś z domu? - spytał poważnie.
- Miałam dzisiaj ciężki dzień i wolałabym się położyć – ucięłam.
- Dobrze – westchnął po namyśle – Wrócimy do tego jutro, ale nie myśl sobie, że wyjdziesz poza teren rezydencji – zastrzegł.
- Nie jestem w nastroju do kłótni – mruknęłam – Dobranoc – posłałam mu lekki uśmiech.
- Dobranoc – niespodziewanie mnie przytulił. Odwzajemniłam uścisk.
Próbowałam zasnąć, ale tym razem naprawdę dopadła mnie bezsenność. Zbyt wiele się wydarzyło, żebym mogła tak po prostu zapaść w spokojny sen...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top