✞Rozdział 62✞
Porywisty podmuch wiatru rozkołysał korony pobliskich drzew, a kamienny stół zadrżał niczym podczas trzęsienia ziemi. Czarownica zamknęła oczy i powtórzyła słowa zaklęcia. Silna energia przepłynęła przez jej ciało, a splecione w warkocz włosy zawirowały, próbując się rozplątać.
Gestem dłoni wydawała polecenia żywiołowi, układając palce w jakieś niezrozumiałe symbole. Ponownie spojrzała w kierunku ołtarza, gdzie spoczywał srebrny, przełamany na pół pierścień. Dziewczyna skoncentrowała się jeszcze mocniej, chcąc za wszelką cenę połączyć pęknięte kawałki w idealną całość. Nadejście znajomego przerwało jej ćwiczenia.
— A zapowiadali, że dzisiaj nie będzie huraganu – zażartował na powitanie, jednak wiedźma się nie uśmiechnęła.
— Co tu robisz, Marcel? – zapytała, nie odwracając się twarzą do przybysza.
— Auć, co za chłodne powitanie – skomentował – Odwiedzam cię, D. Chociaż nie wyglądasz na skorą do pogawędek.
— Spostrzegawczy jesteś – burknęła nastolatka.
— Hej – pojawił się przed nią – Co się dzieje?
— Nic się nie dzieje. Czemu zawsze traktujesz mnie, jakby się coś działo? – zdenerwowała się.
— Bo cię znam, Davina i wiem, kiedy cię coś gryzie – odpowiedział.
— I dlatego tu przyszedłeś? Chciałeś mnie „sprawdzić"? – prychnęła.
— Nie. Przyszedłem, bo przez ten cały bajzel nie mieliśmy ze sobą kontaktu – sprostował. Claire przewróciła oczami.
— Tak nazywasz to, co stało się z Collie? – ominęła go – Jakbyś nie zauważył, to jakoś specjalnie nie szukałam pretekstu, by spędzać z tobą czas. Jestem zajęta, ty pewnie też masz swoje na głowie.
— D, tu nie chodzi tylko o Collie – westchnął ciężko – Owszem. Wyłączyła człowieczeństwo, ale to nie tylko to – kontynuował – Mało czasu spędzamy ze sobą. Brakuje mi tego – wyjawił – Nie jest już jak dawniej. Nie jestem królem, nie mieszkamy w rezydencji, a Cami jest wampirem i ktoś musi jej pomóc przez to przejść. To jednak nie znaczy, że zapomniałem o tobie.
— Nie potrzebuję już twojej opieki, Marcel – zareagowała chłodno – Mam tutaj sabat do ogarnięcia, masę zaklęć do nauczenia się i ryzyko powrotu szaleńca, który będzie chciał zagarnąć naszą magię – wymieniła na jednym wdechu – Obecnie nie obchodzą mnie kwestie zacieśniania więzi. Starszyzna nie żyje, czarownice żniw zostały zabite. Próbuję odbudować tutejszą społeczność. Jeśli się sprawdzę, mianują mnie regentką – zdradziła z zauważalną powagą w głosie. Zaangażowanie w sytuację wiedźm napędzało ją do działania. Czuła się potrzebna i szczęśliwa, jednocześnie zapominała choć na chwilę, że jej „siostra" nie jest sobą i może już nigdy nie być. Słowa hybrydy dalej ją bolały, skrzywdzenie Cami wydawało się zbyt świeże, by to przemilczeć, a długa nieobecność Bellworte nie doskwierała Claire aż tak bardzo, jak kiedyś. Mimo to Davina się martwiła i tęskniła za Colline, nawet jeśli głos rozsądku podpowiadał jej, że lepiej jest odciąć się od egoistycznej socjopatki.
Gerard patrzył na szatynkę z podziwem. Wciąż miała szesnaście lat, a w ciągu tych kilku miesięcy dojrzała zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie. Wygłupił się. Uważał Davinę za dziecko, a ona podejmowała odpowiedzialne decyzje i starała się złagodzić konflikty wśród swoich. Jego towarzystwo rzeczywiście było jej zbędne, nie pragnęła go i widocznie nie brakowało jej rozmów o błahostkach. Albo i brakowało, lecz nie z nim.
Wiedział, że poruszył wrażliwy temat, kiedy nastolatka pierwsze co wspomniała imię hybrydy. Kochała ją, a wampir nie mógł jej tego zabronić, choćby poruszył niebo i ziemię. Colline i Davinę łączyła silna więź, nawet kiedy Bellworte nie posiadała człowieczeństwa.
— Jeśli to cię uszczęśliwia, idź po to – posłał jej krzepiący uśmiech – Myślałem, że moglibyśmy pójść na jakieś gofry, czy coś. Nawet mam kupon... Dobra, zapomnij. To głupie – wycofał się. Dziewczyna zdobyła się na lekki pozytywny wyraz ust.
— A ten kupon ma datę ważności? – zagaiła.
— Ta. Dzięki temu, że o nim zapomniałem, mamy czas do jutrzejszego popołudnia – parsknął z zakłopotaniem.
— No to postarajmy się go nie zmarnować – odrzekła – Jutro w południe. Wygospodaruję sobie trochę wolnego czasu, ty też i spróbujemy to jakoś załatwić – zaproponowała.
— Nie ma problemu – zaakceptował Marcel – To do zobaczenia jutro – dodał.
— Do zobaczenia – potwierdziła i ciemnoskóry się ulotnił. Odchodził z uśmiechem na ustach. Od dawna szukał sposobu na zbliżenie się z Daviną i pokazanie jej, ile dla niego znaczy. Miał nadzieję, że na nowo rozwiną przyjaźń i wyjaśnią sobie jakiekolwiek nieporozumienia.
***
Zadarłam głowę w górę, podziwiając panoramę miasta. Na niebie nie widniała ani jedna chmura, wydawało się idealnie czyste. Mogłam mieć wgląd w gwiezdne konstelacje i poświatę księżyca, która mimo wszystko starała się przebić przez blask kolorowych neonów hotelu Ceasars Palace. W porównaniu do Nowego Orleanu, Las Vegas cierpiało na jeszcze większą bezsenność. Rzeczywistość była przytłaczająca, prowokowała wszystkie bodźce.
Centrum pyszniło się od szklanych drapaczy chmur. Większość z nich kąpała się w świetle fluorescencyjnych lamp, ogromne bilbordy raziły w oczy, a z daleka słyszało się ogłuszającą muzykę. Ludzie, którzy tu przyjeżdżali tracili wszystko, łącznie z godnością.
Kasyna pełne były desperatów, chcących wygrać łatwą w ich mniemaniu kasę. Co jeden, to miał lepszy powód. Polepszyć jakość swojego nędznego życia, zaimponować obcym ludziom, czy zarobić na kolejną działkę narkotyków, które w Vegas funkcjonowały jako nowa waluta.
No i imprezy. Trwały do białego rana lub nigdy się nie kończyły. Kto miał hajs, mógł balować nawet i kilka dni. Zresztą, w Stanach nie było lepszego miejsca na wymykające się spod kontroli szaleństwa. Gdy tylko minęłam charakterystyczny znak ''Witamy w Las Vegas", wiedziałam, że nie będę próżnować. Wraz z Kai'em i wynajęliśmy najbardziej luksusowy apartament, chociaż kwestia „wynajęcia" była raczej naciągana. Wolałam inne metody płatności, niż wydawanie pieniędzy. Użyłam swojego „uroku" osobistego i tym oto sposobem nie sypnęliśmy w hotelu ani centa. Apartament należał do nas i mogliśmy tam robić, co tylko chcieliśmy. Od trzech dni trwała w nim gruba balanga, a jeśli ktoś z innych gości się skarżył na hałas, znikał w tajemniczych okolicznościach.
Ludzi wabił niekończący się alkohol, dostęp do twardych dragów i to, co się po nich działo. Chlali, ćpali, pieprzyli się po kątach. Jak się okazało, miasto było pełne wampirów, które chętnie ściągały do naszej miejscówki, Parker znalazł też sporo czarownic, z których wyssał moc i je potem kropnął. Może nawet i przeleciał wcześniej. Nie dbałam o to. O nic nie dbałam, a już na pewno nie o to, że ktoś regularnie przedawkowywał i kopał w kalendarz na kanapie. Niektórzy zarzucali mi znieczulicę. Zabiłam ich. Znaleźli się ci, co narzekali na dobór muzyki? Zabiłam ich. Parę krwiopijców wyczuło ode mnie wilczą aurę i zaczęli kręcić nosem? Zgadnijcie co. Zabiłam ich.
***
Oparłam się o barierkę, popijając szampana z kryształowego kieliszka. Na głowie miałam podświetlaną opaskę z diablimi rogami, ciało opinała mała czarna, kończąca się ledwo za pośladkami, schowanymi za cieniutkimi kabaretkami. Kwintesencją były brokatowe buty na grubym słupku. Z makijażu niewiele zostało. Wiele razy się dzisiaj pożywiłam. Szminka nie przetrwała próby czasu i liczby rozgryzionych gardeł.
Ładowałam akumulatory, kiedy doszedł mnie szelest przesuwanych drzwi i na taras wyszło kilku imprezowiczów. Jeden z nich zagwizdał na mój widok i rzucił chamskim komentarzem, zamierzając się do kiepskiej próby podrywu.
— Bolało, jak spadłaś z nieba? – zapytał, szczerząc się szeroko. Upiłam łyk szampana i otaksowałam natręta wzrokiem. Młody, przystojny i w moim typie. Idealny kandydat na jedną noc, bo jako jedyna tutaj nie zaliczyłam jeszcze żadnego nieznajomego. Tylko co z tego?
— Sam się przekonasz – mruknęłam ze znudzeniem, podniosłam go za gardło i przerzuciłam przez balustradę. Wydarł się głośno, gdy patrzyłam jak spada, rozbijając się na ziemi. Został z niego jedynie trup, z pogruchotanych wnętrzności zaczęła wypływać krew – I jak? Bolało, jak spadłeś z nieba? – rzuciłam w eter, szczerząc się przy tym. Obecni balangowicze zmyli się tak szybko, jak przyszli, mrucząc coś pod nosem, że jestem pojebana i lepiej się do mnie nie zbliżać. Mieli rację. Nie miałam oporów z zamordowaniem przypadkowego jegomościa, bo mi się nudziło. A tamten prymityw? Zakłócił moją chwilę sam na sam, z dala od zgiełku. Jak miałam zareagować?
***
Wieczór w niewielkim barze w miasteczku Manosque. Gościom czas umilał niezwykle utalentowany pianista, czerpiący przyjemność z wytwarzania muzyki. W skupieniu uderzał smukłymi palcami w klawisze instrumentu, pozwalając rytmowi płynąć między ludźmi. Miał niezwykły dryg do operowania pianinem. Sporo bywalców uznało jego kunszt i nalegali na dawanie napiwków, lecz mężczyzna uprzejmie odmawiał. Nie narzekał na brak pieniędzy, nosił na sobie garnitur za kilkanaście tysięcy dolarów, skropił się perfumami wartymi połowę z tego. Grał dla własnej satysfakcji, to była jego odskocznia od codzienności, problemów rodzinnych i nie tylko.
Przymierzał się do zagrania kolejnego utworu, kiedy rozproszył go sygnał telefonu komórkowego. Przeprosił słuchaczy, odszedł na ubocze i odebrał połączenie.
— Panie Mikaelson, z tej strony Philip – przedstawił się rozmówca. Elijah doskonale pamiętał tego młodzieńca. Dwadzieścia lat temu ocalił mu życie i ofiarował dar wampiryzmu. W zamian chłopak miał pełnić funkcję informatora Pierwotnego i wypełniać powierzone mu zadania. Sam stworzył sieć komunikacyjną, między innymi wampirami, rozsianymi po całym świecie. Philip zawdzięczał Najstarszemu wszystko, czego udało mu się dokonać, w rezultacie zawsze traktował go z szacunkiem i sumiennie wykonywał obowiązki zaufanego „człowieka" Elijahy.
— Dobry wieczór, Philipie – przywitał się wampir – Cóż cię skłania do rozmowy? – zagaił, mimo że tydzień wcześniej dał krwiopijcy polecenie odnalezienia panny Bellworte. Znał jej rogatą naturę, domyślał się, że znów uciekła, by pobyć w odosobnieniu. O ile szanował wybór dziewczyny, chciał mieć pewność, że nie dzieje jej się nic złego, gdyż jako hybryda mogła padać celem niebezpiecznych osób.
— Są pewne podejrzenia, co do miejsca pobytu Colline Bellworte – oświadczył, bardzo dbając o to, by jego głos nie zawierał cienia przechwałki. Philip uważał Mikaelsona za autorytet i robił wszystko, aby mu się przypodobać.
— To bardzo dobre wiadomości – ucieszył się Pierwotny – Jakie to są konkretnie podejrzenia? – dociekał.
— Moi zaufani znajomi twierdzą, że widzieli ją w hotelu Ceasars Palace w Las Vegas – odpowiedział chłopak – Opis wyglądu się zgadza, porównaliśmy go ze zdjęciem panny Colline. To może być ona – streścił. Elijah zmarszczył brwi.
— Wierzę, że wasze przypuszczenia mogą okazać się trafne, aczkolwiek atmosfera tego specyficznego miasta nie pasuje mi do zwyczajów panny Bellworte – zamyślił się.
— Sam pan wspominał, że dziewczyna wyłączyła człowieczeństwo – wtrącił Philip – Wiele wampirów wybiera tego typu miejsca świadomie, by nie kusiło ich odzyskanie uczuć. Vegas to wciągające bagno. Kasyna, alkohol, narkotyki. Ciężko tam obudzić w sobie głos rozsądku.
— Twoja hipoteza jest dość sensowna – zgodził się brunet – Jeśli w istocie Colline odwiedziła Las Vegas celowo, może być tak, jak sugerujesz, mój drogi Philipie – westchnął ze zmartwieniem. Wolałby nie zastać hybrydy w takim patologicznym środowisku.
— Co pan zamierza zrobić? – spytał asystent.
— Zarezerwuj mi jakiś najbliższy lot do Stanów – nakazał Elijah – Osobiście sprawdzę, czy domniemania odnośnie panny Bellworte są słuszne – dodał.
— Oczywiście, panie Mikaelson – zrozumiał młodzieniec – Zaraz się tym zajmę. Czy mogę coś jeszcze dla pana zrobić?
— Nie, dziękuję. To na chwilę obecną wszystko – odmówił – Do widzenia, Philipie.
— Do widzenia, panie Mikaelson.
***
Harmonia jeziorka została zaburzona, kiedy niewielki kamyk plusnął w mętną otchłań, pozostawiając za sobą kilka szerokich okręgów. Zaraz potem dołączyły do niego inne kamienie, rzucane z upartością coraz dalej w głębinę.
— Powiesz mi, czemu rujnujesz spokój wody? – zażartował Jackson, obejmując Hayley ramieniem, jednak ta gwałtownie się wyrwała.
— Zostaw mnie. Chcę pobyć sama, ok? – burknęła, ciskając kruszywem o taflę wody.
— Bytujesz sama od kilku dni – zauważył wilkołak – Martwi mnie to.
— To znajdź sobie kogoś innego, kim będziesz się przejmował – warknęła – I przestań mnie osaczać – odsunęła się.
— Nie będę szukał nikogo innego, bo jesteś dla mnie ważna, Hayley – nie ustępował – Obiecałaś dać mi odpowiedź na moje pytanie – przypomniał – Naprawdę chcę z tobą być – złapał ją za rękę.
— Jack... — jęknęła, wbijając wzrok w ziemię – Potrzebuję czasu – wymigiwała się. Nawet jeśli nieintencjonalnie, to Kenner wywierał na niej presję, a tego wilczyca nie lubiła.
— Ile dokładnie? – patrzył w nią wyczekująco.
— Nie wiem – ucięła – To nie jest dobry moment na podejmowanie takich decyzji – irytowała się.
— Dalej o niej myślisz? – teraz to on się zdenerwował – Zrozum, jej już nie ma. Próbowała cię zabić, udowadniając tym, że nie zasługuje na twoją przyjaźń – przekonywał. Nie mógł stworzyć związku z Hayley, dopóki tamta przejmowała się Colline. A Jackson Colline nigdy specjalnie nie lubił, tylko udawał, by nie urazić Marshall. Chciał mieć wilkołaczkę dla siebie i nie potrafił zdzierżyć, że hybryda wciąż zajmuje istotne miejsce w życiu dziedziczki Labonairów – Zapomnij o niej, Hay. Przestań żyć jej życiem i zacznij własnym.
— To moja najlepsza przyjaciółka, Jack! – oburzyła się szatynka – Nie zostawię jej, tylko dlatego, że ma teraz trudny okres. Była pierwszą, ważniejszą osobą w moim życiu i musisz to zaakceptować! – podniosła głos. Uwagi mężczyzny zaczynały ją drażnić. Lubiła go, ale nie wiedziała, czy może być z tego coś więcej. A on łaził za nią, karmiony iluzją przeznaczenia. Może ich rodzice obiecali ich sobie nawzajem, lecz Andrea Labonair właściwie nie istniała. Zamiast niej była Hayley Marshall, która miała inny pomysł na życie, niż wychodzenie za mąż za człowieka, którego znała zaledwie kilka miesięcy. Potrzebowała czasu, a przede wszystkim tego, by Colline wróciła. A do Kennera to nie docierało.
— Minęły dwa tygodnie – przewrócił oczami – Nie widzisz, że jej odpowiada takie życie? – upierał się – Ani razu się z tobą nie skontaktowała, zablokowała twój numer, dała do zrozumienia, że cię nie potrzebuje – wymieniał, łudząc się, że wpłynie na zielonooką.
— Wydaje jej się, że tak jest, ale to błędne myślenie – tłumaczyła zachowanie przyjaciółki – Colline wyłączyła uczucia i w efekcie nie jest teraz sobą. Nie zrozumiesz tego, bo nie jesteś wampirem – dodała, krzyżując ręce na piersiach.
— Ty też NIE JESTEŚ WAMPIREM – wbił jej szpilkę – Tylko wilkołakiem, córką Labonairów i potencjalną alfą klanu Półksiężyca – wypunktował – Szkoda, że ciągle o tym zapominasz – nie zdołał ugryźć się w język, a w szatynkę mocno te słowa ugodziły.
— Jak śmiesz... — wycedziła, czując mrowienie pod powiekami – Zrobiłabym wszystko dla naszej watahy. Są moją rodziną! – nie wytrzymała i uderzyła bruneta w twarz – Jestem, byłam i zawsze będę wilkołakiem – oświadczyła z dumą – A wilki bez względu na wszystko będą dla mnie ważne – patrzyła na niego ze zgorszeniem, że ośmielił się insynuować coś innego – W jednym się jednak mylisz – rzuciła chłodno – Nie zamierzam kreować swego życia w taki sposób, w jaki zrobiłaby to Andrea Labonair – wydęła pełne usta – Żyję wzlotami i upadkami egzystencji Hayley Marshall, wyrzutka, buntowniczki i impulsywnej suki – wyliczyła, trzymając poważny wyraz twarzy. W szczególności podkreśliła ostatnie słowo, żeby pokazać Jacksonowi, że jego marzenie o delikatnej Andrei jest jedynie ułudą – Moją najlepszą przyjaciółką jest hybryda, która potrzebuje pomocy i wyciągnięcia jej z tego syfu. Twoja opinia gówno mnie obchodzi – zakończyła, odwróciła się na pięcie i zostawiła mężczyznę.
— Hayley, zaczekaj! – zawołał za nią – Porozmawiajmy! Porozmawiaj ze mną! – starał się ją zatrzymać.
— Daj mi spokój, Jack – bąknęła obojętnie i poszła w swoją stronę.
***
Godzinę później znalazła się na terenie cmentarza Lafayette i zaczęła szukać Daviny. Tylko młoda czarownica mogła jej pomóc.
Krążyła miedzy mogiłami, aż w końcu zaszła do jednej z krypt, gdzie zastała Claire w otoczeniu zapalonych świeczek. Siedziała po turecku w kręgu z soli i mruczała coś pod nosem.
— Sorry, że przeszkadzam – chrząknęła wilczyca – Ty jesteś Davina, prawda? – upewniła się. Nastolatka wstała z ziemi i zwróciła głowę w kierunku intruza.
— Zgadza się. A ty to? – zmarszczyła nos, sugerując niezadowolenie z nachodzenia jej.
— Hayley – niezgrabnie wystawiła dłoń – Poznałyśmy się wcześniej. Wtedy, gdy Collie trafiła klątwa – naprowadziła ją.
— Faktycznie – wiedźmie zabłysły oczy i uścisnęła rękę zielonookiej – Wybacz wrogość, ale ostatnio mam do czynienia z fałszywymi ludźmi – zmieszała się.
— Świetnie wiem o czym mówisz – prychnęła Marshall – Mam nadzieję, że nie psuję ci jakiegoś ważnego zaklęcia, czy coś?
— Nie. Tylko ćwiczyłam koncentrację – machnęła ręką – Chcesz czegoś, prawda? Praktycznie się nie znamy, więc wykluczam chęć pogawędki o bzdurach – zacisnęła wargi. Umiała przejrzeć ludzi.
— Bingo, ale może pocieszy cię fakt, że i ciebie to w pewnym sensie dotyczy – potwierdziła Marshall.
— To znaczy? – uniosła brwi.
— Zapewne wiesz, że Collie postanowiła pożegnać się z uczuciami, co nie? – zaczęła wilkołaczka.
— Owszem. Marcel mi powiedział – przytaknęła czarownica – Sama też byłam świadkiem – dodała.
— No więc właśnie – kontynuowała szatynka – Czy ciebie też zablokowała na Messie, w kontaktach i wszędzie? – pytała. Davina spuściła wzrok.
— Tak jakby – kiwnęła głową.
— Musimy ją zlokalizować. Ponoć wy wiedźmy wiecie jak to zrobić – spojrzała z nadzieją na nastolatkę.
— To prawda. Próbowałam już – przyznała niebieskooka – Jej lokalizacja była zablokowana.
— Myślisz, że mogłoby się teraz udać? – zapytała Marshall.
— Nie wiem – wzruszyła ramionami – Być może wcześniej poniosłam porażkę, bo byłam za słaba, ale nie wiem.
— Możesz czerpać moc ze mnie. Jestem wilkiem – zaproponowała Hayley.
— I jesteś zżyta z Colline. To może mieć znaczenie... — zaczęła się zastanawiać.
— Ty również – rzuciła wilczyca – Nam obu na niej zależy i nie powinnyśmy mieć problemu ze zlokalizowaniem jej – nie traciła zapału.
— W porządku – uległa – Zaczekaj tu, a ja pójdę po mapę – poprosiła. Dziewczyna usiadła na jednym z kamieni i wyczekiwała powrotu czarownicy. Wiedziała, że jeśli uda się odnaleźć Colline, nie spocznie na laurach, tylko wsiądzie w samochód i po nią pojedzie. Choćby nie wiadomo co.
***
Otworzyłam oczy i przeciągnęłam się, manewrując ręką po łóżku, kiedy wyczułam czyjąś obecność. Na drugiej połowie leżał nagi mężczyzna i pochrapywał lekko. Ze zniesmaczeniem usiadłam na brzegu materaca i założyłam na siebie satynowy szlafrok. Schlałam się wczoraj, przyznaję, ale nie na tyle, żeby zaciągnąć jakiegoś obcego typa do sypialni. Debil musiał wleźć, kiedy spałam i jeśli myślał, że ujdzie mu to płazem, to się grubo mylił.
— Gdzie uciekasz, królewno? – wybełkotał w poduszkę, otwierając niemrawo swoje piwne oczy.
— Kim jesteś i co robisz w moim łóżku? – spytałam spokojnie, mimo że w normalnych okolicznościach zaczęłabym wrzeszczeć.
— George – wyciągnął dłoń – Nie bądź taka pruderyjna, skarbie – uśmiechnął się chamsko – Wczoraj wyginałaś się na stole, a teraz przeszkadza ci nagi facet w pościeli? – obrócił się na bok, eksponując swoje ciało. Ewidentnie trzymał go jeszcze alkohol. Otaksowałam go leniwym wzrokiem, zatrzymując się na pewnej konkretnej części i uniosłam lekko kąciki ust.
— Bywało lepiej – skomentowałam bezczelnie – Mimo to jestem spragniona – przygryzłam dolną wargę, co szatyn odebrał jako zaproszenie i pociągnął mnie w swoją stronę. Wspięłam się na niego i usiadłam okrakiem. Pogładziłam go dłonią po policzku, a gdy chwycił za wiązanie od szlafroka, powstrzymałam go – Nie tak szybko. Odpakowywanie prezentu to połowa przyjemności – uśmiechnęłam się kokieteryjnie, pochyliłam i zaczęłam całować mężczyznę po szyi. Mruczał z zadowoleniem i pozwalał się adorować, dopóki nie wysunęłam kłów i nie zaczęłam go konsumować.
— Ej, co jest... — próbował mnie odepchnąć, lecz wbiłam pazury w jego klatkę piersiową i kontynuowałam pożywianie się. Język ugrzązł mu w gardle, nie był w stanie wydobyć z siebie krzyku, a ja wykorzystałam ten paraliżujący go strach i osuszyłam do ostatniej kropelki.
— Przynajmniej śniadanie mamy odhaczone – oblizałam palce z krwi, śmiejąc się przy tym. Sekundę po tym do pokoju wszedł Kai.
— Collina, wstałaś ju... — uciął, widząc wykrwawiające się zwłoki typa – Nie próżnujesz – zagwizdał.
— Oj tam, oj tam – parsknęłam – Ten miły pan posłużył mi za śniadanko – oznajmiłam beztrosko – A ty czemu już nie śpisz? Która jest w ogóle godzina? – sięgnęłam po leżący na stoliku telefon.
— Miałem pracowitą noc, ale nie narzekam – pochwalił się – Wiesz, jak ciężko jest wyssać moc z kilku czarownic na raz? – prychnął – Zamówiłem catering, jeśli jesteś zainteresowana – dodał, uśmiechając się do mnie.
— Nikt ci nie kazał się tak poświęcać – wzruszyłam ramionami i podeszłam do lustra. Zapomniałam zmyć wczoraj makijaż. Muszę się tym jak najszybciej zająć.
— Miałaś podobny szlafrok w Więziennym Świecie – Parker nieoczekiwanie znalazł się za mną i objął w talii.
— Rączki przy sobie albo je stracisz – ostrzegłam go, na co zjechał dłońmi niżej.
— Nie udawaj, że miałabyś coś przeciwko – oparł głowę o moje ramię – I pamiętaj, że mogę w każdej chwili użyć zaklęcia unieruchamiającego – na jego ustach pojawił się lubieżny uśmieszek. Zachichotałam infantylnie, obracając się przodem do bruneta.
— Nie zapominaj, że mogę cię zabić – ujęłam twarz czarownika w dłonie.
— Nie zapominam – przygryzł wargę – I cholernie mnie to kręci, ty mała socjopatko – przycisnął swoje usta do mojej szyi. Przez chwilę mu na to pozwalałam, aż odepchnęłam go gwałtownie i poleciał na ścianę.
— Nie testuj mojej cierpliwości – wydęłam usta i wyszłam z pokoju. W głównym salonie tłoczyli się śpiący, skacowani ludzie. Zirytowałam się tym widokiem i zaklaskałam, by ich obudzić – Wypierdalać – syknęłam, odsłaniając oblicze bestii i zdecydowana większość zmyła się pospiesznie. Reszta nie kwapiła się do odklejenia głowy od podłoża, zatem te głowy stracili. Otrzepałam ręce i wykręciłam numer do recepcji, żądając natychmiastowego przysłania sprzątaczki. Zgarnęłam okulary przeciwsłoneczne i udałam się na taras, gdzie rozłożyłam leżak i usadowiłam się na nim z zamiarem opalania.
***
Ogień w kominku skrzył się zachęcająco, a w tle rozbrzmiewała łagodna muzyka. Białe płótno mieniło się od kolorów, a artysta co rusz dodawał nowe barwy. W jednej dłoni trzymał pędzel, a w drugiej szklankę z alkoholem. Malował zawzięcie, starając się zagłuszyć myśli.
— Klaus? – usłyszał wołanie, lecz je zignorował. Miał objawy złamanego serca lub smuciła go utrata zabawki. Nawoływanie nie ustąpiło i po chwili do pomieszczenia wpadła Camille. Chociaż wolała być człowiekiem, wampiryzm jest jej służył. Zdawała się promieniować.
— Rozgość się, Camille – zakpił, nie zaszczycając jej ani jednym spojrzeniem.
— Nie odpowiadasz na moje telefony – zaczęła, ale mieszaniec ją zbył.
— Jestem zajęty – uciął, biorąc łyk alkoholu.
— Czym? – zironizowała – Opuszczasz sesje, nie dajesz znaku życia. Martwię się – ostrożnie położyła mu rękę na ramieniu. Pierwotny obrócił się gwałtownie i chwycił blondynkę za nadgarstek.
— Niepotrzebnie – syknął – Masz zdaje się własne problemy, czyż nie? – puścił ją i wrócił do malowania.
— Jeśli chodzi ci o to, że wbrew własnej woli jestem wampirem, to owszem. Łatwo nie jest – parsknęła z przekąsem – Pomimo trudności staram się zrozumieć swoją nową naturę i żyć dalej, między innymi kontynuować twoją terapię – zaznaczyła.
— Jeszcze niedawno sugerowałaś nieprzekraczanie pewnych granic – prychnął.
— Rzeczy się zmieniły – odparła barmanka – A ciebie coś trapi i nie masz komu się wygadać, mam rację? – wiedziała, że trafiła.
— Moja droga Camille – westchnął, odkładając pędzle – Zaryzykuję, uważając, iż transformacja uwydatniła twą naturalną dociekliwość, której niespecjalnie jestem wielbicielem – spojrzał na nią łaskawie – Doceniłbym chęć zostawienia mnie w spokoju – dodał bardziej opryskliwie.
— Tłumione uczucia są niczym trucizna, a ja nie zamierzam cię zostawić w spokoju, dopóki mi się nie zwierzysz – bez pytania wzięła sobie szklankę i nalała stojącego na stoliku Bourbona. Usiadła w fotelu i patrzyła na Mikaelsona wyczekująco, unosząc zadziornie brwi. Klaus zaśmiał się i z ociąganiem zajął drugie siedzisko – Tak lepiej – przyklasnęła – Okazuje się, że wampiry nie muszą spać, wobec tego mogę tu zabawić tak długo jak tego potrzebujesz – uśmiechnęła się. Blondyn zerkał na nią w milczeniu. Dziewczyna była zdeterminowana i należała do wąskiego kręgu osób, którym za takie teksty nie skręciłby karku. Miała przywilej traktowania go na równi.
— Zapewne zostałaś zapoznana z kwestią jadu wilkołaka, prawda, kotku? – zaczął.
— Zostałam. Planujesz mnie zaatakować? – spytała bez ogródek. Pierwotny złączył usta w półuśmiech.
— Nie planuję, jednak musisz pamiętać, że jestem nieobliczalny – zapatrzył się w punkt przed sobą.
— Podkreślasz to, jakbyś był pewien, że nie zdołasz się kontrolować – wypunktowała – Uczciwie przyznaję, miałeś mnóstwo okazji, żeby mnie skrzywdzić, ale tego nie zrobiłeś.
— Jeszcze – rzucił złowieszczo. Miał ochotę na przekomarzanki.
— Nie zrobiłbyś mi nic złego – stwierdziła.
— Wielokrotnie deklarowałem innym, że ich nie zranię i kłamałem. Dlaczego miałabyś być wyjątkiem, Camille? – odwrócił karty.
— Bo mi zaufałeś, a ja zaufałam tobie. Zaufanie, to pierwszy stopień do wyleczenia cię z paranoi – oznajmiła.
— A jaki jest ten drugi? – zadrwił.
— Miłość – wypaliła O'Connell, a Klaus zamarł. Co mu było po miłości, skoro dziewczyna, którą kochał z premedytacją go odtrącała? Nie był na nią zły o zamknięcie go w bunkrze, tylko o to, że znów uciekła. Tak było łatwiej. Bała się tego uczucia, więc wolała odejść, a on nie miał siły wiecznie za nią gonić. Chciał jej dać czas na zrozumienie tego wszystkiego i miał nadzieję, że wróci. A wtedy on już jej nie wypuści. Nigdy.
— Miłość? – powtórzył z powątpiewaniem.
— Otaczanie się ludźmi, którzy cię kochają. To jest klucz do szczęścia – teraz jej głos brzmiał poważniej.
— Ciekawe – burknął – Ludzie, którzy rzekomo mnie kochają są daleko stąd. Odcinają się ode mnie.
— Nie wszyscy – rzuciła barmanka, a mieszaniec spojrzał na nią zaskoczony – Ja... Od dawna chciałam ci to powiedzieć, Klaus. Chciałam zaczekać na lepszy moment, ale technicznie rzecz biorąc jestem martwa i lepszej chwili nie będzie – plątała się. Serce Pierwotnego zabiło mocniej. Trwał w przekonaniu, że kocha tylko Colline, lecz gdy pojął, co próbuje mu przekazać Camille, poczuł podobny ucisk w żołądku jak wtedy, gdy Bellworte wyznawała mu swoje „uczucia".
— Co chcesz powiedzieć? – odłożył szklankę na stolik i wstał z fotela. To samo zrobiła blondynka.
— Kocham cię, Klaus, wiesz? Nie wiem, jak do tego doszło, ale jestem pewna, że cię kocham... — oczy jej się zaszkliły, kiedy wymawiała te słowa. Głos utknął mu w gardle. Nie oczekiwał takiego rozwoju wydarzeń, był oszołomiony – Przepraszam – wycofała się, widząc jego zdezorientowaną minę – Wiem, jaki jesteś ostatnio przytłoczony. Powinnam najpierw spytać, czy chcesz tego samego, a zamiast tego... — nie dokończyła, gdyż mężczyzna zamknął jej usta namiętnym pocałunkiem. Objęli się nawzajem, pogłębiając zbliżenie. Niklaus czuł rozpierającą go radość, a Camille spokój i bezpieczeństwo. Oboje pragnęli miłości, tylko czy Mikaelson nie zagłuszał w ten sposób silniejszego afektu? Być może się oszukiwał i nie odwzajemniał uczuć barmanki, a traktował ją jedynie jako substytut Colline, której nie mógł mieć? W każdym razie, nie wiadomo czy o tym myślał, prowadząc O'Connell do sypialni...
Frustracja autorki: Ty gnoju. Najpierw Genevieve, a teraz ona? To sobie pocieszenie znalazłeś...
Tutaj plujemy jadem zarówno na Klausa, jak i Cami, bo Klauline forever. To moja książka, więc mogę.
***
Luksusowe, czarne auto zatrzymało się przed rezydencją, a po chwili wysiadła z niego właścicielka drogich szpilek i kontrowersyjnych manier – Rebekah Mikaelson. Usłyszawszy o kłopotach w mieście, postanowiła przerwać swoje wojaże i wrócić do Nowego Orleanu, by zastąpić Elijahę w roli głosu rozsądku.
Blondynka już od dawna przeczuwała, że coś jest na rzeczy i obsesja Niklausa na punkcie Colline nie jest przypadkowa. Wampirzyca ucieszyłaby się, gdyby jej brat otworzył się na miłość. Może dzięki temu zaprzestałby wtrącania się w jej życie uczuciowe i ogólnie odpuściłby rodzeństwu.
Z drugiej strony, czy Collie miałaby szansę zmienić mieszańca na lepsze? Bardziej prawdopodobne, że oboje zostaliby parą na miarę Bonnie i Clyde'a, niż że blondyn przeszedłby cudowną przemianę.
Aczkolwiek dla Pierwotnej liczyło się to, by jej narcystyczny braciszek ulokował w kimś swoje uczucia i skupił się na wybrance serca. I najlepiej, żeby to była Colline.
***
Mikaelson weszła na dziedziniec, ciągnąc za sobą walizkę na kółkach i rozglądała się w poszukiwaniu brata. Jej niecierpliwość nie była karmiona zbyt długo, kiedy na balkon wkroczył Klaus. Brakowało mu górnej części garderoby, a włosy miał w charakterystycznym nieładzie.
— Proszę, proszę. Nie narzekasz na nudę, gdy dom stoi pusty – uśmiechnęła się chytrze. Czyżby jej brat i Collie próbowali sobie coś „wyjaśnić"?
— Następnym razem uprzedź, że wpadniesz z wizytą. W istocie nie jestem sam – odpowiedział większym uśmiechem.
— Nie przeszkadzajcie sobie. Ja tylko odłożę bagaże – zaczęła, gdy znieruchomiała. Do mieszańca dołączyła jego kochanka i nie była nią wysoka szatynka z wariackim błyskiem w oku. O'Connell również nie patrzyła na wampirzycę z sympatią. Mimo wyraźnego napięcia w powietrzu, Pierwotny nie wyglądał na ani trochę zakłopotanego.
— Nie spodziewałam się tutaj twojej siostry – Cami zmierzyła Rebekę chłodnym spojrzeniem.
— Nie rozkręcaj się tak, kochaniutka. To także mój dom, a ty jesteś jedynie gościem. Z tego, co widzę, to jednorazowym w dodatku – oceniła ją, co dotknęło barmankę – Nik, czy twoja znajoma trafi do wyjścia sama, czy mam ją pokierować? – użyła słodkiego głosiku. Blondyn wiedział, że drama wisi w powietrzu. Siostrzyczka potrafiła napsuć krwi.
— Wybacz, kotku. Muszę uciąć sobie pogawędkę z siostrą – położył dłonie na ramionach Camille – Odezwę się – dodał, posyłając jej flirciarski uśmiech.
— Niewątpliwie – odwzajemniła i zeskoczyła na dół. Pierwotna odprowadzała ją wzrokiem, aż tamta zniknęła za bramą.
— No, Rebekah – sapnął głośno mężczyzna – O czym chcesz pomówić? – spytał, zaciskając ręce na balustradzie.
— Wpierw się w coś ubierz, zboczeńcu – prychnęła, kręcąc głową z pożałowaniem. Klaus wybuchł śmiechem.
— Bez przesady. Nie mam się czego wstydzić – przechwalał się.
— To się zdziwisz, braciszku – zaoponowała i poszła w kierunku swojej sypialni.
***
Pięć minut później rodzeństwo spotkało się w salonie. Klaus, już ubrany, uważał reakcję Rebeki za niezwykle zabawną. Wyglądało to tak, jakby była zła, że zobaczyła Camille u jego boku.
— Wyjaśnisz mi, skąd ta wroga postawa, siostro? – zagaił na początek.
— Czy tobie na mózg padło? – zaatakowała go.
— Oświecisz mnie, czemu mnie krytykujesz? – zamrugał niewinnie oczami.
— Nie udawaj głupiego – sarknęła – Jesteś zakochany w Colline, a sypiasz z barmanką z Rousseau's? Mocno obniżyłeś swoje standardy, bracie, a nie przypuszczałam, że po Genevieve jest to możliwe – dodała zgryźliwie. Blondyn nie wiedział, co powiedzieć.
— Skąd wiesz o moich uczuciach do Colline...? – odzyskał głos i wlepił w siostrę wyczekujący wzrok.
— Elijah mi powiedział – odparła, na co tamten parsknął.
— Oczywiście – wypchnął językiem wnętrze policzka – A gdzież to nasz cudowny brat teraz jest? – uniósł wysoko brwi.
— W Manosque. Odpoczywa od ciebie – udzieliła odpowiedzi.
— Manosque. Jego przystań – westchnął z ironią mieszaniec – Dlaczego nie pójdziesz w jego ślady i nie wrócisz do swojej podróży? – zastanawiał się.
— Jeśli myślisz, że jestem tu, bo się stęskniłam, to muszę cię rozczarować – wydęła usta. Klaus miał minę, jakby się tego domyślał – Elijah powiedział, że odrzuciłeś Colline, bo boisz się mieć słabości – dodała, a uśmiech blondyna lekko zrzedł – I zamierzam ci uświadomić, że popełniasz największy błąd w swoim życiu, Nik – wjechała na niego. Mężczyzna zacisnął szczękę – Musisz jej o tym powiedzieć, słyszysz? – zażądała.
— Insynuujesz, że tego nie zrobiłem? – żachnął się z teatralnym dramatyzmem – Przełamałem dumę i wyznałem słodkiej Colline swoje uczucia – wycedził ze złością, jakby przyznawał się do posiadania słabych punktów – A ona je odwzajemniła – dodał ciszej.
— I w czym problem? – niedowierzała w jego słowa.
— W tym, że wyłączyła człowieczeństwo, gdy to sobie uświadomiła – prychnął – Jeżeli sądzisz, że po prostu przyjąłem to do wiadomości i stchórzyłem, to cię zaskoczę, siostrzyczko – rzucił kąśliwie – Przez dwa tygodnie usiłowałem przywrócić jej uczucia, ale bezskutecznie. Kilka dni temu uciekła. Rozesłałem za nią swoich sługusów. Na nic się to zdało – zakończył z ukrywanym smutkiem.
— Jak to „uciekła"? – Rebekah przetwarzała informację – To ty ją więziłeś, czy co?
— Owszem. Musiałem wdrożyć specjalne metody, włączając w to odizolowanie Colline od świata. Dbałem o nią, opiekowałem się nią, a ona podstępem odeszła... — brzmiał trochę jak wariat.
— Nik, do cholery jasnej, nie możesz przetrzymywać ludzi wbrew ich woli – załamała ręce. Ona już znała te „specjalne metody" Niklausa. Zapewne torturował biedną Collie, a potem próbował złagodnieć w jej oczach i się do niej przymilał. Czy to zadziałało? Raczej nie...
— Nie chciałem jej stracić – szukał usprawiedliwienia – Zależy mi na niej...
— Traktując ją jak chomika w klatce zdecydowanie u niej nie zapunktowałeś – blondynka przewróciła oczami – Nie chciałeś jej stracić, ale straciłeś i pocieszasz się Cami O'Connell? – karciła go wzrokiem – Zamiast tu siedzieć i zgrywać playboya, powinieneś jej szukać, inaczej Colline ci całkowicie ucieknie – robiła mu niezły wykład.
— Camille również jest dla mnie ważna – odparł.
— Masz rozdwojenie jaźni? Czego ty chcesz? – wampirzyca osłupiała. Jej brat był znany ze skakania z kwiatka na kwiatek, ale gdy się zakochiwał, w głowie zawracała mu jedna kobieta naraz.
— A czego ty chcesz, siostro? – odbił piłeczkę – Dlaczego tak dbasz o moje życie uczuciowe, przejmujesz się nim? – węszył intrygę, jak zwykle.
— Bo jesteś moim bratem, Nik – posłała mu ciepłe spojrzenie i chwyciła za rękę – I zależy mi na twoim szczęściu, niezależnie od tego jak bardzo mam czasami ochotę wyrwać ci serce – wypaliła, na co mieszańcowi spięły się łuki mięśni twarzy – Jesteśmy rodziną. Zawsze i Na Zawsze – wymówiła słowa ich wieczystej przysięgi.
— Zawsze i Na Zawsze – potwierdził, przytulając siostrę do siebie. Choćby nie wiadomo jak udawał, potrzebował bliskich wokół. Oni wszyscy potrzebowali siebie nawzajem.
***
Muzyka dudniła w uszach, a kula dyskotekowa odbijała kolorowe światła. Kolejna impreza do białego rana, jeszcze więcej gości, niż poprzednim razem i jeszcze więcej alkoholu. Obcy mi ludzie tańczyli na stołach, lokalne ćpuny wciągały kreski ze szklanych blatów, jakiś debil wskoczył na lampę, inni dawali nieumiejętne popisy karaoke.
Kai znowu gdzieś zniknął, pewnie wabił pijane czarownice pod pretekstem „spędzania miłego czasu" i pozbawiał je mocy. I dobrze, bo ostatnio zaczynał mnie wkurzać swoim pierdoleniem o byle czym i potrzebowałam odmiany.
***
Utwór zmienił się na bardziej psychodeliczny, a ja skończyłam spijać krew z jednego towarzysza i przeszłam do drugiego. Ułożyłam się miękko na jego kolanach i zatopiłam kły w jego szyi, czując jak biedak truchleje ze strachu. Też bym się bała, gdyby ktoś mi kazał znieruchomieć i wysysał ze mnie życie, ale taka była cena wstąpienia na moje party. W każdej chwili mogliście zostać przekąską.
Wkręcałam się coraz zacieklej w konsumpcję, gdy ukuł mnie dyskomfort bycia obserwowaną. Skandalicznie powoli oderwałam się od soków ofiary i obejrzałam za siebie. Tajemniczym wielbicielem okazał się amator perfekcyjnie skrojonych garniturów.
— Miało nie być żadnych przyzwoitek – rzuciłam głośno, zlizując posokę z palców. Elijah uśmiechnął się cierpko.
— Dobry wieczór, panno Bellworte – pobieżnie zerknął na dwójkę pożartych mężczyzn.
— Panie Mikaelson – wstałam z kanapy i podeszłam do wampira – Przyszedłeś zepsuć zabawę? – przechyliłam głowę na jedną stronę.
— Być może – nie okazywał zbytnich emocji.
— Oj, odradzałabym – pogroziłam palcem – Mogłoby się to źle skończyć – ostrzegłam go.
— Wiem, że pozbawiłaś się uczuć, moja droga – trzymał dłonie w kieszeniach.
— A jakże. Bez powodu nie znalazłbyś się w tak zepsutym miejscu jak Vegas – dopowiedziałam sobie. Milczał, tylko się oszczędnie uśmiechając – Tylko skąd wiedziałeś, że będę akurat tutaj? W hotelu Ceasars Palace? – wydęłam muśnięte czerwoną szminką usta – Ok, panie milczący. Będę strzelać – wyszczerzyłam się – Miałeś swoich chłopców na posyłki, racja? – spróbowałam – Zaiste, panno Bellworte – parodiowałam jego manierę mówienia – A wiesz, że zabiłam tutaj trochę wampirów? Mogli to być nawet ci od ciebie, co nie? – rozłożyłam ręce, a obok nas przeszła kelnerka – W tył zwrot, Cindy – przywołałam ją – Zrób mi owocowego drinka, a smutnemu panu w garniturku przynieś szklankę Bourbona – poleciłam jej. Dziewczyna kiwnęła głową na znak potwierdzenia i się zmyła.
— Alkohol nie będzie konieczny – przemówił brunet.
— Tak gadają wszyscy trzeźwi nudziarze – przewróciłam oczami – Bez urazy, Eli. Przecież wiesz, że cię lubię – dodałam i sięgnęłam do kieszeni spodni, wyczuwając wibracje – Wybacz mi na sekundkę – przeprosiłam go i odebrałam telefon – Jesteś pewien? Dobra. Daj mi pięć minut. Zaraz tam będę – burknęłam i się rozłączyłam – Wracając – zasznurowałam usta – Co cię sprowadza, Elijah? – spytałam.
— Udajmy się w bardziej odosobnione miejsce – zaoferował.
— Zależy, co masz na myśli, mówiąc „odosobnione" – przygryzłam miękko wargę, patrząc brunetowi głęboko w oczy. Pierwotny wydawał się być skołowany, mój strój też działał na moją korzyść. Prześwitująca bluzka z czarnego materiału, czarny stanik na widoku, obcisłe, skórzane spodnie i wysokie buty. Byłam zabójczą sztuką i Elijah nie mógł temu zaprzeczyć.
— Colline, bardzo cię proszę – denerwował się.
— No co? – położyłam dłoń na jego policzku – A kto kiedyś twierdził, że „wszyscy jesteśmy ofiarami własnych pragnień"? – przypomniałam, przybliżając się coraz bardziej.
— Przestań – odepchnął mnie – Nie jesteś sobą – warknął chłodno.
— Jestem jak najbardziej sobą, Elijah – syknęłam – I podoba mi się taki stan rzeczy – straciłam ochotę na amory i zostawiłam Mikaelsona za sobą. On jednak zagrodził mi drogę.
— Nie skończyliśmy rozmawiać, panno Bellworte – rzucił z pretensją.
— Nasz czas na rozmowę minął – prychnęłam – Chcesz, to zostań, ale nie wchodź mi w drogę, bo będą konsekwencje – spiorunowałam go wzrokiem i wyminęłam.
— Z przykrością muszę stwierdzić, że będę ci wchodził w drogę – obwieścił, ponownie stając przede mną.
— Gratulacje. Będziesz za to odpowiedzialny – podbiegłam do jednej z bawiących się dziewczyn i skręciłam jej kark. Pierwotny oniemiał, gdy to zobaczył – Widzisz? To są konsekwencje – wskazałam na trupa – Przemyśl to, Elijah i pamiętaj, że Klaus nauczył mnie jak kreatywnie mordować niewinnych – uśmiechnęłam się diabolicznie i wyszłam z imprezy.
***
Wyszłam na zewnątrz hotelu i przeszłam do opustoszałego parku, w którym Parker miał robić jeden ze swoich rytuałów. Elijah nie próbował mnie śledzić, prawdopodobnie wziął sobie moją radę do serca. Nie rzucałam słów na wiatr. Mogłam bez problemu utylizować każdego nieszczęśnika, który wszedł mi w paradę. Bez uczuć byłam tylko bardziej bezwzględna.
Przeszłam kawałek, wypatrując czarownika. Znalazłam go stojącego w kręgu z soli. Ożywił się na mój widok.
— No wreszcie, ile można czekać? – awanturował się.
— Ciebie na chwilę zostawić samego – zakpiłam – Na cholerę się uwięziłeś? – patrzyłam z przekąsem na solne koło.
— Myślisz, że byłbym na tyle głupi, żeby się zamknąć w pułapce? – mordował mnie wzrokiem bazyliszka.
— Tak – rozwiałam jego wątpliwości – Gdzie ofiary? – spytałam, dostrzegając wgłębienia w kawałkach trawy.
— To jest najgorsza część – skarżył się Kai – Przylazła tu twoja Delicja, wrzuciła mnie do kręgu i zabrała czarownice – streścił.
— A tą co tu przywiało? – zastanawiałam się na głos. Miałam już dość natrętów, usiłujących przywrócić moje człowieczeństwo. Nawet nie miałam okazji się nim nacieszyć! Co z tego, że wyzbyłam się uczuć dwa tygodnie temu, skoro dopiero od kilku dni z tego naprawdę korzystałam? Co komu przeszkadzało, że nareszcie jestem szczęśliwa, nieograniczana przez emocjonalny rollercoaster?
— Mnie się pytasz? – prychnął – Mało tego, była z nią jakaś wysoka laska. Chyba miała na imię Holly? – główkował. Na szczęście mimo swojej tendencji do mylenia cudzych imion, Malachai zapamiętywał przynajmniej pierwszą literę i w ten sposób można było zidentyfikować odpowiednie osoby.
— Obie próbują zepsuć moją dobrą zabawę? – zirytowałam się.
— Trafiłaś w dziesiątkę, Collie – zza drzew wyszła wilczyca, a z drugiej strony Davina.
— O jejku, moje psiapsi przyszły mnie odwiedzić, chyba się zaraz zrzygam ze szczęścia – złączyłam dłonie i zasłodziłam infantylnie.
— Zabieramy cię do domu – dorzuciła Claire. Obie nie skomentowały mojego przywitania.
— Ja jestem w domu – zawzięłam się.
— Ta, jasne – Marshall nie uwierzyła – W życiu nie wpadłabyś do takiej dziury, jaką jest Vegas.
— To zależy od punktu widzenia – wzruszyłam ramionami – Mieszkamy w wypasionym hotelu, prawda, Kai? – skinęłam na bruneta.
— Się wie – potwierdził – Sorry memory, dziewczyny, ale to ja jestem teraz najlepszym przyjacielem Colliny – chwalił się, jakby w totka wygrał.
— Stul pysk, szaleńcu! – sprowokował nastolatkę.
— Jaka niemiła – Kai udał urażenie – Przy okazji, czy któraś przyniesie mi popcorn, zanim walka kociaków się zacznie? – palnął bez namysłu.
— Kai, nie drażnij ich – westchnęłam ciężko.
— No dobra – marudził i już się nie odzywał.
— Collie, to koniec – powiedziała Davina.
— Znowu przynudzasz – imitowałam poruszanie ustami za pomocą ręki – Dziwię się, że tu jesteś, Vinnie – założyłam ręce na siebie.
— Dlaczego? – zmarszczyła brwi.
— Nie masz mi za złe tego, co zrobiłam? – rozszerzyłam oczy.
— Wciąż nie mogę uwierzyć, co zrobiłaś Cami, ale...
— Cami, Cami Cami – powtarzałam ze znudzeniem – Bo o tę idiotkę tu chodzi – parsknęłam – Mam raczej na myśli Tima – poczęstowałam wiedźmę złośliwym uśmieszkiem. Jej twarz oblała się szokiem wymieszanym ze smutkiem.
— To byłaś ty? – słowa uleciały z jej zaciśniętych warg.
— Mhm. Tak się złożyło – potwierdziłam – Oczywiście mogłam własnoręcznie go zabić, lecz uznałam, że zmuszenie go do popełnienia samobójstwa będzie bardziej dramatyczne – zaakcentowałam ostatnie słowo. Davina miała łzy w oczach.
— Jak mogłaś...
— Nie daj jej się manipulować – do akcji wkroczyła Hayley – Przeginasz, Colline. Wracamy do Nowego Orleanu i nie masz nic do gadania – warknęła.
— Nie wydaje mi się – pokręciłam głową – Nie zdążyłam się jeszcze nacieszyć brakiem człowieczeństwa. Będę chciała, to wrócę – dałam im ultimatum.
— Co rozumiesz przez nacieszenie się? – prychnęła zielonooka – Zabijanie ludzi?
— Tak jakby w moim przypadku to było coś niezwykłego – zlekceważyłam to – Koniec tego cyrku, zostawcie mnie w spokoju – traciłam cierpliwość i odsłoniłam oblicze bestii.
— Nie ma mowy – rzuciła odważnie czarownica – Wróć z nami dobrowolnie, to nie będę musiała ci skręcać karku – poprosiła.
— Chcemy ci pomóc – wilkołaczka nie ustępowała – Nie każ nam z tobą walczyć – jej głos był wyjątkowo poważny, a nawet budzący grozę.
— Głupie jesteście? – wkurzyłam się – Nie chcę z wami walczyć, chcę, żebyście zostawiły mnie w spokoju i uszanowały to, że świadomie wyłączyłam uczucia... — krew zaczynała we mnie buzować, a wilcze pazury wyłoniły się gwałtownie.
— Szanowałyśmy to, Colline – wtrąciła Marshall – Jednak rzeczy wymknęły się spod kontroli – przemawiała do mnie łagodnie – Na początku miałaś sobie tylko poukładać pewne sprawy w głowie...
— A skończyło się na mordowaniu niewinnych i krzywdzeniu najbliższych – dokończyła wiedźma.
— Ja tylko wymierzałam sprawiedliwość – paliłam je wzrokiem – Inni mogą mnie krzywdzić, a mi nie wolno się odegrać? – podniosłam głos.
— Co ci zrobili ci, którym odebrałaś życie? – Claire mnie nie poznawała – Zabiłaś Thierry'ego, Gię i Cami, Tima zmusiłaś do poderżnięcia sobie gardła... Czym oni ci zawinili? – ze wszystkich sił starała się dojrzeć we mnie swoją ukochaną starszą „siostrę", lecz nie mogła się przebić przez tarczę mroku. Parsknęłam na ten wywód.
— Ich śmierć nie poszła na marne. Stanowiła przekaz o treści „nie zadzieraj ze mną" – oświadczyłam dumnie. Obie spoglądały na mnie z przerażeniem.
— Kurwa – wymsknęło się wilczycy – Ty jesteś taka sama jak Klaus – wycedziła z odrazą.
— Dziwne, ale mi to schlebia – zaśmiałam się.
— Dosyć. Davina, weź ją ogłusz, czy coś! – zawołała zielonooka, a wiedźma posłusznie uniosła w górę dłoń.
— Nie ma tak dobrze – nie zaaprobowałam tego pomysłu i uciekłam wampirzym tempem. Hayley rzuciła się za mną w pogoń. Starałam się ją zgubić i zmylić trop, ale miała w sobie mnóstwo determinacji. Biegłam wytrwale, kiedy odcięło mi nogi od podłoża i zderzyłam się z szatynką. Przekoziołkowałyśmy po trawniku i nim zdążyłam się podnieść, wilczyca docisnęła mnie do ziemi, siadając mi na plecach i wykręcając ręce do tyłu. Wierzgałam, jednak dziewczyna wbijała we mnie paznokcie, dając odczuć, że nie odpuści.
— W wilkołactwie liczy się doświadczenie – syknęła, przygniatając mnie udami – Davina, dawaj ten sznur! – zawołała głośno, przytrzymując mnie wszystkimi siłami.
— A bycie hybrydą, to głównie super moc – warknęłam, wyrywając się i zrzucając z siebie jej ciężar. Od razu szybko stanęłam na równych nogach, podniosłam wilczycę za fraki i cisnęłam nią o pobliskie drzewo – Nie idź za mną – dałam ostrzeżenie. Nie planowałam naparzać się z Hay, ale ona sama zaczęła.
— Ja się dopiero rozkręcam – Marshall uwidoczniła złote ślepia – Zaraz dostaniesz wpierdol od wilkołaka...
— Skoro tak ładnie prosi...aaaaaaah! – zawyłam z bólu, czując jak łamią mi się kości w nogach i w efekcie upadam na klęczki – Ty suko... — splunęłam na wiedźmę, która zafundowała mi to cierpienie.
— Przepraszam, Collie, ale nie dajesz mi wyboru – Davina miała grobową minę – To dla twojego dobra – pstryknęła palcami, a moje ręce się wykręciły o sto osiemdziesiąt stopni, serwując wszystkim w okolicy dziki wrzask.
— Później zrozumiesz, że nie miałyśmy wyjścia – dodała Hayley, wyciągając z małej torby długi sznur. Charakterystyczna woń zielska podrażniła moje nozdrza – Trzymaj ją tak! – rzuciła do nastolatki.
— Próbuję – szatynka wkładała wiele wysiłku w magiczne unieruchomienie.
— Odważ się tylko... zazgrzytałam zębami, warcząc na przyjaciółkę.
— Czy to wyzwanie? – uśmiechnęła się kpiąco i zaczęła mnie obwiązywać. Robiłam wszystko, żeby ją kopnąć, ugryźć, cokolwiek, ale moje ciało zachowywało się jak obce. Nie reagowało na polecenia.
— Rozszarpię cię na krwawe strzępy – groziłam jej, gdy zawiązywała supły. Zapach werbeny wywoływał nudności, a nacisk liny powodował dziwną ospałość.
— Tak, tak. Boję się jak diabli – ironizowała.
— Mocno ją związałaś? – dopytywała Davina.
— Chcesz, to podejdź i sprawdź – prychnęła Marshall i położyła dłonie na moim karku – Wszystko będzie dobrze, Col – pokrzepiła.
— Rzuciłam zaklęcie osłabiające. Oby przetrwało drogę powrotną – westchnęła nastolatka.
— Nienawidzę was... — wysyczałam, zła na siebie, że dałam się podejść i złapać jak amatorka. Przecież byłam silniejsza! Co kurwa poszło nie tak?!
— To dobrze. Znaczy, że zaczynasz coś czuć –wilczyca wyglądała na zadowoloną, a po chwili poczułam znajomy trzask iodpłynęłam...
Czemu Klaus ciągle zachowuje się jak idiota? Czemu nikt nie chce uszanować wyboru Collie? Czemu Elijah nie zareagował, bo jestem przekonana, że ją śledził? Tak wiele pytań, tak mało odpowiedzi.
CDN
JCBellworte
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top